Złoto i błoto/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tegoż samego dnia nad wieczorem, Maurycy odebrał karteczkę z Holmanowa. Była z dziwną obojętnością, chłodem i rezygnacyą napisana.
„Przynajmniej się pożegnać panu ze mną będzie wolno. Wyjeżdżam jutro... Może masz jakie polecenia do Leosia. Nie chcę cierpiącej mamie przyczyniać kłopotu mojemi odwiedzinami, proszę ją pożegnać odemnie, a samemu przybyć choć na chwilkę“.
Maurycy nie mógł nie oznajmić o tem pani Czermińskiej, która nie miała nic przeciwko temu, aby syn pojechał się pożegnać. Owszem kazała mu to uczynić, i spokojnym tonem biletu ucieszona, wyprawiła go zaraz po obiedzie...
Moryś jechał poruszony i z najprzykrzejszem uczuciem w świecie, rad już był wszelkich tłómaczeń uniknąć, i nie być zmuszonym raz jeszcze żegnać kobiety, którą opuszczać zawsze mu jeszcze żal było. Nie mógł się przyznać matce, ile go to kosztowało. Jechać musiał...
Z pogodną zupełnie, ironicznie zawsze uśmiechniętą twarzą, bardzo ceremonialnie przywitała go marszałkowa, udawała wesołą i obojętną.
— A! przecież byłeś łaskaw pan! jużem się prawie go spodziewać nie śmiała. Dziękuję mu bardzo. Jutro rano jechać muszę... Co każecie powiedzieć Leosiowi?
Tonem tym zmieszał się bardziej jeszcze i tak już mocno zakłopotany Moryś, wyrazów zabrakło... Cierpienie jego było dla marszałkowej tryumfem; starała się jeszcze nadrobioną wesołością je powiększyć.
— Siadaj pan... nie prędko się pewnie zobaczymy... Zdaje mi się, że dla interesów, ponieważ pana ztąd nie puszczą, chyba Leosiowi wypadnie tu przyjechać. Nawet dla widzenia matki jest to koniecznem, aby nie sądziła, że go sekwestrujemy.
— Matka pewnie bardzo mu rada będzie... ja także... rzekł nieśmiały Maurycy...
Marszałkowa usiadła niedbale... podpierając się na ręku...
— Przeproś pan panią Czermińską, że jej nie pożegnałam. Spieszę się, a w domu mam jeszcze wiele bardzo do czynienia... Kiedyż to my się zobaczymy?
— Ja się przecie Leosia i Warszawy nie wyrzekam — odezwał się Maurycy. Mieszkać tambym nie mógł — to prawda, ale mogę dojeżdżać...
— Będziemy mu zawsze radzi — ale wierz mi, panie Maurycy — mówiła z wolna — drogi nasze coraz się teraz szerzej będą rozchodziły. Leoś wchodzi w świat dla was niedostępny... Chcieliśmy właśnie, abyście szli razem... abyś korzystał z położenia, aby cała rodzina naszemi stosunkami się podniosła. To był cel mój i księcia... ale... cóż robić!...
Nie mam do pana żalu, jesteś pod panowaniem matki — c’est legitime, gdy moja przyjaźń dla niego była zupełnie... bezprawnym serca owocem. Musi więc ustąpić. Nie mówmy o tem...
Ożenią tu pana zapewne z jaką rumianą szlachcianeczką — no — i będziesz szczęśliwy pożywał z nią zacierkę i kluseczki...
Rozśmiała się.
— Przepraszam! pan byłeś do tego stworzony...
Milczał Maurycy... spuścił oczy...
— Zaproś mnie choć na wesele! dodała.
— Ja się żenić nie myślę — zamruczał.
— Ale pana ożenią! O! mówiła żywiej coraz: posądzono nas, mnie, proboszcz wasz dał mi to do zrozumienia wyraźnie, że miałam zamiar opanować, uwieść pana Maurycego... Przecież wiesz pan najlepiej, że sam mi ofiarowałeś się żenić, żem to odrzuciła... Gdybym polowała na majątek wasz... mogłam go mieć... idąc za was...
Ale być spotwarzoną to dola kobiety co kocha szczerze i bezinteresownie... Ja, com się chciała dla was poświęcić, aby wyciągnąć z tego... wiejskiego błota... z tej dziury, w której gnić będziesz...
Bóg z wami, każdy wybiera to z czem mu lepiej...
Maurycy odpowiedzi nie znajdował... Jakby z litości nad nim, jakby ażeby żal zostawić po sobie, podniosła się marszałkowa, wyciągając doń ręce obie...
— Morysiu! zawołała dawnym głosem, w którym drżało wzruszenie, tremolo wielkiej siły: Morysiu! bez gniewu... chodź tu... pożegnajmy się jak dobrzy przyjaciele, których zawistne rozdzielają losy... chodź! uściśnijmy się — bądź zdrów...
Efekt ten teatralny — sprawił, że biedny Maurycy powróciwszy do domu, jak szalony chodził dzień cały... Matka napróżno usiłowała z niego słowo wywołać; widać było, że bolał, że mu żal okrutny serce ściskał...
Odjeżdżająca, strzałą Parta — niezapomnianą, zwycięzką, raniła go śmiertelnie...
Ją konie niosły ku Warszawie...
Jak wiele kobiet, dla których u życia schyłku, intryga, walka, zajęcie jakieś gorączkowe stają się potrzebą, warunkiem egzystencyi, — Falimirska czuła się w swoim żywiole. Przez całą drogę snuła i układała plany... nie dała wcale za wygraną — owszem, zdało się jej, że teraz dopiero rozpocznie bój zwycięzki. Przekonana była, iż Maurycy nigdy o niej nie zapomni, że się nie oprze urokowi wspomnienia, jaki mu zostawiła po sobie...
Rozgorączkowana przyjechała z góry już zakreśliwszy sobie, co ma mówić i jak postąpić. W domu nie zastała Leonowstwa, oboje byli w teatrze z hrabią Teofilem; książę tylko, który pielęgnował małą gastrytę, znajdował się w domu, a że z nią nawet na ogrzany kaloryferem korytarz lękał się wychodzić, natychmiast kazał prosić do siebie...
— Moja ty droga męczennico! zawołał idąc na powitanie — cóż nam przywozisz?...
Spojrzał jej na twarz, drogą zarumienioną i nową świeżością odmłodzoną.
— Jaka ty jesteś nieśmiertelnie śliczna! dodał z uniesieniem. Siadaj! a Moryś? masz go?
— A! nie, matka trzyma go jeszcze przyszytym... ale — oderwiemy go od niej — bądź spokojny... Na teraz nietylko jego nie przywiozłam, ale jeszcze Leona, ze stosownemi instrukcyami, muszę wyprawić do Rakowiec.
Cóż to jest?
— No — nic — chcą się nam wyrwać... Mais ils ont affaire à forte partie. Porwali się na nie swoją rzecz! Cierpliwości tylko — cierpliwości...
— A! z ciebie Machiawel prawdziwy! rozśmiał się książę — moja ty śliczna. Ja się ciebie nie pytam już, bo wiem, że co ty zrobisz, co pomyślisz, będzie dobrze...
— Mam nadzieję! potwierdziła zamyślona... Wprawdzie nie przyjdzie to bez trudu. Czermińską opanował proboszcz miejscowy, mamy do czynienia z sutanną... lecz nie rozpaczam, że na swoim postawić musimy.
— A Moryś? spytał książę.
— Moryś jak Leoś, oba słabi są, obudwoma trzeba kierować, potrzebują silnej dłoni... Moryś...
— Zakochany zawsze!
Uśmiechnęła się marszałkowa.
