Złoto i błoto/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Hrabia od razu z Morysiem przybrał ton poufały i nieco protekcyonalny. Wiek, tytuł — wszystko go do tego upoważniało.
Gdy o naznaczonej godzinie Moryś wszedł we fraku i białych rękawiczkach, hrabia idący na jego spotkanie w surducie, zakrzyknął — wyrzucając mu niepotrzebne ceremonie.
— Zmiłuj się, panie Maurycy — obiad — kawalerski, we dwóch, i to jeszcze w restauracyi, bo w domu nie mam teraz kucharza... Ale nie lękaj się, zjemy u Bouquerelle’a i nie struje cię...
Chciałem, dodał — przez litość wyciągnąć cię z jednostajności tego życia, jakie musisz znosić, patrząc na dwoje ludzi szczęśliwych, tylko sobą zajętych... To niezabawne. Książę mój wuj, na starość pedantycznym się stał — marszałkowa sztywną... Przynajmniej się swobodnie pośmiejemy — i — ja jestem i czuję się w obowiązku trochę was wtajemniczyć w życie warszawskie... Po obiedzie na czarną kawę i cygara zaprowadzę cię do Pepi...
W prostocie ducha Maurycy to imię wziął za nazwanie kawiarni lub cukierni...
U Bouquerelle’a dano im osobny gabinet, hrabia starannie ułożył menu, kazał wino w lód wstawić, zmusił Morysia, bo było gorąco, żeby frak zrzucił — i wesoło rozpoczął gawędkę... Nie lubił on pieniędzy wydawać na podobne obiadki, ale gdy raz widział potrzebę — umiał przyjmować po pańsku...
— W tym waszym paradnym pałacu — odezwał się — musi być kolosalnie nudno... Szczęściem pan nie jesteś obowiązany dosiadywać tam tak wiernie... a ja mu pomogę poznać się z Warszawą...
Moryś nieco był zmieszany: przychodziły mu na myśl wczorajsze przestrogi. Hrabia ciągnął dalej:
— Książę, marszałkowa... wszyscy się dostrajają do przepychu i elegancyi waszego domu, i jak marmury waszych kominków sztywnieją.
Marszałkowej poznać nie mogę... Jest to dla mnie z wielu względów istota niepojęta. Najprzód dziwnie bo umiała zachować świeżość i piękność. Wiesz pan ile ma lat?
Moryś się zarumienił mimowoli.
— Ja panu powiem, bo ją znam od wieków, wiem w którym roku za mąż szła... Dałbyś jej lat trzydzieści kilka — nie prawdaż...?
Otóż ma, akuratnie czterdzieści i trzy...
Dawniej była miła, zalotna, wcale nie sroga... Książę wujaszek cośby o tem mógł powiedzieć...
Maurycemu zrobiło się dziwnie, oczy spuścił, bladł.
— Ale — cóż znowu? bąknął...
— Ja należę do familii — możesz mi wierzyć, że wszystko znam z blizka... Cóż to znowu tak strasznego! Nie ma się czego wstydzić... to są rzeczy naturalne i w porządku... Co dziwniejsza, że dziś taka się zrobiła drażliwa na najmniejsze słowo — pour rire.
Ruszył ramionami... Podawano właśnie zupę, hrabia zajął się gospodarstwem, Maurycemu ciągle w uszach brzmiało: „Lat czterdzieści i trzy“ — i — „Książę by o tem coś mógł powiedzieć“... Dwa noże wbite w piersi nie takby go może zabolały; cierpiał — a nie śmiał ani okazać bolu, ani zaprzeczać tym — jak mu się zdało — potwarzom.
Obiad powoli podawano, mieli więc czas rozmawiać długo, a wino, które pili, rozwiązało usta... Maurycy powiedział sobie, że mógłby być śmieszny, gdyby nie umiał podzielać swobodnej wesołości swego towarzysza, który ciągle niemal o kobietach mówił...
Wśród różnych opowiadań, hrabia umiał nader zręcznie wśliznąć coś o marszałkowej, coś o wujaszku, coś o przeszłości, niekoniecznie z teraźniejszością idącego do pary. Był niby czuły dla nich, ale sarkazmu nie szczędził.
Zdawało się, że miał na celu rozczarowanie Morysia, i zdjęcie mu z oczu zasłony. Biedny chłopiec męczył się. nie wierzył, wahał — w końcu ścisnęło mu się serce i słuchał już obojętny...
Gdy dojadali deseru, zaczęło powoli zmierzchać. Służący zapytał, czy ma podać czarną kawę? Hrabia się zerwał protestując. „Pojedziemy do Pepi!“ zawołał.
Po szampańskiem winie był w humorze wybornym; lecz że wino zawsze usposobienia każdego potęguje i uwydatnia — stawał się coraz złośliwszy....
— Idziemy do Pepi — rzekł biorąc pod rękę Morysia... Spodziewam się, że się domyślasz, kto może być Pepi... Jestem kawaler... byłbym śmieszny, gdybym nie miał jakiejś choć jednej Pepi, dla zabicia czasu, dla fantazyi. Inni ich miewają po kilka... lecz fant to kosztowny...
Moryś nauczony kto jest Pepi, z razu zmieszał się jako wieśniak, nie wiedział czy mu wypada przyjąć zaproszenie, zląkł się kompromitacyi, zawahał. Wino szumiało mu w głowie i dodawało odwagi. Chciał okazać, że jest na wysokości obyczaju powszechnego — że się niczego nie lęka. Cóż mogło zresztą być za niebezpieczeństwo w chwilowem odwiedzeniu jakiejś Pepi?
— Pepi robi czarną kawę jak nikt... mówił hrabia... a chasse-café mam tam zawsze i cygara w szafeczce... Likwor zamykam, boby mi z przyjaciółkami wypiła. Nie mogę nawet ręczyć czy mi szafki nie otwierają.
Rozprawiając wesoło, przyszli na Bielańską ulicę. W oknie pierwszego piętra jednego z ładniejszych domów widać było na poduszce wsparte, dwie jakby dla kontrastu z sobą zestawione śliczne twarzyczki, całe oblane, obwieszone włosami. Blondynka złocista była jedna z niebieskiemi oczyma; druga z brwiami silnie zarysowanemi, typ wschodni, brunetka kruczo czarnemi lokami okryta. Trzymały się ręce sobie ułożywszy na ramionach jakby umyślnie dla utworzenia obrazka, wiedząc doskonałe, że im tak ładnie będzie, i że idący ulicą, będą się im przypatrywali i uśmiechali...
Blondynka miała wyraz figlarny razem i melancholiczny — choć się to trudno godzi z sobą; widać w niej było żyjącą głową i fantazyą istotkę kapryśną. Odrobineczkę miała zadarty nosek, a usta maluśkie wiśniowe, wydęte niby pogardliwie, niby żartobliwie, niby gniewnie...
Bawiła się kwiatkami, które trzymała w ręku, brała w usta, i pogryzłszy rzucała na ulicę... jakby mówiła mężczyznom: Podobny los i was czeka...
Brunetka siedziała zamyślona, poważna, niemal surowa... oczy swe czarne, wielkie, błyszczące wlepiając jakoś dziwnie w przedmioty... Nie było w nich wiele myśli — ale coś poplątanego jak zagadka... Rzekłbyś, że nie umiała patrzeć i cudze pożyczyła źrenice. Twarz zresztą, ręce, popiersie miała pięknego rysunku, przypominającego Transteweranki... Blondynka się ruszała i rzucała, ta stała wsparta, nieruchoma — niby myśląc o czem innem.