— Będzie zakochany teraz — odezwała się nieopatrznie — więcej niż kiedykolwiek... Przekonałam się, z tą miłością nawet matka walczyć nie może. Jestem go pewna... ale...
— Ale co?
— Muszę iść systematycznie do celu — rzekła jaśniej się nie tłumacząc marszałkowa. Leona trzeba koniecznie wyprawić do matki i brata...
Entre nous! szepnął książę z dziwnym uśmieszkiem starego satyra — uczynisz tem znakomitą przysługę Teofilowi, który szaleje za Felicyą... Mąż ten mu przeszkadza...
— A ja mu też pomagać nie myślę! przerwała marszałkowa.
Książę nic nie odpowiedział, po chwili nachylił się jej do ucha.
— Teofil go do gry wciągał. Mówią, że Leon już mu przegrał ze sto tysięcy...
Brew marszałkowej namarszczyła się. Spojrzeli sobie w oczy...
— Felicya — mówił książę cicho — przyznaję się, żem tego nie przewidywał — bo zdawała się kochać Leona — robi się zalotną, i na Teofila spogląda okiem wcale — powiadam ci — nieobojętnem.
— A! to tam najmniejsza! przerwała marszałkowa — a! gdyby biedne dziecię, znudzone, raz w życiu miało fantazyę jaką? Mój książę... czyż nam się godzi być tak surowymi?...
— Tak — ale skandalu unikać — konieczna...
— Zapewne...
Zaczęli szeptać między sobą po cichu, gdy Felicya, strojna niezmiernie, prześliczna, roztrzepana, z uśmiechem na ustach, wbiegła szukając matki, o której się dowiedziała... i rzuciła się na szyję. Za nią szedł piękny Leoś — i — nieodstępny hrabia, którego zaproszono na herbatę po teatrze... Powitanie było serdeczne, a że Felicya potrzebowała się przebrać, chwyciła matkę z sobą, szepcząc jej do ucha... Gdy wychodziły z pokoju, zwróciła się ku hrabiemu tajemniczo, i pogroziła mu na nosku figlarnie.
Leoś opowiadał już coś księciu i cały był zajęty świetnem przedstawieniem „Lukrecyi“.
Spojrzawszy nań, poznać w nim było łatwo zupełnie już do miejskiego i pańskiego żywota znałogowanego człowieka, który w innej atmosferze żyćby nie mógł. Strój, który go wielce zajmował, wytworna powierzchowność, formy czyniły go ideałem miejskiego eleganta... dbałego o to, aby najmniejszy dyssonans toaletowy, nieprawidłowy akcessoryjny dodateczek, nie psuł harmonii pięknego jej obrazka.
Począwszy od starannie utapirowanych włosów, rozdzielonych, upomadowanych, zafryzowanych z lekka, aż do lakierowanych bucików od najlepszego kunsztmistrza obuwia, wszystko w nim było dobrane, wyświeżone, eleganckie, niepospolite i drogie... Leoś zawsze lubił być paniczykowatym, teraz wyglądał pańsko. Na palcach jego połyskiwały rubin ogromny i olbrzymi turkus, dewizki były robione w Rzymie na wzór jakichś starożytnych łańcuchów, szpilkę miał z jednego brylanta, który kilkaset rubli kosztował, choć nie był najpierwszej wody, wzrost za to miał wspaniały. Chusteczka którą pot ocierał była batystowa i najmodniej przystrojona cyframi z hrabiowską koroną. Kto ma dużo pieniędzy, ten w sklepach zawsze prawo ma do pereł dziewięciu niezaprzeczone.
Powierzchowność ta Leosia odpowiadała wewnętrznej jego metamorfozie... Pieszczoszek, przy księciu stał się sybarytą, a sybarytyzm ten w jego pojęciu należał do dobrego tonu i miał go podnosić.
Znano już w Warszawie Leosia z tego aż do śmieszności posuniętego, aż do rodzaju pedantyzmu — zniewieścienia... Zajęty sobą, zmuszony też harmonizować z żoną, która się stała najpierwszą elegantką, nie myślał i nie zajmował się niczem tylko powierzchownością swą, tem co ją otaczać i podnosić miało, i tworzeniem sobie coraz nowych przyjemności dystyngowanych.
Nie mając się czem w towarzystwie odznaczyć — jaśniał tem, że był królem mody, że jego ubranie, liberya, konie, powozy — dom, stół, wzorem być mogły i nie powstydziłyby się ani Londynu, ani Paryża. Co tylko nowego moda wymyśliła gdziekolwiek, Felicya i on mieć natychmiast musieli, wcale nie pytając o cenę. Kupcy z przyjemnością dostarczali czego zażądano, gdyż płacono nie targując się, nie prosząc o kredyt.
Nic mocniej zaboleć nie mogło oboje państwa, jak gdy ktoś ich uprzedził z nowością, prześcignął elegancyą. Zmieniano też powozy, konie, wszystko w domu co było starszem i już spowszechniało.
Leoś, dzięki znajomości z hrabią, który go wyraźnie podszczuwał, i z łaski innych przyjaciół, którzy z niego korzystali, pomnożył liczbę swych fantazyj, kilku nowemi kosztownemi... Starożytna broń i sprzęty stały się passyą... A że znajomości wielkiej w tym przedmiocie nie miał, płacił drogo rzeczy i nieładne i jawnie podrabiane, co go na stratę i śmiech narażało. Ponieważ drudzy mieli konie rasowe, Leoś roznamiętniał się do koni i przepłacał je... Naostatek ponieważ gra gruba dobrze stawiła człowieka, grał i przegrywał z uśmiechem i lekceważeniem, które mu jednało serce tych, co go ogrywali.
Szacowano go niewiele, śmiano się z tych dorobkiewiczowskich fantazyj po cichu, ale go lubiono. Pieniędzy pożyczał łatwo, nie dopominał się prawie nigdy — karmił dobrze, dowcipem nikogo nie raził. Kobiety szczególniej przepadały za nim... Przezwano go Nabobem za kulisami, dokąd hrabia nie omieszkał go wprowadzić.
Leoś kochał żonę — młodzieńczą namiętnością raczej, niż sercem; uśmiechano mu się i dawał się po trosze bałamucić. Żona nie wiedziała o tem z początku, ale usłużny hrabia nie omieszkał jej o tem zawiadomić. Nie robiła mu, jako bardzo praktyczna, wymówek żadnych, bo powiedziała sobie, że ją to uczyni swobodniejszą. Serca, jak matka, nie miała — a świata używać swobodnie pragnęła mocno. Hrabia miał dosyć łaski — był to „dobry kuzynek.“ Leoś się z tego uśmiechał, nie widząc w tem nic złego... nie był zazdrosny wcale. Nie przypuszczał też, aby ta galanterya miała być dla pożycia małżeńskiego groźną, i pochlebiał sobie, że hr. Teofil z nim walczyć w sercu kobiety nie może. Zapomniał i nie wiedział o tem, że niewiasty miewają kaprysy, i że zręczny brzydal niebezpieczniejszy jest od głupiego Antinousa... Leosiowi tego dnia nie ogłoszono jeszcze wyroku; nazajutrz dopiero książę się podjął zwiastować mu co go czekało.
Pierwszego wieczorku marszałkowa opowiedziała mu tylko o matce, że jest nie bardzo zdrowa, że tęskni, że Morysia od siebie puszczać sobie nie życzy i t. p. Zręczna kobieta nie okazała najmniejszego żalu do niej, ani do brata swojego zięcia.
Rano po śniadaniu, które się z całą możliwą formalnością odbywało w sali jadalnej, zastawiane tak obficie, aby się potem przysmakami porzuconemi, które nigdy nie wracały do śpiżarni — służba rozkoszować mogła, — książę wziął Leosia do siebie. Jemu powierzone było przygotować go do podróży i dać mu instrukcye stosowne, które marszałkowa miała potwierdzić i wyjaśnić.
Zapalili cygara, i Leoś poczynał już mówić o ogierze Sanguszków, którego targował, za którego żądano tylko tysiąc dukatów, i który miał furorę zrobić w Warszawie, gdy książę stanąwszy przed nim, przerwał mu.
— O tem potem, mój Leosiu — mam z tobą do pomówienia... Wybadałem marszałkową... zdaje mi się, że ratując tego biednego Morysia i dla własnych interesów należałoby ci pojechać do Rakowiec.
Leon, któremu się wcale nie chciało ruszać z Warszawy, zmarszczył się mocno...
— O! aż jechać samemu! zawołał — zmiłuj się książę — jechać!
— Na krótko, ale należy — matkę tam jakiś ksiądz proboszcz wziął w kuratellę — kobieta znękana, nie młoda, chora, daje się powodować, i Morysia bałamucą...
Maurycy powinien się był dla familii poświęcić — to była rzecz postanowiona. Wszystkie rodziny, które się chcą dźwignąć, zawsze tak postępowały, że młodszych oddawały do klasztoru lub tworzyły im uczciwe, ale podrzędne pozycye. Na nieszczęście majoratów nie mamy — ale je w ten sposób zastępowano. Moryś tu z nami, mógł prowadzić życie bez troski, szczęśliwe, swobodne. Chcą go zamurować na wsi. Matka życzy sobie majątek podzielić. Na takiej stopie jak teraz domu utrzymać nie będzie podobna — zważ... Zniżyć gammę, jest to się potępić, obwinić o nieopatrzność — spaść w opinii. C’est chose grave. To kwestya dla ciebie żywotna...
Matka cię zawsze preferowała, kocha cię, słuchała — dosyć, żebyś się pokazał tam, przemówił — a zwyciężysz. Maurycy — ja to wiem — czeka tylko na to, ażebyś go wyzwolił. Trzeba jechać, działać, wyrwać go ztamtąd i niedopuścić działu. Morysiowi tu życie tak się urządzi, że będzie szczęśliwy... daję ci na to słowo.
Nie powiedział więcej. Leoś siedział zamyślony i chmurny, bawiąc się dobytą chustką, którą miął i tarł niemiłosiernie. Argumenta księcia były przekonywające, ale wyjazd z Warszawy równał się dla Leosia wygnaniu, rozrywał jego życie tak ułożone przyjemnie... psuł mu kombinacye... był ofiarą, a chłopak wcale do ofiar nie miał skłonności.
— A! to, przyznam się — rzekł cicho — to rzecz okropna... Czyżby to listami nie można zastąpić?
— Zlituj się — któż co robi przez listy? Listy służą do przynoszenia złych wiadomości, nigdy do sprowadzania dobrych. Listy? posły? ty wiesz, że to środki zwłoki... to się nie zdało na nic. Jechać potrzeba koniecznie.
— A! koniecznie! westchnął Leoś — koniecznie — ale nie zaraz...
— Owszem, sądziłem, że jak najrychlej... dodał książę. Później być może po czasie. Morysia słabego, bo słaby jest, zbałamucą; matka da sobą zawładnąć, każda chwila droga...
— To okropna rzecz! trąc czoło ręką zawołał Leoś — nie byłem do tego przygotowany...
Gdy to mówili, weszła niby z interesem do księcia marszałkowa, zobaczyła Leosia i zapytała.
— Cóż to Leoś siedzi tak chmurny? o czem mówicie tak seryo?...
— Niech sobie mama wystawi! przerwał siedzący na kanapie Leon. Książę się mnie chce pozbyć i wyprawić do Rakowiec. Po co? dla czego? nie rozumiem. Jak gdyby Morysiowi nie można kazać tu przyjechać, do mamy jabym napisał tak czule, tak przekonywająco.
Marszałkowa spuściła oczy.
— Już to, wiesz co, Leosiu — odezwała się — choć mi ciebie bardzo żal, ale bodaj że to jest koniecznością — Maurycemu grozi to, że go oplączą, zbałamucą, i że my też stracimy w nim brata. Matka się dziwaczy... chce podziału... Do czego ten podział? Maurycy mi się po sto razy poprzysięgał, że się nie ożeni.
Trzeba żebyś jechał Leonie, ale trzeba ażebyś jechał z mocnem postanowieniem, z energią, i nie dał się tam niczem zmiękczyć. Matka cię posłucha... Morysia zabrać koniecznie i przywieźć go... Malborzyńskiemu dać plenipotencyę... matce zostawić Rakowce naturalnie — nie tykając ich za jej życia...
Jeżeli ks. Kaniewicz, który sobie tony tam daje osobliwsze, mentorskie jakieś... zechce ci się przeciwić, wystąpić ostro przeciw niemu. Matce można innego kapelana, pobożnego człowieka znaleźć, któryby się do naszych interesów nie mieszał...
Tak, zasiadłszy, poczęła coraz się ożywiając mówić marszałkowa. Leoś słuchał, niewiadomo czy biorąc to bardzo do serca, czy myśląc o czem innem, ale smutny był i pogrążony w sobie. Napróżno się go starano zając tem, ożywić — przyszłość mało go obchodziła, a psuło to dzień obecny, dla niego najdroższy.
Książę i marszałkowa postrzegli, że mimo najsilniejszych argumentów, pozostał zafrasowany i chłodny. Trwało nawracanie dobrą godzinę, a pani Falimirska wyszła postanowiwszy żonę na niego nasadzić, jak mówiła, ażeby ta do podróży go skłoniła. Felicya miała pewną przewagę nad mężem — a marszałkowa nie wątpiła, że choć Leoś jej nie zawadzał, będzie rada na jakiś czas uwolnić się od niego i być zupełnie swobodną.
Jakoż, już rozpocząwszy wprzódy namawianie córki, znalazła ją tego rana przygotowaną do czynnego działania.
Ma chérie, odezwała się do niej matka... i o to mi chodzi, ażebyś ty trochę odetchnęła, Leoś jest bardzo miły, ale trochę nudny... monotonny i bardzo sobą zajęty. Przyznaję chętnie, że nie zazdrośny, ale zawsze jednak patrzy i słucha. Trochębyś odetchnęła. Nawet, powiem ci z doświadczenia, to żywszą miłość obudzi w nim. Więc ze wszech miar, niech jedzie...
Felicya dziecinnie, naiwnie popatrzała matce w oczy, i rzuciła się jej na szyję nic nie mówiąc, całując ją za to, że tak dobrze odgadła jej myśli. Nie powiedziała nic, ażeby nie powiedzieć nadto... lecz widać było, że pozbycie się na czas jakiś Leona pożądane było...
Tegoż dnia, gdy się sami znaleźli, Felicya rachująca na skutek nieochybny swych pieszczot, przymilając się, głaszcząc, szczebiocząc, poczęła na męża nastawać, by do matki jechał, głównie dla tego, aby nie pomyślała, że jest opuszczona i zapomniana, i żalu za to do niej nie miała.
Nalegania te ze wszech stron się powtarzające, na słabym Leonie uczyniły wrażenie konieczności posłuszeństwa... Powiedział ziewając, że pojedzie.
A że go to nudziło — począł zaraz o Sanguszkowskim koniu; żona zaś, której koń nie bawił, skorzystała z tego i wtrąciła o bransoletach i naszyjniku, który chciała mieć, ale to — koniecznie. Roztrzpiotała się rozmowa... Stanęło na tem jednak, że gdy Leoś wychodził, kazano mu dać słowo — iż jedzie.
Podróż teraz dla pana Leona była niezmiernie ważną sprawą.