Hrabia zobaczywszy dwie panienki, które w tej chwili także go poznać musiały i nagle od okna uskoczyły, rzekł Morysiowi:
— A! ślicznie, Pepi ma gościa — nie będzie nam nudno...
Wtem z okna szybko wyjrzała główka blond, dla przekonania się, czy panowie ci zmierzają do bramy, i natychmiast się cofnęła...
Szli już po wschodach, a u góry przez drzwi słychać było rozgłośne śmiechy i bieganie...
Hrabia Teofil, który miał klucz w kieszeni, usiłował otworzyć drzwi; ale drugi klucz był z przeciwnej strony w zamku — zaczął więc się mocno dobijać. Ze śmiechem, osłaniając się ogromną chustką, otwarła blondynka, zmierzyła oczyma obu, i zawołała — głosem jak być mógł najmniej czarującym, intonacyą niesłychanie ludową:
— A tożeśmy były het — porozdziewane! ja i Fanny...
Mowa dowodziła, że piękne panny należały do świata... który do dystynkcyi najmniejszego nie miał prawa.
— A że też graf zawsze wali we drzwi, co się w domu gniewają... i Bóg wie co sobie o mnie myślą.
Wchodzili. — Hrabia przedstawił Maurycego...
— Panna Pepi Żuczek... pan Maurycy mój przyjaciel... świeżo ze wsi, i pięć albo sześć razy bogatszy odemnie...
— Et! co bo znowu! czerwieniąc się odezwała Pepi zamykając drzwi z łoskotem. Hrabia już szedł przodem, zostawiwszy za sobą Maurycego i Pepi, i szukając czarnej Fanny, która udrapowana w szal stała w saloniku... dosyć nieporządnie utrzymywanym i gałgankami zarzucony.
Pepi czując się w obowiązku zawiązać rozmowę z gościem, szepnęła cicho:
— Graf jest niedelikatny, że — jak Boga kocham... aż fe... I tak sobie pozwala... słowo honoru... co nie noże być...
Usta, które to mówiły, śliczne były; oczka co na Morysia patrzały, śmiały się jak dwie niezapominajki; panienka była zgrabna i miluchna — ale głos, ale mowa — ale ruchy — przypominały Maurycemu straszliwie macierzyńską garderobę.
— Jak się ma śliczna Fanny! mówił wchodzący hrabia do oczekujacej na przybycie towarzyszki Pepi. Prezentuję pani mojego przyjaciela, od niedawna w Warszawie i pozbawionego tu wszelkich znajomości. Byłby do wzięcia, ale jest surowych obyczajów... Proszę się nie zbliżać.
Fanny parsknęła śmiechem, niewiele przyjemniejszym od głosu Pepi.
— Co pan zawsze nie wygaduje! rzekła ramionami białemi ruszając.
Hrabia bez ceremonii siadł na kanapie, miejsce przy sobie wskazując towarzyszowi.
— Pepi, moja kochana, śliczna — rzekł: chcę ci zrobić reputacyę. Obiecałem panu Maurycemu, że nam dasz takiej kawy, jakiej w życiu nie pił...
Duma pięknej Pepi obruszyła się na to wezwanie przy obcym.
— Co to ja — kucharka czy kawiarka? czy tam jakaś młodsza... żebym całemu światu kawę robiła?... A to mi proszę!
Zdawała się oburzoną okrutnie; hrabia z zimną krwią to przyjął.
— Jeszcze czego nie stało! wołała Pepi rzucając się i chodząc po pokoju...
Fanny ją pogłaskała pod brodę.
— Jakie ty dziecko... wstydź się! Daj przyrząd do kawy... to ja zrobię...
Nastąpiło milczenie.
— Ona się przegniewa i będzie gościnną, rzekł hrabia.
Jakoż po chwili Pepi zawołała na służącą. Weszła dziewczyna przysadzista, chustką okryta, czerwona, złego humoru...
— Podać mi wszystko do kawy. I klucze! gdzie klucze!
— Albo ja wiem gdzie panna zawsze rzuca klucze?... ofuknęła sługa.
Fanny poczęła śmiejąc się chodzić po pokoju i po stolikach i sprzętach niby kluczów szukać. Umiała to zrobić tak, by zręczne ruchy okazać i pochwalić się kibicią swą i rękami.
— Pepi — mówił tymczasem głośno hrabia — najlepsze stworzenie w świecie, ale ma takie humorki czasami. To przechodzi...
Fanny siadła naprzeciw tych panów.
Starsza od Pepi, łagodniejszego charakteru, grzeczniejsza, poczęła się przypatrywać Maurycemu.
— Pan istotnie ze wsi? spytała go. — Ja tu nigdzie jeszcze pana nie widziałam, ani w Szwajcarskiej dolinie, ani w teatrze... ani na koncertach. Pan dawno przybył?
— Przed kilku dniami — odparł Moryś zmieszany, zimno.
— Ja panów do siebie zapraszam na kawę; chcecie panowie? doprawdy? Obu...
— A cóż powie twój pułkownik? spytał hrabia...
— Co za pułkownik! Wstydź się pan! Jużci gdybym chciała... tobym sobie przynajmniej generała wzięła... odezwała się Fanny.
— Generałowie zwykle są starsi...
Fanny ruszyła ramionami...
— Pan wie, rzekła zwracając się do hrabiego, że ja teraz bardzo ślicznie mieszkam... Proszę sobie nie żartować — w Skwarcowa domu, na dole... To nie to co na Bielańskiej.
Pepi rzucając się i gniewając, robiła jednak kawę...
Rozmowa nie szła... To co posłyszał Moryś, niezmiernie go rozczarowało. Wystawiał sobie czarodziejskie owe istoty, owe zakazane owoce, przyodziane w cały urok dowcipu, wdzięku, artystycznego wykształcenia, a znajdował je tak nieokrzesanemi, iż nie mógł pojąć, jak człowiek lepszego wychowania zabawiać się mógł w ich towarzystwie...
Rozmowa wszczęła się o teatrze. Panie te rzuciły się na zakulisowe intrygi, i zaczęły opowiadać niestworzone rzeczy o swych towarzyszkach... Wszystko to niezręcznie było niby osłonione, a niesmaczne i wstręt obudzające...
Ale Pepi — mimo to — była śliczna, temu zaprzeczyć nie było podobna. Nieokrzesany ten dyament na obrazie artysty mógł przedstawiać ideał, w rzeczywistości przerażał okrutną sprzecznością formy z duchem, która stanowi jedną z najtragiczniejszych stron życia... Fanny mniej była rażąca, bo się więcej hamowała w słowach...
Obie one uczyniły przykre na Maurycym wrażenie.
Pepi — która długo w złym humorze być nie umiała i przechodziła z niego do wesołości i śmiechu z łatwością nadzwyczajną — z powodu rozbitego spodka od filiżanki parsknęła i zaczęła w głos śmiać się i zachodzić ze śmiechu bez przyczyny... co jej nawet nie było do twarzy. Nie mogła się pohamować, przestawała i na nowo parskała; ale że Fanny jej nie dopomagała, ustała w końcu, zrobiła minkę nadąsaną i pochmurną. Kawa podana wreszcie nie była wcale tak doskonała, jak ją zapowiedziano... Hrabia nie mówił nic... poszedł do drugiego pokoju po likwor, wyniósł kamionkę — ale w niej nie było kropli.
Znowu tedy śmiech porwał Pepi.