Tegoż wieczoru, faworyt pański, jego najmilszy sługa, kamerdyner, a raczej zausznik — niejaki pan Symforyan Żygrzyński — został do narady wezwany. P. Symforyan, którego nastręczył Monti, niegdyś kamerdyner Radziwiłłów którychś, po śmierci ostatniego swojego pana był do wzięcia właśnie — za drogie pieniądze zdobył go Leoś, ale człowiek był nieoszacowany. W pokoju można go było wziąć za niedobrą kopię salonowego eleganta, miał na palcu turkus trochę mniejszy tylko od tego, który pan nosił, ubierał się modnie, a co do buty i złego tonu przechodził mistrza...
Powtarzamy, był to człowiek nieoszacowany. Można mu było pieniądze powierzyć i regestra, które umiał tak utrzymać, że w nich nigdy widać nie było oszczędności, jakie sobie z nich zachowywał. Śmiały, roztropny, honor pański utrzymywał świetnie, wiedział gdzie sypnąć, nie dał sobie imponować, a formy i zwyczaje znał tak, że mógł za mentora służyć. Można się nań było spuścić z ubiorem, doborem krawatu, szpilki, rękawiczek... Pamiętał o wygodach... W delikatnych sprawach, wymagających dyskrecyi, nigdy się nie dał za język wyciągnąć. Słowem, była to perła kamerdynerów — człowiek, jak wyżej dwakroć powiedziano, nieoszacowany — a zarazem nieznośny.
Był bowiem dumny, opryskliwy, i wysoko się nosząc z sobą, co kilka dni za służbę dziękował. Skutek tego był zwykle taki, że otrzymywał prezent piękny i zostawał na miejscu. Niemniej powtarzało się to przy najdrobniejszej okoliczności...
Bez pana Symforyana podróż w dzikie owe kraje była niepodobieństwem. Trzeba się było poradzić z nim seryo — i poczynić przygotowania. Symforyan posłyszawszy o projekcie, cały się wstrząsł. Mnogie węzły i jego łączyły z brukiem Warszawskim: miał tu swe damy, w których się po trosze kochał, miał swą partyę, bo grywał, zresztą stół był doskonały... a Symforyan podróży w ogóle nienawidził.
Leoś dał mu do zrozumienia, że to jest nieuchronnem. Przybrał minę nader zamyśloną i posępną.
— Jest to, proszę grafa (tytułował go już tak od początku i Leoś się nie sprzeciwiał) — jest to rzecz trudniejsza niż się zdaje. Tak powiedzieć: jedziemy, to łatwo... ale panu grafowi się tak wyrwać z jego delikatnem zdrowiem i przyzwyczajeniami... ho! ho!...
Ale najprzód, proszę grafa, toż my powozu do podróży nie mamy! A tak! To powozy do miasta, a do drogi ani jednego... Przecie mnóstwo rzeczy trzeba pozabierać...
A tak, ciągnął dalej widząc, że Leon go słucha z uwagą — a tak. Na wsi będzie wszystkiego brakowało — to wiadoma rzecz... Do ubrania, do negliżu, pościeli, toaletowe przybory... a i bez śpiżarni podróżnej też nie ruszyć! To się tak zdaje... Wybór sam... ogromne zadanie! Po karczmach, po pocztach obrzydliwości — w gębę nic wziąć nie można.
Trzebaż żeby powóz to dźwignął... no — i służącego, bo się bez niego nie obejdziemy — ja sam pakować nie mogę, jak grafowi wiadomo, że to sobie wymówiłem, tylko dojrzę.
Zamyślony Leon, bąknął tylko:
— Cóż zrobimy z powozem?
— Kupić trzeba — to nie ma rady, i to taki, żeby go raz wraz nie smarować, żeby się osie nie łamały, żeby i pan i ja też wygodnie siedział...
— O powozie ja dziś pomyślę — dodał Leon — a waćpan zawczasu myśl o wyborze... Jedziemy jutro lub najdalej pojutrze.
— Zaledwie na pojutrze będziemy gotowi — rzekł Symforyan — sama bielizna rzecz ważna... Musimy jej tyle wziąć, aby nie prać na wsi, bo nam ją zdezolują, a to przecie droga rzecz i bez niej nie stąpić... Ile pan myśli zabawić z podróżą? bo ja to wiedzieć muszę...
— A no — parę tygodni — rzekł Leon ze smutną rezygnacyą.
— Dwa tuziny koszul... mruknął Symforyan, potrząsając głową...
Leon nie miał ochoty do dłuższej rozmowy — i kamerdyner wyszedł wzdychając do progu, za progiem przeklinając... Cały ten dzień chodził po wszystkich kątach, siejąc niepokój i gotując się do podróży, robiąc notatki, ściągając wszystko co tylko jakimkolwiek wypadkiem przydać się mogło.
Leonowi nie dawał spoczynku nawet w salonie, dowodząc swej gorliwości i nieustannemi trapiąc go pytaniami.
Wieczorem wtoczono powóz kupiony, śliczną małą angielską bryczkę, ze trzema kozłami krytemi, z mnóstwem waliz i schówek, elegancką, oryginalną i assekurowaną, że najstraszniejszą podróż, choćby przez pustynie kamieniste, wytrzymać może.
Pan Symforyan znalazł ją za małą i krytykował mocno — lecz zrezygnować się musiał. Podbiła jego serce tem, że osie zamknięte same się zalewały oliwą, będącą w rezerwuarze, i że smarować jej nie było potrzeba.... I to przemawiało za nią w oczach kamerdynera, że była angielska, a dla wyrobów Wielkiej Brytanii miał poszanowanie...
Pakowano cały dzień w dziedzińcu, pakowano w pokojach, latano po wschodach, ciągle się coś przypominało; pan Leon sam nieustannie poddawał niezbędne rzeczy do zabrania, a niezbędnem było wszystko, czego używać nawykł, a pozbawiać się nie chciał. Bryczka tak została przeładowana, że nie było w niej próżnej kieszonki, bo pan Symforyan też nie mógł się obejść bez bardzo wielu rzeczy, garderoby, przyborów toaletowych, bielizny i t. p.
— Piekielna to rzecz, panie grafie — te podróże, gdzie kolei żelaznych nie ma — westchnął na odjezdnem. Gdyby przyszło je częściej odbywać, słowo honoru — choć jak jestem przywiązany, a za służbę bym podziękował.
Leoś, podzielał zupełnie zdanie jego, i nie rzekł ani słowa...
Gdy nadeszła odjazdu godzina — wszyscy go żegnali najczulej; przybył i hrabia Teofil, i Monti. Żona mu się uwiesiła na szyi, ale tyle oczu patrzało na nich, iż się z czułości wybuchem wstrzymać musiała.
Książę mu szepnął na ucho:
De l’energie, mon cher, beaucoup d’energie. Que diable! Vous êtes le chef de la famille! Ne vous laissez pas fléchir...
Mówiono mu to tyle razy, iż Leoś do noclegu, ciągle sobie sam powtarzał, iż wiele, wiele energii rozwinąć musi.
Ponieważ przypominał sobie dom matki, a niewygody w nim się obawiał pan Leon, postanowione zostało, iż pan Symforyan z ostatniego noclegu zostanie przodem wyprawiony, aby mieszkanie i wszystko co było potrzeba przygotował. Zgodził się na to kamerdyner. Było to naturalne, boć Leoś musiał tam znaleźć do czego był przywykły, aby napróżno się nie męczyć prywacyami niepotrzebnemi.
Nikogo nie było w Rakowcach, oprócz starej Czermińskiej i panny Damianny, gdy pocztowa bryczka, na której wśród waliz i tłómoczków siedział z dogasającem cygarem hawańskiem p. Symforyan — zatoczyła się, nie przed folwark, ale wprost przed ganek dworu.