— Prawdziwie powiadam, sam zawsze wypije, a potem historye wyprawia, że — nie wiedzieć co...
Pobiegła do drugiego pokoju Pepi, ale chasse-café się nie znalazło. Trzeba się było obejść bez niego...
Fanny spojrzała na przyjaciółkę, mówiąc jej oczyma:
— A widzisz — nie powiedziałam ci?
— Słowo honoru daję — dodała Fanny, — że ja likworu w usta nie biorę — i nie piję go nigdy.
— Ani ja! jak mamcię kocham! zaśmiała się Pepi — i mrugnęła oczyma. Albo ja wiem co się z nim robi? może wysycha! Znowu śmiechem parsknęła, i wnet bardzo seryo minkę nastroiła, prawie smutną.
— Pan był już na balecie? spytała nagle Maurycego.
— Dotąd nie.
— Proszęż przyjść mnie zobaczyć w „Weselu w Ojcowie,“ ale bardzo proszę. Dopiero pan się przekona, że grafowi wstydu nie robię. Ale... graf strasznie skąpy... Jak mamcię kocham, słowo honoru, że tak skąpego opiekuna świat nie widział...
Hrabia głową poruszył.
— A ta bransoletka? ażem płakała — mówiła Pepi — słowo daję, głupie pięćset złotych. Widziana to rzecz, kiedy taki żaden ani graf, ani pan, prosty kommissant z kantoru kupił ją dla Tereni. Myślałam, że się ze wstydu spalę, bom wszędzie rozgadała, że ja mieć będę, a Terenia na złość mnie, w pik namówiła swojego — no — i kupił. Aż pfe!
— Ty mi tej bransoletki widzę nie możesz zapomnieć — rzekł hrabia z flegmą. Ja też mam swoje fantazye, mnie się ona nie podobała, i chciałem cię wypróbować.
— Piękna mi próba, com ją łzami oblała, szepnęła Pepi.
Fanny, która wiedziała o tem, że ma bardzo piękne ramiona, ruszyła niemi znowu. Spadała z nich naówczas chusteczka i poprawiała ją, a gdy z jednej strony osłaniała się, odsłaniała drugą. Manewr ten, któż wie, może na intencyę przybysza przedsięwzięty, nie uczynił na nim najmniejszego wrażenia.
Fanny zaczęła nócić pół-głosem.
— Pan wie — odezwała się do hrabiego — że ja w chórach w operze śpiewam? Wszyscy mi mówią, że gdybym pobrała lekcye — byłaby ze mnie druga — jakże się ona zowie? — Nil... Nil...
— Nilson — podszepnął hrabia.
— A tak Nilsonówna... dokończyła Fanny — i zanóciła znowu, a śpiewała fałszywie...
Fortepianik stojący w kątku, na którym leżały dwie serwety zmięte, dowodził, że i Pepi muzykalna być musiała...
— Śpiewać, jak śpiewać — odezwał się hrabia — ale gdyby z pań która chciała nam skoczyć z gracyą.
— Jeszcze czego! podchwyciła Pepi — zapewne... Widzisz go!
Propozycya w gniew ją wprawiła; odwróciła się od stołu...
— Prawdziwie mówię, że to jest już nie do wytrzymania... krzyknęła...
Maurycy przysłuchywał się z przykrością, hrabia palił cygaro obojętnie.
— Coś mi moja piękna Pepi dziś nie w humorze, rzekł w końcu — pragnąłem się nią pochwalić przed przyjacielem, a najgorsze o niej poweźmie wyobrażenie.
— Ale niechże piękna Fanny poświadczy, dokończył — że moja Pepi...
— Co to jest moja Pepi! oburzona podchwyciła blondynka.
— Moja Pepi — powtórzył hrabia — bywa czasem słodką i miłą.
To mówiąc wstał z kanapy.
— Nie pozostaje więc nam nic więcej, tylko pokłonić się i uciekać...
Zdawało się, że Fanny rada ich była zatrzymać, upewnieniem, iż zły humor przejdzie — lecz Pepi siedziała zadąsana. I tak obaj panowie wstali żegnając owe piękności. Pepi grzecznie się skłoniła nieznajomemu, a protektorowi nawet nie kiwnęła głową. We drzwiach już zatrzymała go.
— Co to, proszę grafa, ma się znaczyć, żeby do mnie tak z przyjaciołmi przychodzić? To jest obrażające, ja tego nie mogę znieść — słowo daję. Tego nie bywało jeszcze — i ja na to nie pozwolę... Jak sobie pan chce... Ale — zapewne... mówiła ze wzrastającym gniewem — nigdy w świecie! To jest przecie niesłychana rzecz... Karczma czy co?
To mówiąc drzwi zatrzasnęła, a dwaj panowie znaleźli się wśród ciemności, która już w domu panowała. Wschodów wcale widać nie było — naprzeciw tylko czerwone światełko, jakby koniec zapalonego cygara, posuwało się ku nim od dołu... To cygaro, posłyszawszy szelest na górze, stanęło... Hrabia zapałał w tej chwili kieszonkową świeczkę, ale nim ona zapłonęła i oświeciła wschody, znikło i owo światełko, i ten, co je niósł...
Czy to był gość dążący na pierwsze czy na drugie piętro — odgadnąć było trudno. Oczy hrabiego napróżno go szukały.
Jeżeli hrabia Teofil miał zamiar obałamucenia swojego towarzysza i wprowadzenia go na drogę nieprawości — omylił się fatalnie. Moryś schodził ze wschodów uśmiechając się przez grzeczność i chwaląc piękną Pepi — ale z niesmakiem i odrazą w duszy, która mu kazała przyspieszać kroku, aby i ten dom, i hrabiego porzucić co rychlej.
To mu się nie udało jednak gdyż hrabia przeprowadzał go niemal do drzwi pałacyku na Krakowskiem-Przedmieściu, usiłując zbadać wrażenie dzisiejszej wyprawy. Moryś był zamknięty, grzeczny i nie dał z siebie nic wyrozumieć, oprócz, że z tem co widział, wcale nie był oswojony.
Hrabia żegnając go serdecznie, dodał na ostatku wesoło;
— Zanudzisz się na śmierć z temi babami swojemi, które są gałgankami tylko zajęte... Trzeba świat poznać we wszystkich jego częściach składowych — no — i żyć, zamiast patrzeć jak drudzy używają. Adieu...
Maurycy, który zupełnie miał czas ochłonąć po obiedzie i ostygł w ciągu wizyty na Bielańskiej ulicy, zaledwie się ukazał w domu i marszałkowa usłyszała klucz jego obracający się w zamku pokoju sąsiedniego, natychmiast otworzyła swoje drzwi, przywołując go do siebie. Przeczucie jakieś czyniło ją niespokojną, obawiała się Teofila. Spojrzała badawczo w oczy Maurycemu, który spuścił je, nieco pomieszany,
— Cożeście to tak długo obiadowali? zapytała. Przyznaj się — ten niepoczciwy Teofil, musiał cię gdzieś z sobą zaciągnąć... O! znamy go!
Moryś się rozśmiał, kłamać nie miał ochoty, spowiadać się także — ale marszałkowa wciągnęła go do siebie. Czuła, że był jakiś ostygły i zakłopotany; ta przyjaźń z hr. Teofilem nie była jej na rękę.
— Chociaż to tak blizki krewny księcia — odezwała się żywo — ale ani książę go nie lubi, ani ja. Mam wstręt do niego. Fałszywy, zazdrosny... złośliwy, skąpy... i ograniczony... Księcia, który był dlań prawie ojcem, co go kochał i pieścił — opuścił i usunął się od niego. Nie umie sam sobie u rządzić życia, a drugich chce prowadzić...
Gdzieżeście byli? Przysięgnę, że wciągnął cię gdzieś w złe towarzystwo, w którem ma upodobanie.
Maurycy milczał...
— Jedliśmy u Bouquerelle’a — rzekł w końcu — obiad trwał bardzo długo...
— O! i przy obiedzie opowiadania — przerwała marszałkowa z gniewem: o mnie, o księciu... Niezawodnie... Byłby szczęśliwy, gdyby mu się udało zasiać między nami nieufność i niezgodę.
Wzięła Morysia za rękę...
— Proszęż cię, nie daj mu si uwodzić... Truciznę, jad będzie sączył... Nie wiem prawdziwie na co książę się zbliżył znowu do niego. Gdzieżeście byli więcej? dodała — mów.
Maurycy się uśmiechnął.
— Przysięgnę, żeście gdzieś po obiedzie chodzili? ale — mówże.
— Trudno mi było odmówić zaproszenia na kawę do jakiejś przyjaciółki hrabiego — rzekł Moryś; lecz, proszę mi wierzyć, że wyniosłem z tych odwiedzin tylko niesmak i podziwienie, jak człowiek należący do lepszego towarzystwa w podobnych kątach brukać się może.
Z zaognioną twarzą, marszałkowa stanęła ręce załamując.
— Byłam tego pewna! krzyknęła gwałtownie. A! prawdziwie — gdybyś miał ściślejszą przyjaźń zawiązać z tym... wolałabym już cię widzieć na wsie...
Tak — ażeby to rozerwać — jedź lepiej na wieś. Gdy wrócisz, hrabiego tu nie będzie... Tak — powtórzyła — jedź.
Maurycy pokiwał głową.
— Niepodobieństwo jest, rzekł chmurno, tak z dnia na dzień zmieniać postanowienia. Kazaliście mi zostać — miałem więc siedzieć w Warszawie. Nagle każecie mi jechać. To się wyda dziwnie, lękam się...
— Lecz jedno się doskonale godzi z drugiem, poczęła marszałkowa chodząc po pokoju... Musisz jechać, aby oddać zarząd Malborzyńskiemu, widzieć matkę, wejrzeć w interesa. Nie baw długo, ja tymczasem się postaram pozbyć od nas Teofila...
Maurycy już milczał, ale te rzucanie nim widocznie mu ciążyło.
Falimirska chcąc naprawić dostrzeżone wrażenie, zbliżyła się czulej — przybrała twarz tęskną i melancholiczną... położyła rękę na ramieniu Morysia, i poczęła szeptać:
— A! w istocie sama nie wiem co czynić!... Tak! moje... przywiązanie do ciebie odejmuje mi rozum... Czuję niedorzeczność tej namiętności w moim wieku, i nie mogę jej zwyciężyć. Pragnęłabym was i dla siebie i dla was od wpływów szkodliwych ochronić... W tem cała moja wina... dla tego jestem tak nieznośnie napastliwa... śmieszna. Tak? nie prawdaż? śmieszna jestem.
Wyraz głosu pani Falimirskiej zmiękczył znowu Morysia, wziął ją za rękę, nie broniono mu się wcale, marszałkowa pochyliła się ku niemu i głowę położyła na jego ramieniu. Chusteczką otarła suche oczy... Scena stawała się czułą — zapomniano się trochę. Falimirska zdawała się być pod wpływem silnego uczucia. Moryś zapomniał i o czterdziestu i trzech, i o — księciu... Dozwolono mu dotknąć czoła, ust, i dopiero oprzytomniona niby pani, zaczęła się trochę wyrywać i bronić. Było to jednak mało znacznem, słabość przemagała... Moryś czule tulił strapioną, i oboje się mocno zapomnieli, gdy drzwi się otworzyły nagle i — wszedł książę.
Marszałkowa odskoczyła prędko, Maurycy się zmieszał niesłychanie... ale poczciwy książę nic a nic nie widział. Przynajmniej znalazł się tak, jakby był ślepy. Przystąpił do Maurycego śmiejąc się... Tymczasem marszałkowa wolnym krokiem odeszła w głąb nieco...
— A ja cię szukam po całym domu... rzekł książę... Widzę, że mnie marszałkowa uprzedziła i musiała wyspowiadać. Cóżeście z Teofilem robili do tej pory? hę?...
Marszałkowa się odwróciła z twarzą, na której nie było śladu pomieszania, ale tylko oburzenie.
— Właśnie usiłowałam w istocie dobyć z Maurycego... co robili z Teofilem. Tak jest wstydliwy, że mi ledwie na ucho śmiał wyznać...
— Pewnie byli u Pepi! podchwycił książę.
— Cóż to za Pepi? spytała Falimirska.
— A! córka tragarza! Blondynka, która winna baletnicze swe ukształcenie fantazyi starego pana radcy... Słyszałem, że to ma być równie głupie jak ładne stworzenie. Teofil chciał się pewnie pochwalić, iż miewa fantazye... Ba! ale gdyby przemyślna dziewczyna nie radziła sobie inaczej, Teofilby ją głodem zamorzył. On nawet rozrzutnym musi być — tanio!...
No — i cóż Pepi?
Maurycy ruszył ramionami.
— Wystaw sobie moje oburzenie! zawołała marszałkowa... Na pierwszym wstępie psuć młodzież... prowadzić ją do takich istot...
— Nie trzeba tego brać tragicznie — rzekł książę...
— Nie ma na to innego sposobu, tylko wyprawić Maurycego na jakiś czas na wieś — poczęła Falimirska. Teofil wyjedzie, stosunki się rozerwą.
Maurycy, który milczał dotąd — odezwał się w końcu:
— Ale niechże się państwo tak o mnie nie lękają, dzieckiem nie jestem i prowadzić się nie dam... a choć wieśniak... nie zasmakuję tak łatwo w tego rodzaju... sylfidach, jak panna Pepi...
— A! ba — ręczyć nie można — rzekł książę sentencyonalnie, wstawując zaraz teoryę. Człowiek ulega łatwo urokowi młodości, choćby ona nic nie miała nad ten wdzięk, jaki daje lat dwadzieścia. Złe towarzystwo ma drastyczną siłę pociągającą...
— Niechaj jedzie — poczęła marszałkowa — przecież interesa zdać potrzeba, matka sama... odwiedzić ją, donieść o nas, zabawić, to obowiązek. Niech prędko wraca — ale teraz lepiej, żeby wyjechał...
— Nie żegnając się... dorzucił książę. Powiemy, że coś nagłego wypadło. Macie słuszność: marszałkowa kochana za nas wszystkich rozumu i przytomności daje dowody.
I Augustulus w rękę ją pocałował.
— Jedź, kochany Maurycy — rzekł — ja się postaram, aby cię od Teofila uwolnić... Znajdziemy sposób na to...
I tak wnet po ogłoszeniu, że pan Maurycy zostaje — wieczorem zmieniono zdanie, uznając wyjazdu potrzebę. Po wieczornej naradzie z marszałkową, Moryś zapowiedział, że jechać musi...
Ubolewano powszechnie nad losem pani Czermińskiej wdowy... Żal, jaki okazywała po mężu, gruba żałoba, której zrzucić nie chciała, smutek jej, osamotnienie, nagle wzrastająca pobożność, już posunięta do najsurowszych praktyk, budziły dla niej poszanowanie i sympatyę ogólną.