Kamerdyner widokiem rodzinnego gniazda swojego pana zgorszony był niezmiernie. „Ale to — szatra!“ rzekł w sobie oburzony.
Przez okno wyglądająca panna Damianna, nie wiedząc kto to był, trochę przelękła wyszła powoli. Nagromadzone na bryce walizy przerażały ją. W sieniach spotkawszy tak wytwornie ubranego i przyzwoicie się prezentującego mężczyznę, bardzo nasępionej twarzy, wzięła go za jakiegoś gościa, i krygując się zabierała się wprowadzić do salonu, gdy p. Symforyan impetycznie i bardzo szybko odezwał się:
— Hrabia Leon przybywa... wysłany jestem przodem, aby tu przygotować wszystko na jego przyjęcie. Proszę mi kazać pokazać appartament.
W tem oświadczeniu było coś tak nadzwyczajnego, zdumiewającego, dziwacznego, że panna Damianna, acz osoba wielkiego i wielostronnego doświadczenia, otwarła usta szeroko i — zaniemiała.
Mocno tem zniecierpliwiony pan Symforyan, powtórzył interpellacyę, i dodał z przyciskiem:
— Tylko prędko, bo ja nie mam czasu czekać — i proszę o ludzi do zniesienia waliz...
Nie mogąc sama w tak ważnym przedmiocie nic rozstrzygać, panna Damianna wystraszona, przebąknąwszy, że prosi poczekać chwileczkę, pobiegła, za głowę się chwytając, do pani.
Ze strony syna, przybywającego do rodzicielskiego domu, było w tem coś niemal obrażającego. Czermińska zmieszała się, rozpłakała, i zdając wszystko na pannę Damiannę, sama się modlić zaczęła.
Pan Symforyan wstrzymany w sieni, chodził po niej w humorze okropnym, mruczał i klął.
Ukazała się panna Iamianna.
Nie było innego appartamentu, tylko pokój gościnny z przedpokoikiem na górze... Wszedłszy tu skrzywił się kamerdyner, wyrażając się bez ogródki, że u nich lepiej lokaje są pomieszczeni. Panna Damianna drżąca nie miała odpowiedzi na to, łzy się jej już w oczach kręciły. Jędrka i stróża posłano po tłómoki.
Kamerdyner kwaśny, zbliżył się do stojącej kuzynki.
— Proszę pani — odezwał się z dumą — a dla mnie pokój?
Nowa wynikła trudność i nowe nieukontentowanie, bo pokój nie mógł być gdzieindziej jak na folwarku.
— Niechże to dyabli biorą — zamruczał przybyły — z temi szlacheckiemi dziurami...
Może przez zemstę za to nieposzanowanie godności swej, pan Symforyan nie szczędził wcale panny Damianny. Brakło mu lavabo, nie było stolika, łóżko było nie do spania, zapotrzebował trzech dywanów... W domu powstał zamęt straszny i bieganina nieznośna, pannę Damiannę rozbolała głowa.
Symforyan był nieubłagany.
— Niech znają! mówił w duchu...
Z wielką biedą urządził się pokój dla pana Leona, który kamerdyner znajdował chlewem nieznośnym — ruszając ciągle ramionami i plując — gdy — jakby sobie co przypomniał, nagle popędził za odchodzącą panną Damianną.
— A! proszę-no pani — zawołał — to niedosyć. Pan jest zdrowia bardzo delikatnego i ma swoje nawyknienia. Proszę mi darować, ale ja o wszystko dbać muszę, bo żeby miał co jeść i pić, tak jak on przyzwyczajony...
Pannę Damiannę, która z razu płakała, zaczynało to gniewać.
— Cóż tedy potrzeba? spytała.
— Jakie u państwa wino jest? może prawdziwego Bordeaux nie ma? Za napój pije Chateau Margot... a i Sherry potrzebne, i szampańskie, i stare węgierskie. Z rana do śniadania jaja świeże i bifsztyk krwawy po angielsku... śniadanie drugie o pierwszej, obiad po szóstej. Chleba my czarnego nie jemy. Doktor panu zakazał. Świeże pieczywo codzień. Z rana herbata... kawę mokkę po obiedzie mieć musi, bo innej on w gębę nie weźmie...
Mówił to jakby naigrawając się ze starej panny, na którą pogardliwie poglądał, mierząc ją od stóp do głowy impertynenckiemi oczyma. Rozgniewana już, odeszła nie odpowiadając słowa, w salonie rozpłakała się znowu i siadła otrzeć łzy, wreszcie powróciła do Czermińskiej tak poruszona, że mówić nie mogła... Nie wiedząc co się stało, zlękła się mocno wdowa; lecz ochłonąwszy nareszcie, panna Damianna, choć po krótce, opowiedziała jej znalezienie się głupiego sługi...
Czermińska, skłonna teraz do płaczu, zaczęła płakać także; ale w jej charakterze było — czego dała dowody — że umiejąc cierpieć, przywiedziona do ostateczności, umiała się też oprzeć gwałtownie. Zuchwalstwo sługi, nie bez wiedzy syna popełnione — oburzyło ją mocno.
Podniosła ręce do góry.
— Wszystko to ciężkie grzechy moje! za które Bóg karze — zawołała — niech będzie pochwalone Imię jego, niech będzie błogosławiona dłoń co chłoszcze... Stań się wola Twoja...
Po chwili odezwała się do kuzynki:
— Nic się nie troszcz... niech będzie tak jak na dzień powszedni...
I ręką zamachnęła w powietrzu.
To przygotowanie całe do przyjazdu Leona, źle usposobiło matkę... ale ten syn był jej ulubieńcem przez długie lata, dla niego poświęciła wiele... i nikt w świecie wagi tych ofiar nie wiedział. Ludzie się zwykli przywiązywać do tych, dla których cierpieli, którym wiele uczynili. Pomimo przykrego wrażenia, wzruszona była Czermińska... Miała go zobaczyć znowu i uścisnąć...
Przyszło jej na myśl mimowoli, że nie przybywa darmo, że go wysłano... i ulękła się własnej słabości. Chciała mieć Maurycego przy sobie, przygotować go na swojego opiekuna i obrońcę.
Jakże się zmieniły te czasy, gdy Leoś dla niej był wszystkiem — a Moryś niemal obcym! Z załamanemi rękami zaczęła się przechadzać po pokoju, i — uciekła do modlitwy! Nawykła teraz była szukać w niej ratunku.
Wyglądano Maurycego; szczęściem nim Leoś nadjechał, on powrócił. W progu czekała nań z zawiadomieniem panna Damianna, ze skargą, ze łzami, i zaprowadziła do matki... Moryś także zmieszany był i zaniepokojony przyjazdem Leona. Od wyjazdu marszałkowej, walczył on z sobą — i nie umiał się rozbratać z myślą powrotu do Warszawy, dokąd go namiętność rozbudzona na nowo na odjezdnem, ciągnęła. Na próżno się bronił tej słabości — kobieta ta panowała nad nim.
Nie wiedział jeszcze z czem Leon przyjeżdża, ale znał matkę i jej wstręt do marszałkowej — niechęć i opór przeciw wyjazdowi swemu. Sam dobrze nie wiedział co pocznie. Matka stanęła przed nim, i drżąca pocałowała go w czoło.
— Morysiu! odezwała się — rachuję na ciebie, że ty mi zostaniesz. Jam sierota. Gdy umrę — czyń co zechcesz, ale mi dotrwaj póki żyję...
Zapłakała, zamilkli.
Późno w noc nadjechał Leoś; oczekiwano na niego...