Prawie nikt nie bywał w Rakowcach, ale ksiądz proboszcz, który niemal codzień dojeżdżał, opowiadał, że Czermińska jest niepocieszona, i że się smutkiem tym zagryza. Wiedziano dobrze, jakie było pożycie przeszłe małżonków; wydawało się więc to tem dziwniejszem, tem godniejszem czci i szacunku...
Za duszę nieboszczyka odprawiały się co tydzień msze śpiewane w parafialnym kościele, mówiono o wspaniałym grobowcu, który się przyspasabiał... Panna Damianna opowiadała wszystkim, jak jej kuzynka niepomiernie męża opłakiwała, nie tając się z tem, że zdaniem jej wcale na to nie zasługiwał.
W istocie życie Czermińskiej upływało teraz prawie całe na nabożeństwie, postach, płaczu, milczących przechadzkach po salonie i rozmowach z Damianną o nieboszczyku. Niekiedy po długiem rozmyślaniu w salonie, znajdowała ją kuzynka przestraszoną, drżącą, zapłakaną, roznerwowaną tak niesłychanie, iż godzin całych potrzeba było, ażeby się uspokoiła.
Dwór, chociaż nieco zrestaurowany i przerobiony, mało się zmienił, a życie wcale prawie nie zostało ulepszone. Zanosiło się na to w początku; teraz Czermińska wymagała i nakazywała, żeby wszystko znów wróciło do tego stanu, jak było za nieboszczyka. Oszczędność dawna zaprowadzona została.
Panna Damianna lubiąca łakocie, napróżno starała się ukradkiem niemi osłodzić dni powszednie — Czermińska ich nie tykała nawet.
Rozmowa z nią coraz się stawała trudniejsza — twarz nawet przybierała jakiś wyraz dziwny, posępny, surowy, który i kuzynkę przestraszał. Obawiała się, aby to cierpienie nie przeszło w obłąkanie, którego czasem przybierało znamiona. Damianna znajdowała ją niekiedy stojącą u zamurowanych drzwi, które niegdyś prowadziły do sypialni — pamiętnej tragiczną sceną... Nieruchoma, z oczyma osłupiałemi... gdy ją kuzynka chwyciła za rękę, aby wyprowadzić z tego odrętwienia — budziła się z niego konwulsyami i krzykiem...
Proboszcz po kilka czasem godzin siedzieć musiał, starając się ją religijnemi uwagami pocieszać i ból jej łagodzić. On jeden może prostemi wyrazy wpłynąć na nią umiał. Pannie Damiannie udawało się rzadko rozerwać ją, mówiąc o dzieciach, o ukochanym Leosiu, o jego szczęściu, o świetnej przyszłości. Listy przychodzące z Warszawy czytano i odczytywano. Czermińska słuchając ich uspakajała się.
W jej usposobieniach dla dzieci zaszła jednak zmiana niespodziana. Leoś był zawsze dziecięciem ulubionem; lecz serce matki, jakby z poczucia dawniej zaniedbanego obowiązku, zwracało się ku Maurycemu. Niepokoiła się jego losem, dopominała się o nim wiadomości, pragnęła jego przyjazdu. Kilka razy przed panną Damianną i proboszczem wyraziła to życzenie, aby Moryś przy niej zamieszkał. Zdawało się, że chciała wynagrodzić dawną obojętność, że pragnęła spełnić ciążący obowiązek. Zresztą niewiele ją co obchodziło... O gospodarstwo, majątek, interesa nie zapytała nigdy...
Po pewnym przeciągu czasu niepokój, jaki miała o Morysia, zwiększył się drugim. Przypomniała sobie pana Łukasza, i zażądała koniecznie wiedzieć co się z nim dzieje.
Posłano do Zamoroczan, lecz tam wiedziano tylko, że po pogrzebie, zabrawszy co miał, nie mówiąc co z sobą zrobi, pan Łukasz się oddalił.
Niecierpliwa Czermińska uprosiła proboszcza, żądała nawet, aby urzędownie starano się dośledzić co się z nim stało... Pan Łukasz nie pokazał się nigdzie, nikt nie wiedział o nim. Znając wielką zręczność i przebiegłość Malborzyńskiego, proboszcz zaproponował, aby jego użyć do poszukiwań. Zgodziła się i na to pani Czermińska. Co dziwniejsza, choć nikogo nie widywała, zezwoliła na powołanie p. Aleksego do Rakowiec i sama go o to poprosiła.
Malborzyński, który rad był się wcisnąć wszędzie, a najbardziej do Rakowca, bo marszałkowa mu robiła nadzieję, że Czermińskich interesa obejmie, a to go do nich zbliżało — starał się dla biednej wdowy być jak najpowolniejszym.
Przyrzekł śledzić, jeździć, wywiadywać się, wziął się do tego gorąco bardzo, — i nic nie zrobił.
Nienawykły do zawodów, niecierpliwił się i wstydził p. Aleksy...
P. Łukasz był nie do wydobycia — znikł jakby się zapadł w ziemię... Badano jego gospodynie, usiłowano po karczmach tropić drogę, którą się udał z pogrzebu, na nic się to nie przydało. Pani Czermińska zaś tem uporczywiej, koniecznie chciała wiedzieć o nim.
Niecierpliwiło to proboszcza, pannę Damiannę, a zawstydzało Malborzyńskiego. Zyskał tylko na tem tyle, że miał pozór do zajeżdżania czasem do Rakowiec; a tu, gdy go chwyciła panna Damianna, karmiła, poiła i swą wymową godzinami całemi zamęczała...
Musiał słuchać po kilkakroć powtarzanych historyj, i drobnostkowo opisywanych wypadków z żywota Czermińskiego i jego żony. Usiłowała kuzynka przekonać wszystkich, że wdowa nie ma racyi opłakiwać człowieka, który ją zamęczał, że cierpienie jej było heroizmem, a ona świętą niewiastą.
Napróżno Malborzyński zaręczał, że jest o tem najmocniej przekonany, że w to wierzy — stara panna dowodziła na nowo...
Bawiła tem i proboszcza — lecz ten nie tak był powolny, czasem wprost odparł:
— Dajcie bo pokój, ja to dobrze wiem, już mi się to przez uszy przelało.
Proboszcza panna Damianna znajdowała grubianinem...
Tak płynęło smutne to wdowie życie w Rakowcach... Z rana modlitwy, potem rozmyślanie i łzy, obiad skromny... odwiedziny proboszcza, modlitwy znowu... paroksyzmy nerwowe i płacze. Nadchodzące listy z Warszawy jedne tylko przerywały tę ciszę ponurą. Pisywał zwykle dłużej Leoś, pisywała słów kilka Felicya, która nigdy czasu nie miała, dodawała wierszy kilka marszałkowa, a w końcu i Maurycy... całował rączki matki.
Leoś niekiedy długiemi opisami bawił matkę, malując jej swe szczęście, i anielską swą Felicyę. Chwalił się stosunkami, wynosił pod niebiosa księcia, pełen był czułości dla Falimirskiej. Nigdy się nie użalał na nic; listy te tchnęły takiem uszczęśliwieniem, spokojem, nadziejami — iż pannę Damiannę swą jednostajnością nudziły. Czermińska dziwiła się, że Moryś nie pisze — ale ten nie miał o czem.
Spodziewano się go z razu z powrotem; potem znowu list nadszedł długi, wykładający powody, dla których go miano zatrzymać. Uznała ich słuszność Czermińska, ale nie kryła tego, że choć jedno z dzieci chciałaby była mieć przy sobie...
Wkrótce po tym liście nadszedł inny, zapowiadający przybycie Maurycego.... Radość to sprawiło wielką. Panna Damianna kazała zaraz pokój przygotować dla niego... rachowano dni... zakłopotano się przyjęciem. Ożywiła się nieco matka nawet...
Jednego wieczoru chodziła zadumana po salce, wpół mroku, mówiąc pacierze, gdy zaturkotało... panna Damianna wpadła oznajmując Maurycego, a tuż za nią i on szedł, śpiesząc ucałować ręce matki, która go pochwyciła, objęła w uścisku i długo nie mogła puścić. Rozpłakała się mocno... Maurycy też uczuł się poruszonym... Chcąc rozerwać i pocieszyć matkę, począł zaraz opowiadać o szczęściu Felicyi i Leona, o tem jak się tam cudownie urządzili, jak ich kochają wszyscy, jak świetnie występują... i t. p. Czermińska słuchała zadumana, nie zdając się rozumieć nawet... oczy miała wlepione w Maurycego, a gdy ten skończył, odezwała się nagle:
— Ale ty tu zostaniesz — ze mną...
Moryś nic nie odpowiedział.
— Chcę cię mieć przy sobie. Oni szczęśliwi, ty tam im niepotrzebny, a ja — sama...
Nie śmiał już w tej chwili o swych projektach dalszych mówić Moryś i umilkł...
— Jabym nawet chciała, żebyś ty mieszkał w Rakowcach — dodała... Takby było najlepiej. Leosia ja już nie wiem kiedy zobaczę... a ciebie chcę mieć...
Uścisnęła go znowu i rozpłakała się powtórnie. Przybycie syna o tyle było dla niej dobre, że zmuszona została się nim zająć, to ją od smutnych oderwało myśli.
Chciała aby Maurycemu było tu dobrze, aby mu nie zbywało na niczem, dowiadywała się o najmniejsze szczegóły... Nazajutrz nadjechał proboszcz, który w długiej rozmowie starał się wybadać przybyłego o pożycie państwa Leonowstwa. Świetnie je malował Maurycy bardzo... Proboszcz zdawał się nie podzielać entuzyazmu... Czermińska też mniej może się zajmowała teraz losem Leona, niż się spodziewano.
Dopiero w parę dni po przyjeździe, gdy znowu matka zaczęła badać Morysia, mógł się jej przyznać, że ułożono było, aby powracał do Warszawy i interesa zdał na Malborzyńskiego.
— Ale po cóż do Warszawy? po co do Warszawy? odezwała się stara. Jakby to na wsi żyć nie można? Dojeżdżaj sobie do nich, a tu przy mnie mieszkaj... Na co zdawać na cudze ręce majątki? Leoś dużo potrzebuje... ty też o sobie i przyszłości powinieneś pamiętać...
Nie chciał się syn sprzeciwiać i zamilkł. Drugiego dnia sama już matka go zagadnęła o przyszłość.
— Rób ty tam sobie co chcesz, rzekła: ja cię nie myślę przymuszać do niczego, lecz wolałabym, żebyś został na wsi. Ty jesteś stworzony do wioski — Leoś to co innego...
Obawiając się, aby się Maurycemu nie nudziło, w kilka dni znowu zaczęła mu wymyślać zabawy.
— Jedź bo gdzie, zabaw się i rozerwij.
Moryś odrzekł, że nie ma nikogo. Przypomniała sobie Czermińska, iż jej opowiadał o Wierzejkach, zaczęła go namawiać i zmuszać niemal, by do nich jechał koniecznie.
— Ale bo trzeba ci się rozerwać — to dom wesoły... ludzie uczciwi...
Proboszcz namówiony przez nią, zachęcał także... Maurycy, zawsze trochę dający sobą powodować, gdy mu razy kilka o tem wspomniano, dał się skłonić i pojechał.
W Wierzejkach nic się wcale nie zmieniło... Gdy nadjechał w porze przedobiedniej, zastał dwór pełniuteńki gości, gwar, śmiech, a w ogrodzie strzelanie do celu. To było powodem, że nikt nie posłyszał go nadjeżdżającego, i że jedną pannę Malwinę znalazł w ganku, która go rumieńcem i wesołą twarzyczką powitała.
— A! to cud! zawołała — czy się panu znowu koło, czy oś złamała?
— Nie... widzi pani...
— Cóż to za szczęście będzie dla wujaszka, który tyle razy o panu wspominał!...
I pobiegła wyprzedzając go... przez puste pokoje, do ogródka, gdzie wśród wielkiego hałasu, strzelano kulami do tarczy. Towarzystwo, po śniadaniu już było bardzo ożywione. Sprzeczano się, zakładano, chłopcy nabijali broń i za każdym strzałem, to wiwaty, to śmiechy brzmiały. Podkomorzy w letniem ubraniu, spotniały, rumiany, rozjaśniony, ożywiony, zobaczywszy tak pożądanego gościa, strzelbę rzucił, by go powitać. Rad mu był niezmiernie... Podkomorzyna za pamięć dziękowała; obstąpili go zaraz wszyscy: rezydenci, zwykli goście podkomorstwa, ci których już tu spotykał, ściskając, dopytując i okazując mu uprzejmość, jaka tu była rzeczą powszednią.
— Oto mi gość! to mi gość! powtarzał podkomorzy... prawdziwie niespodziany, prawdziwie życzliwy, że nas odwiedzić raczył. Cóż? prosto, słyszę, z Warszawy? co słychać?
Zarzucono go pytaniami o niego samego, o zdrowie matki, o państwo Leonowstwo, de publicis. Wszystkie twarze uśmiechały mu się.
— Ale niechże ja zabawie nie przeszkadzam — zawołał Moryś — przypatrywać się będę.
Nie dano się prosić, bo tu nie było nigdy zbytecznych ceremonij, nie cierpiał ich podkomorzy.
— Panowie do roboty! zakład stoi między panem Węgrowiczem i Slaskim. Węgrowicz właśnie z boku oczekiwał na hasło; figura była ekstra zabawna, w popielatym fraku, ze staroświecka ubrana, wąsik wyszwarcowany, resztka włosów farbowana na kasztanowato, sześćdziesiąt kilkoletni kawaler w pretensyach, nie stający nigdy inaczej, niż w pierwszej pozycyi, jak do tańca, i z jednym palcem założonym w kamizelkę. Strzelec to był sławny... Slaski, ogromna fasa, młody a otyły i wyrosły, istny olbrzym, ale z twarzą rozlaną i kalectwem kolosalnego brzucha... dyszący ciężko... odgrażał się, że w strzelaniu do celu pierwszego pokona. Pomimo gościnnego bardzo powitania Morysia, natychmiast wróciła gorączka do strzelania, wszyscy zaczęli się sprzeczać, biorąc stronę jedni Węgrowicza, drudzy Slaskiego. Podkomorzy wmieszał się także, a obcy sporom p. Maurycy zostałby sam na chwilę, gdyby nie piękna panna Malwina, która z nim rozpoczęła rozmowę.
— Żal mi pana, że się tak będziesz nudził na wsi... po Warszawie...
— Ja do niej przywyknąć nie miałem czasu; a do wsi i jej życia od dziecięctwa się przyzwyczaiłem...
— A pański brat?
— Ten zamieszka zapewne w Warszawie.
— Słyszeliśmy, że i pan masz tam powracać?
— Rzecz to jeszcze niepewna... matka nasza tak jest sama...