Zepsute to było chłopię — lecz w niem jeszcze biło serce wspomnieniem lat ubiegłych i miłością dla matki. Na progu domu, na chwilę przynajmniej zdołał zapomnieć o sobie i ze łzami niemal rzucił się do kolan matki. I ona powitała w nim dawniej jedynie ukochane dziecko... Był to moment jasny — ale moment tylko. Tak odzywają się serca, nawet u zupełnie zepsutych ludzi... lecz wzruszenie długo nie trwa i wraca samolubstwo, które raz wzięło w posiadanie człowieka... Leon rozweselił się, roztkliwił i matkę oczarował. Była mu wdzięczna, że jej przywiózł siebie, że o niej pamiętał — zapomniało się wiele, a przebaczyło wszystko.
Leon opisywał swe szczęście, chwalił się swem powodzeniem, mówił o sobie, opowiadał swe tryumfy — cały niemal wieczór zabrały te apologie i przechwałki których słuchano w milczeniu.
Wieczerza, którą podano, przypomniała dawne czasy, starego Czermińskiego. Na widok jej przyszło na myśl staruszce znalezienie się kamerdynera i odezwała się do syna:
— Przepraszam cię Leosiu — twój służący żądał tu dla ciebie jakichś extraordynaryjnych rzeczy, których my nie mamy, aniśmy do nich przywykli. Nie mogłam cię przyjąć inaczej...
Leoś się zarumienił, domyślając co Symforyan zbroił, przepraszał bardzo; ale — w istocie nawykły teraz do innego sposobu życia, jeść nie mógł, wina skosztował i odstawił... Wstał niemal głodny... Nie mówiono o tem więcej. Po wieczerzy rozmowa znowu przeciągnęła się długo, lecz nie tknięto nic draźliwego... Czermińska się uspokoiła...
Późno wyszli z sobą obaj bracia, do mieszkania przygotowanego na górze, które Symforyan wyelegantował, wykadził, wyświeżył. Stał tu już ze skargą i narzekaniem na ustach, gdy Leon domyślając się tego, dał mu znak, aby zamilkł, odprawił go na spoczynek — a sam z Maurycym pozostał...
Do tego posłannictwa energicznego, na jakie go przeznaczono, Leon nie był usposobiony. Maurycy miał więcej w charakterze energii, a złamana bolem Czermińska mogła też w każdej chwili wybuchnąć. Jak wszyscy słabi i znękani, dopiero w rozpaczliwej ostateczności zbierała się na siłę... Leonowi tego dnia nie przyszło nawet na myśl rozpoczynać walkę, uległ wrażeniu jakiego doznał, pieszczone dziecko, zepsute, niemal odrodziło się tą miłością, którą mu się poruszyło serce...
— Przyjechałem do was — rzekł do brata — aby matkę i ciebie zobaczyć... Opuściliście mnie....
— Chyba ty nas...
— Nie — ja przynajmniej chciałem cię mieć z sobą... i pragnę tego...
Maurycy jednem słowem odpowiedział:
— Matka...
Zmilczał Leon i rozpoczął o swem życiu...
— A! wierz mi, odezwał się do brata — nie ma jak życie w tym świecie ludzi dobrego wychowania, w tych sferach, w których się zapomina, że inne istnieć mogą... Świat to idealny... raj, mój Morysiu... Płynie się jak w dzień po źwierciedle jeziora, które niebo odbija, wśród woni, śpiewu, uśmiechów... Żadna nóta dysharmonijna nie razi — żadne obejście szorstkie nie draźni... Wierz mi — ja przez miłość dla ciebie, pragnę cię w te sfery wciągnąć...
Moryś pomilczawszy, powtórzył mu:
— Matka...
— A! gdybyś istotnie chciał, i matki poprosił, nie zabroniłaby ci żyć, gdzie nam lepiej. Ona przywykła do tej ciszy... tyś jej nie tak potrzebny... a mnie, Morysiu — byłbyś podporą — pomocą...
— Mój Leonie — rzekł cicho brat — będziemy o tem mówili... ale ja nie wiem, czym do tego życia stworzony... Twoja natura delikatniejsza, usposobienia inne, zawsze byłeś różnym odemnie. Przypomnij dawne czasy...
— A! zapomnijmy je lepiej! odparł Leon... ale — dosyć...
Przywożę ci czułe, serdeczne ukłony od marszałkowej, która po tobie tęskni. Doprawdy — rozśmiał się — mama jest w tobie zakochana...
Zarumienił się Moryś i ramionami poruszył — nie wiedząc co mu powiedzieć.
— Kazała mi na odjezdnem oznajmić ci, że cię czeka, i że sama twój pokój na nowo urządziła... mówił Leon... Żart żartem, jeśli nie inaczej, kocha cię jak syna, a ja mógłbym być zazdrosny. Książę także tęskni po tobie, a ten poczciwy Teofil, który się zupełnie wcielił do naszego domu, nieustannie mnie pyta, kiedy się ciebie doczeka?...
Tu, zwracając nagle rozmowę, Leoś, który się lubił chwalić — począł o swoich koniach mówić, i o nabyciach broni i sprzętów.
— Wiesz, że w Warszawie o niczem nie mówią, tylko o nas. Felicya jest to l’astre du jour, ona narzuca mody, ja imponuję ekwipażami, a mogę powiedzieć, we wszystkiem mam sukcesa ogromne... nawet takie, z których mi się chwalić nie wypada... Do jednych kart nie idzie mi szczęście.
— Jak to! grywasz? podchwycił Maurycy.
— A! cóż dziwnego! niesposób znowu stać się anachoretą żyjąc z ludźmi. Wyśmianoby purytanizm... Grają wszyscy, hrabia Teofil wściekle grywa... Są towarzystwa, w których stolika zielonego niepodobna uniknąć... Passyi nie mam... ale grać muszę, i przegrywając — puszczam się — ale — co tam!
Wracam do Felicyi — mówił nie przerywając... Kochają się w niej na zabój. Śliczna bo jest... wypiękniała mi jeszcze... rozkwitła! Był to pączek, dziś jest kwiatkiem. Nabrała śmiałości, dowcipu, dezynwoltury takiej... iż czasem wprawia w zdumienie. Świat przed nią literalnie na klęczkach... Hrabia Teofil szaleje...
— A ty:
— Śmieję się... bo najprzód Felicya mnie kocha — powtóre to wcale człowiek nie na Don Żuana stworzony! Mnie to bawi. Zazdrości mi — wścieka się. I nie jednej Felicyi... ale domu, koni i sukcessów... Mimo to, człowiek nadzwyczaj miły w domu, très comme il faut — dowcipny, no — i dobrze w świecie położony; a my z nim amis cochons jesteśmy... Choć ja już teraz niepotrzebuję poparcia — ale zawsze to... daje pewny ton — cela pose...
Paplał tak Leon, zasiedzieli się do pierwszej, i nie rozeszli, aż zobaczywszy, że godzina była bardzo spóźniona.
Choć pierwszy ten wieczór przyjemnie zszedł Leosiowi, i pobyt tu nie był mu tak ciężki jak się obawiał, nazajutrz trzeba było pomyśleć o wzięciu się do interesów. Leoś postanowił zacząć od matki... Nie życzył sobie bawić tu zbyt długo, miał jeszcze być w Holmanowie dla widzenia się z Malborzyńskim — trzeba więc było rozpocząć walkę, która się mogła przeciągnąć, aby nazbyt długo nie być wstrzymanym.
Nazajutrz rano już obudziła się tęsknota do Warszawy. Symforyan, który przyszedł rano z narzekaniami, oburzeniem, oświadczył wręcz że gdyby tu długo pozostać przyszło, byłby zmuszony za służbę podziękować.
— Słowo honoru, powiadam grafowi — zakończył — jeżeli wiem jak tu ludzie żyją! Ja nie wiem nawet czy to ludzie! Postawili mnie w takim brudzie i smrodzie, że — abominacya! Nie wiem czy jaśnie pan jadł, ale mnie co ze stołu przynieśli — w gębę nie mogłem wziąć. I tak wszystko... Mnie zresztą — cóż tam! — człek wytrzyma; ale dla jaśnie pana, słowo daję, delikatnemu zdrowiu może szkodzić. Kto nawykł to nawykł — jak pan Maurycy, albo i stara pani; ale my — to darmo...
Leon nie odpowiadał długo...
— Daj bo już pokój — szepnął w końcu, — wczoraj się skarżono na twoje wymagania. Na wsi — trudno — przeżyjemy tych dni kilka.
— To szczęście — dodał Symforyan, — że ja wędlin wziąłem i trochę pasztetu... a parę butelek naszego Bordeaux... bo przyszłoby na ich krupniku z głodu umierać...
Leon, obawiając się, by go nie posłyszano, dał znak, by zamilkł... odprawiano go dla spoczynku.
Po śniadaniu, Leoś udał się do matki; Maurycy został, jakby umyślnie, w salce, aby nie przeszkadzać poufnej rozmowie. Czermińska była przygotowana do niej.
Zaczął Leon od ubolewania nad losem brata... Mówił długo, dotknął pierwotnego planu niepodzielności majątku... starał się przekonać matkę, że się nie godzi przyszłości rodziny poświęcać dla zatrzymania Morysia na wsi, gdzie musi zardzewieć...
Za spuszczoną głową, milcząca słuchała pani Czermińska...
— Wiem ja to wszystko, wiem. Słyszałam — rzekła... Ale Morysia nie puszczę... Tobie się podobało życie na wielkim świecie, jam ci go nie broniła — pomogłam do niego. Dla ciebie sprzeciwiałam się ojcu nieboszczykowi, ale dla jego pamięci chcę poszanować wolę zmarłego, i Morysia namówiłam, aby jej był posłuszny. Ojciec nieboszczyk — panie świeć nad duszą jego! — zawinił przeciw mnie, ale i ja zawiniłam nieraz przeciw niemu. Niech ma za grobem choć tę pociechę, że jeden syn poszedł tą drogą, którą on mu wyznaczył.
Umilkła staruszka... Tego ostatniego argumentu Leon się wcale nie spodziewał, schwycił go on nieprzygotowanego... Musiał zmilczeć. Wybór Leona, w ogóle, chociaż szło o własną sprawę jego, nie był szczęśliwy — za nadto leniwy, zbyt pieszczony, bez taktu i planu, mógł tylko silnie natrzeć, jak wojsko nieregularne, i — odepchnięty w pierwszem starciu — musiał ustąpić, nie mogąc strategicznie prowadzić kampanii. Można to było przewidzieć, i tak się istotnie stało...
Zabrakło mu argumentów, cierpliwości, wytrwania, nudziło go to, nie wiedział co robić. Próbował do serca matki przemówić — serce było czułe, ale postanowienie niezmienne. Maurycy nie chciał się sprzeciwiać matce, choć wspomnienie marszałkowej ciągnęło go silnie do Warszawy.
Leon cały dzień, coraz słabiej attakując, znużył się, zrozpaczył, a po obiedzie, którego mało jadł, wyjechał do Holmanowa, dla porady i rozmowy z Malborzyńskim. Polecono mu go wziąć w pomoc, i było z tem dogodnie jego lenistwu.
Tu już go oczekiwał p. Aleksy, nawet z drugim obiadem, sporządzonym umyślnie wytworniej, przewidując, że w Rakowcach głodnym być może... Malborzyński i sam stół dobry lubił, i chciał sobie pozyskać Leona.
Znalazło się doskonałe wino, wyborne cygara, a co najwięcej, z tym Malborzyńskim Leon się czuł w swoim żywiole i świecie, po którym tęskno mu było. Pierwsze owo poczciwe wzruszenie, którego doznał w Rakowcu, już się było rozwiało; czuł się tu obcym, miał żal do matki, brat mu się wydawał ograniczony i śmieszny, że z dobrodziejstw, jakie mu ofiarowano, nie umiał korzystać.
Niemal uszczęśliwiony rzucił się Leoś ściskać p. Aleksego, z którym zawsze dosyć sympatyzował.
— A! jakże to szczęśliwie że was znalazłem! — począł w ganku — potrzebowałem się widzieć z wami... mamy do mówienia wiele. Jesteś przyjacielem domu, mogę być z tobą otwarty...
Weszli tedy do salonu, a pan Aleksy począł zabiegliwie przyjmować gościa, wywiadując się czem mu służyć. Choć godzina była spóźniona, przyznał się, że obiad jest gotów.
— Ja wprawdzie niby to jadłem obiad u mamy, rzekł Leon, — ale słowo ci daję... że to się obiadem nazwać nie może i będę jadł chętnie... bo musisz mieć ludzkiego kucharza. W Rakowcu karmią się... ale jeść nie umieją. Sam nie wiem jak ja tam mogłem dawniej wytrwać na tej kuchni. Jest to coś okropnego. Przedwieczne potrawy i zgotowane dla żołądków głodnych parobków... A wino...
— Obiad mój nie będzie pewnie niczem nadzwyczajnem — odezwał się Malborzyński — ale ręczę, że nie struję... Mamy bisque aux écrevisses, paszteciki z przepiórek.. bifsztyk angielski... karczochy... na pieczyste kuropatwy... no — lody, deser...
Stare bordeaux nasze pan znasz; butelczyna szampańskiego się wyszuka.
Leoś go uścisnął z zapałem.
— Cudowny z ciebie człowiek! odgadłeś, że głodny przyjadę! niech ci Bóg płaci...
Nim obiad ten drugi podano — natychmiast przystąpił Leon poufnie do interesu.
— Ja do ciebie, jak do przyjaciela — przybyłem po radę, rzekł — jestem w niemiłem położeniu z matką i Morysiem. Wiesz jakie były układy. Majątek zostać miał niedzielnym. Morysia mieliśmy wziąć do Warszawy, byłby u nas jak pączek w maśle... Wam mieliśmy oddać interesa... Wszystko to, przez intrygi ks. Kaniewicza w łeb wzięło.
Rachując na serce mamy dla mnie, przybyłem reflektować i prosić, ale mama pod wpływem tego klechy, a Moryś bez woli i energii. Niepodobna mi było nic zrobić. Jestem do najwyższego stopnia zniechęcony, zły, zrażony... Co robić? co robić? mów...
Malborzyński zamyślony stał i niewesoły.
— Niech-no pan jeszcze próbuje — rzekł.
— Nadaremnie! ja już znam ich i siebie. Mógłbym się wzburzyć i wywołać katastrofę.
— Niech Bóg uchowa...
— Widzisz — a siedzieć tu i nudzić się i głodzić, i ciupać im głowy... ja nie potrafię — mówię ci. Przytem w Warszawie zostawiłem spraw i interesów tysiące. Miałem już stargowanego konia, powiadam ci cudo... cudo! Ktoś mi go może podchwycić. Monti potrzebuje pieniędzy na ten ogród zimowy... no i tysiące innych różnych rzeczy, a najbardziej to, że ja do życia tam nawykłem... tam się czuję w swoim żywiole...
Westchnął Leoś... i dodał:
— Jeżeli masz Sherry... każ dać do stołu... ja czasem kieliszka potrzebuję. C’est stomachique!
— Znajdziemy! wtrącił Malborzyński, którego głowa więcej pono złym rezultatem missyi niż winem była zajęta.
— Co tu robić? spytał Leoś — ja już zupełnie opadłem na siłach... i głowę tracę.
Malborzyński pomyślał, że jej Leoś nigdy nie miał, ale tego nie powiedział, i począł dumać.