— Ale zdrowa?
— Nie bardzo.
Tak, w sposób pospolity i naturalny, rozpoczęła się rozmowa.
Panna Malwina, wprawdzie niewyszukanemi środkami podtrzymywać ją umiała. Oczy jej żywe, wesołe i śliczna kwitnąca twarzyczka dodawały wyrazom uroku. Było w niej coś tak szczerego, pełnego prawdy, i różnego od tego co Moryś gdzie indziej spotykał, iż mu się prostotą swoją podobała. Piękność to nie była w rodzaju Felicyi, arystokratyczną i wypieszczoną — ale zdrowa, silna, śmiała, a mimo trochy opalenia i bardzo powszedniego stroju, który nic nie maskował i nic nie nadrabiał, mogła wytrzymać najwybredniejszego artysty krytykę. Nic chorobliwego, wymuszonego, uczonego w niej nie było — przedstawiała się jak ją Bóg stworzył, niewiele myśląc o przypodobaniu się. Z pochwałami i uwielbieniami była otrzaskana, bo goście podkomorstwa osypywali ją niemi, szczególniej Węgrowicz, który, że była uboga, a on miał wioskę dobrze zagospodarowaną, nie taił się, iż o rękę jej chciał się dobijać.
Podkomorstwo nie byli od tego nawet. Panna się śmiała z tego zafarbowanego pretendenta. Miała ich kilku jeszcze ubogich, którzy równie dla jej piękności, jak dla widoków na protekcyę i opiekę podkomorstwa swatali się uporczywie. Pannie Malwinie za mąż wychodzić nie było spieszno.
Maurycy, który miał niewyszukaną powierzchowność, dosyć się jej podobał — ale o możliwości nawet podobania się jemu nie pomyślała. Wszyscy zauważali jednak, że jak przy pierwszej bytności, Maurycy ochoczo z nią rozmawiał i nawet się trochę rozchmurzył.
Węgrowicz i Slaski poszli tedy do celu strzelać. Każdy z nich miał dać strzałów dziesięć, w równej oba odległości, ze strzelby jednej... Począł starszy i wsadził kul pięć w sam środek... Slaskiemu się ręce trzęsły, począł też pukać i nie chybił ani razu... Drugie pięć strzałów miały rozstrzygać... Wszyscy się gorąco zajmowali niemi; tymczasem Maurycy z panną Malwiną rozprawiał Bóg wie o czem... śmieli się i nawet na tarczę nie spojrzeli.
— Patrzajże — odezwał się podkomorzy trącając łokciem żonę — jak pana Boga kocham, Czermiński bałamuci Malwinę... To nie bez kozery...
— Dajże pokój! co znowu! at — młody, ani sobie rój nic podobnego...
— No! zobaczysz, rzekł podkomorzy — ja ci mówię, że się sobie podobali.
— Choćby i tak, to od podobania do pobrania daleko... a ubogiemu dziewczęciu do Czermińskiego!
Podkomorzy, który z dala zobaczył jak śmiejąc się Moryś w rękę pannę pocałował, nic nie mówiąc już łokciem żonę potrącił.
Przy pierwszej zręczności pani Jadwiga skinęła na Malwinę, która przybiegła do niej.
— Ale, dziecko ty moje — powiedzą, że go bałamucisz... Cóżeście tak żywo i długo rozmawiali z sobą?
— A! moja ciociu! nie umiałabym powtórzyć... Bardzo miły pan Maurycy... ale ani on mnie, ani ja jego nie bałamucę. Przecie gościa bawić trzeba.
— Żeby ludzie nie gadali...
Maurycy rozmawiał już z podkomorzym — Węgrowicz, który zwyciężył Slaskiego, bo ten raz chybił, przysięgając się, że go ktoś potrącił, nie tyle był szczęśliwy swym tryumfem, co niespokojny o pannę Malwinę. Nadskakiwanie Morysia bolało go...
Zbliżył się do panny, która się już trzymała podkomorzynej.
— Pani dziś w wesołem usposobieniu.
— Ja? jak zawsze — szepnęło dziewczę — dla czego?
— Zabawiał panią Czermiński, jak uważałem.
— Bardzo...
— Gustuje w nim pani?
Malwina się rozśmiała wesoło.
— A pan?
— Ja nie — bo — bo... pani się domyśli...
— Nic a nic, panie poruczniku...
— Tak, nie chce się pani domyślić.
— Nie umiem...
— Dla mnie to prawdziwe nieszczęście — westchnął stary konkurent.
Na domiar tego nieszczęścia, pan Maurycy, uwolniony od gospodarza, zbliżył się ku paniom, podkomorzynę odwołano i znowu pannie przypadło bawić gościa.
Węgrowicz z bólem w sercu i gniewem odstąpił.
— Nie ożeni się to pewna, a pannę mi bałamuci — do kroćset basałyków... Widział przecie jak strzelam...
Ruszono do stołu, i pan Czermiński dostał miejsce między gospodynią a jej siostrzenicą — rozmowa przerwana zaledwie ożywiła się i stała wesołą. Maurycy nie pamiętał, by był w lepszym humorze; nie skłonny do śmiechu, dawał sąsiadce wyciągnąć się na wesołe wybuchy, którym sam się w sobie dziwował... Dziwny wpływ miała na niego — zajmowało go każde jej słowo... i widok jej uśmiechu, wnet go rozchmurzał. Ci, co widywali z dala p. Maurycego, poznać go nie mogli. Sam on w końcu obiadu przyznał się przed piękną sąsiadką, że dawno nie był w tak dobrem usposobieniu, i jej to przypisywał.
— Jak tylko się pan uczujesz smutnym, proszę do nas przyjeżdżać... rzekła do niego. Wpływ to nie mój, ale atmosfery domu...
— Naprzykrzyłbym się, bo często a raczej zawsze dosyć jestem zasępiony — odezwał się Maurycy.
— Niech się pan o to nie lęka... my tu miewamy gości po pół roku... Slaski nie wyjeżdża prawie nigdy... Węgrowicz co trzeci dzień przybywa, jak febra...
Maurycy, któremu ktoś szepnął, że Węgrowicz stara się o pannę, uśmiechając się odezwał, że — wie dla czego porucznik jest gościem tak częstym. Wesoło i bez najmniejszego pomieszania, odpowiedziała mu Malwina, że i ona się domyśla czegoś, ale dziwi się jak tak doskonały strzelec mógł tak chybić w projekcie. Bawił ją stary konkurent. Zwróciła uwagę Morysia, nie złośliwie, ale dziecinnie, na barwę włosów Węgrowicza, która przeciwko okna prawie tęczowych nabierała kolorów... I śmiano się tak, i żartowano...
Po obiedzie, toastach, w których jeden był na cześć zwycięzcy, drugi na pocieszenie Slaskiego, trzeci za zdrowie Maurycego, wstano od stołu. Maurycy się wybierał jechać; nie puszczono go od podwieczorku... Po nim zagadano go do wieczerzy. Że do niej dla bolu głowy nie poszła gospodyni, Moryś prowadził Malwinę i usiadł przy niej. Znajomość i dobre porozumienie zwiększało się co chwila — ona była coraz śmielsza, on coraz żywszy. W ciągu tego dnia nie pomyślał nawet o marszałkowej.