— Hm! hm... co robić? rzekł wolno — wie pan co —? Najprzód próbować jeszcze, próbować póki tylko można, próbować u matki, z Morysiem, nawet z proboszczem... wreszcie bodaj przez pannę Damiannę, która jakiś wpływ mieć może...
— Ale mnie nudzi... i — to darmo! rzekł Leoś.
— Nie trzeba się zrażać — dodał Malborzyński — na Boga! zrażać się nie trzeba...
— Lecz ja widzę z góry, że to do niczego nie prowadzi... Cóż dalej?
Trąc czoło Malborzyński chodził żywo po pokoju.
— Co dalej? powtarzał, — Hm? co dalej? Przybrał posępną twarz i czoło namarszczył...
— Potrzeba szukać nowych środków — dodał ciszej i poufnie. Nie chcą się zgodzić na wspólność majątkową? no — cóż robić? naturalnie, pan się już nie będziesz sprzeciwiał, boby to godności jego uwłaczało — ale — jest — modus in rebus! Dział jest rzeczą niełatwą, a nic łatwiejszego z drugiej strony, niż — przeciągnąć go. Naprzód ocenienie stosunkowe majątków, ułożenie sched. Pan tego sobie życzysz, oni tego... nie godzisz się na cenę i t. p. Rzecz się przeciąga, wlecze... wlecze — no — i tym czasem okoliczności same z siebie mogą się odmienić!
Leoś skoczył na szyję panu Aleksemu.
— Aleś ty mój zbawca! krzyknął — prawda. Złota, cudowna, wyborna, jedyna myśl... Wlec — wlec... masz słuszność; tylko znowu — żebym ja nie był zmuszony tu siedzieć obok choćby nawet z tobą w Holmanowie — nie wytrzymam...
Mam tam interesa — mówiłem ci — i zresztą — nawykłem. Słowo ci daję, ja się tu rozchoruję i umrę.
— Nie ma najmniejszej potrzeby, ażebyś pan tu dosiadywał — przerwał Malborzyński. Ja już i tak skazany jestem na wędzenie się na wsi — wszak mieliście mi dać pełnomocnictwo — dajcie mi je do działu — a słowo daję — będą mądrzy, gdy ze mną do lat pięciu dział przyprowadzą do skutku.
Począł się śmiać mocno, uszczęśliwiony Leon rozśmiał się także; śmiech ten coraz silniejszy, serdeczniejszy rozległ się po pustym domu.
— Niech ci Bóg płaci! Tyś zbawca nasz. W ten sposób — począł Leon, ja nie mam najmniejszej potrzeby tu siedzieć — dzień, dwa dla mamy i dla przyzwoitości... pojedziemy do Kobrynia zeznać plenipotencyę, lub ci ją przyszlę z Warszawy — i marsz! jadę! klasnął w ręce i zawrócił się na pięcie, podtańcowując.
— Jadę! jadę! zbawco mój! nie wiem jak ci odwdzięczyć...
Wszystko skończone! Myśl genialna jedyna... Zwlekać!...
Podano do stołu. Malborzyński umiał przyjmować smakoszów, miewał tu dawniej księcia... Obiad był prawidłowy pod względem materyałów użytych do niego i sztuki z jaką je zużytkowano... Leoś, który od kilku dni karmił się surrogatami, doznał błogiego uczucia, witając to do czego był nawykły — wykwintne jadło, potrzebne podniebieniom popsutym... Wprawiło go to, jak równie ów pomysł genialny przebiegłego doradcy, w najpiękniejsze usposobienie. Zrzucił ciężar, czuł się wolnym i mógł prawie jak zwycięzca powrócić.
A l’impossible nul n’est tenu! powtarzał przy obiedzie. Mam do czynienia z mamą... to utrudnia... Pan jesteś obcy, pilnujesz powierzonego mu przez przyjaciela interesu, jesteś swobodniejszy... masz prawo nie czynić żadnych ustępstw... i — wlec — wlec — wlec...
Śmieli się i zapijali. Wszystko było doskonałe. Malborzyński żyć lubił, i pamiętał o tem, aby dom był zawsze zaopatrzony jak należy. Nic go to nie kosztowało.
Samolub Leoś, pozbywszy się już kłopotu, nie chciał nawet o nim mówić, począł o Warszawie, o swem życiu... wychwalał się, śmiał, dowcipował... Tych kilka godzin spędzonych w Holmanowie, fizycznie i moralnie przywróciło mu siły. Poparty przez Malborzyńskiego nie miał już obawy o przyszłość.
Pan Aleksy zalecił mu tylko, aby Maurycego oszczędzał i starał się z nim być jak najczulej. Resztę, dodał, na mnie pan zrzucisz...
Jeżeliby się zaś do pana odwoływali, ha — można zawsze będzie powiedzieć, że interes zdany na mnie, że od niego raz umyłeś pan ręce. I przytem stać.
Naradzali się do wieczoru, wreszcie, choć się Leosiowi chciało zostać z Malborzyńskim, bo tu jemu i panu Symforyanowi byłoby dogodniej — musiał wracać do Rakowiec...
Wrócił ożywiony i w daleko lepszym humorze, niż wyjechał. Z matką tego dnia wcale nie mówił o interesach, a gdy na górę poszli z Maurycym, oświadczył mu w krótkich słowach:
— Byłoby z mojej strony niedelikatnością sprzeciwiać się woli mamy i twojej, kochany Morysiu. Chcecie działu, to trudno! Ja, acz widzę to niekorzystnem dla ciebie... bo to twoją przyszłość i naszą kompromituje — sprzeciwiać się nie mogę. Niech i tak będzie...
Z tylu interesami na głowie, sam nie mogę tego dopilnować — plenipotencyę dam Malborzyńskiemu — i — dzielcie się!... Na wszystko co on podpisze — przystaję. Cóż chcesz! robię co każecie...
Bracia się uściskali milczący, a Leoś zbywszy się już raz kłopotu, wrócił do najmilszego sobie opowiadania o Warszawie, do której jak najprędzej chciał jechać. Maurycy był milczący, niemal zawstydzony zwycięztwem. Nazajutrz Leon oświadczył matce, iż będzie woli jej posłuszny — i że uprosił Malborzyńskiego, aby się tem zajął, a razem ubolewał, że tak nadzwyczajnie mu pilno, iż musi co najrychlej do Warszawy powracać. Długi czas Czermińska nic nie odpowiadała, wpatrując się w swojego dawnego ulubieńca smutnie.
— Śpieszysz się — odezwała się nakoniec — źle ci już z nami. Rób jak chcesz, jak ci lepiej. Co się tycze działu, bądź spokojny; pewna jestem, że Maurycy się zgodzi na wszystko...
Wezwiemy do ułożenia sched, poczciwego podkomorzego Wierzeję — i — jak się to u nas zawsze praktykowało, młodszy mieć będzie wybór między niemi. Gdyby to ci się nie podobało, odstąpi ci, jestem pewna, swojego prawa... Malborzyński nam wcale niepotrzebny...
Wyrazy te znowu Leona zaniepokoiły — cały projekt ułożony przez pana Aleksego w nic się obracał. Nie przypuszczali, ażeby się to w ten prosty sposób wykonać miało...
Zabawiwszy jeszcze dzień cały w Rakowcach, Leoś pobiegł nazajutrz do Holmanowa, a wróciwszy zaczął się wybierać w drogę z pośpiechem, do którego niecierpliwy Symforyan, nie mogący tu już wyżyć dłużej — dopomagał... Rozstanie było czułe ze strony matki, ale milczące. Maurycy też smutno się z bratem żegnał — ciągnęło go z nim jeszcze!
— Do widzenia, rzekł mu Leon; bądź co bądź, przynajmniej nas odwiedzisz w Warszawie! Tego się spodziewamy wszyscy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.