Dopiero, gdy późno już, po kilkakrotnem pożegnaniu, znalazł się sam jeden na drodze ku domowi, jak zgryzota sumienia przypomniała mu się ta... trochę przywiędła piękność, której jeśli nie poprzysiągł wierności, to przynajmniej zapewnił ją o najczulszem przywiązaniu. Sam się zdziwił, że w duszy porównywając te dwie kobiety — ostatniej dawał pierwszeństwo. To porównanie mu dało uczuć coś wymuszonego, nienaturalnego u marszałkowej.
I pogniewał się sam na siebie...
Na dobitkę przyszły się też przypomnieć wyrazy hr. Teofila o latach czterdziestu i trzech, i o księciu...
Gdy do Rakowiec wrócił, matka już się była położyła. Nie spała jednak i kazała go do siebie przywołać... Musiał jej opowiadać o bytności swej, o zabawie, i jak mu się ludzie podobali... Około północy wchodząc do swojego mieszkania, zastał tu oczekującego na siebie Pierzchałę.
Umiał on się utrzymywać tu ciągle na swem stanowisku totumfackiego, i rad był bardzo zaskarbić sobie affekt p. Maurycego, a stać mu się użytecznym. I teraz więc — sam osobiście wręczał mu z poczty przybyły list z Warszawy... Był on, jak się łatwo domyślić, od marszałkowej.
Pierzchała miał coś więcej na celu. Gdy pierwszym razem znajdował się z Maurycym w Wierzejkach, uważał ożywioną z panną rozmowę — zmiarkował, że paniczowi w oko wpadła. Gotówby był ofiarować swe usługi do potajemnej intryżki, będąc przekonany, że tak bogaty pan... pozwolić sobie może romansiku z ubogą dziewczyną. Szło o to, jak przystąpić do rzeczy... Pierzchała popróbował — i odprawiono go nie zrozumiawszy...
Z wielkim niepokojem Moryś, zostawszy sam, rozerwał kopertę i list czytać zaczął. Marszałkowa słynęła ze swej korrespondencyi...
„Gonię listem za tobą — pisała — zaledwie znikłeś nam z oczu, zdaje mi się, żeśmy się nie widzieli wieki. Jestem dziecinnie niespokojna, domyślam się, marzę, zgaduję każdą dnia twojego godzinę. Nie — trzeba, żebyś powrócił, albo ja pojadę do Holmanowa, to nad siły moje... Młodszy — rozerwiesz się łatwo i zapomnisz; ja ani się rozerwać umiem, ani mogę zapomnieć... Na rozrywkach nam nie zbywa — ale mnie one nie bawią...
„Leonowstwo w rajskiem szczęściu swem... sami sobą zajęci... aż przerażają mnie, tak są strasznie szczęśliwi... tak są ufni w przyszłość i siebie. Książę samym ich widokiem się poi...
„Po twym wyjeździe mieliśmy odwiedziny hr. Teofila, który był niesłychanie zdziwiony nagłą podróżą. Zdołałam mu ją wytłómaczyć.
„Zdaje mi się, że książę go zmaltretował za to, że cię śmiał do tego szurgota zaprowadzić. Pogniewali się z sobą... Nie widziałam go już, ale wiem, że poczciwego Leosia do siebie wabi.
„Tego i przestrzegać nie potrzeba, bo dla niego nie ma niebezpieczeństwa. Tarczą jest miłość dla Felicyi, która codzień piękniejszą się robi.
„W mieście całem uznano ją za królową piękności... Gdy jesteśmy w teatrze, wszystkie lornetki skierowane są na nią — nie możemy się ruszyć, by za nami nie szły tłumy.
„Prawda, że ona i ubrać się tak umie jak nikt, i pokazać... ma to uczucie swojego piękna, które nie wszystkim nam jest dane... Bankierowa... hrabina... które tu dotąd uchodziły za najpiękniejsze, zgasły. Toaletami też żadna z nich się z Felicyą równać nie może. Ostatnie suknie sprowadzone z Paryża, gdyśmy daty trochę poprawić pani Adeli, cała Warszawa się zbiegała oglądać. Była formalna wystawa... Sklep musiano zamykać...
„Felicya ma do ciebie prośbę, bo Leoś jej powiedział, że na to potrzebuje twojej zgody i pomocy. Koniecznie się jej chce zimowy ogród rozszerzyć. Tak jak jest — nie ma logiki.
„Salon to nie ogród. Taki pałacyk jak Leonowstwa, nie może się takim mikroskopowym ogródkiem ograniczyć. Idzie o nabycie gruntu sąsiedniego. Monti powiada, że razem z tą przybudówką, nie będzie to kosztowało nad sześćdziesiąt tysięcy rubli. Cóż to dla was znaczy? a Felicyę uszczęśliwisz. Ja nawet nie proszę, bo wiem, że ty to zrozumiesz i nie będziesz śmiesznych robił oszczędności...
„Napisz o tem na osobnej kartce, bo list twój nadto mi drogi, żebym się nim dzieliła...
„Czekam z niecierpliwością korrespondencyi... co dzień na pocztę posyłani po kilka razy. Sądziłam, że ją odbiorę z drogi! że i ty zatęsknisz trochę do starej przyjaciółki... Ale tam matka... sąsiedzi — nie wiem już kto, nie chcę zgadywać co — porwą mi ciebie... Powracaj — przyrzekam być bardzo grzeczną.... Gotowam wyjechać naprzeciw do Miłosnej, gdybym wiedziała kiedy, aby cię sam na sam powitać pierwsza... i posiedzieć z tobą...
„Nie przewiduję żadnych przeszkód do powrotu, nie przypuszczam ich. Do Malborzyńskiego pisałam, aby był ci pomocą i posługą. Człowiek to, na którego się zupełnie spuścić możesz...
„Zdaje się, że Teofil wyjedzie na wieś — intryguję jak mogę — nie chcę jego towarzystwa dla Leosia nawet, o którego się mniej boję, cóż dopiero dla ciebie?
„A! smutno mi bardzo, wśród tej wesołości — brak mi tych dobrych godzin spędzonych z tobą w cichym kątku u mnie, na kanapce... Czyż i tobie po nich nie tęskno? Wstyd mi, że tak stara tak mam jeszcze serce dziecięce... ale to ty winien jesteś temu. Spało ono gdyś je rozbudził, a uczyniłeś to tak zdradziecko, żem się nie opatrzyła aż za późno...“
Następowały jeszcze dwie stronice w tym ckliwym rodzaju — oświadczeń i wykrzykników, które Moryś jako do siebie wystosowane, czytał i połykał z przyjemnością. Obraz piękny panny Malwiny znikł mu z oczu, wróciła marszałkowa.
Po przeczytaniu listu ogarnęła go i chęć i niepokój powracania do Warszawy... ale — jakże było sprzeciwić się biednej matce...?
Nazajutrz, ponieważ był list i od Leosia, dzień cały przeszedł na rozbieraniu go i odczytywaniu. Nadjechał proboszcz, przybył Malborzyński ofiarując swoje usługi, któremu grzecznie podziękował Maurycy, nie wiążąc się z nim jeszcze umową żadną stanowczą.
Trochę to zachmurzyło pana Aleksego, który już siebie miał za ogólnego plenipotenta Czermińskich, w skutek listu, jaki odebrał od marszałkowej. Dawano mu to w powiecie i obywatelstwie stanowisko i obiecywano znaczne dochody. Wahanie się Morysia, choć go nie uważał jeszcze za odmowę, dawało mu do myślenia, iż jakieś wpływy przeciwne działać muszą.
Zaraz więc po powrocie do domu, siadł gorący list z przestrogą pisać do marszałkowej, grożąc, że tu się mogą wszystkie interesa niebezpiecznie poplątać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.