Przejdź do zawartości

Złoto i błoto/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Miał tyle taktu pan Leon, że gdy wieczorem wracali do Racic, nie tryumfował nad bratem, nie odzywał się prawie. Dość mu było tego, iż Morysia skłonił niejako do współuczestnictwa w swoich projektach. Podziękował mu tylko bardzo uprzejmie za to, że dał się nakłonić do odwiedzenia Holmanowa, i odwiózłszy go, chciał zaraz do Rakowiec powracać. Moryś był milczący, choć na twarzy jego dostrzec mógł brat nadzwyczajnego ożywienia.
W końcu, gdy się w ganku żegnali, odezwał się:
— Słuchajże Leoś, nie praw o tem nikomu... a jak będziesz uważał, że wypadnie mi tam oddać wizytę... no — nie jestem od tego — daj mi znać — pojadę...
Tak się rozstali. Moryś zostawszy sam jeden w swej chacie, długo bardzo chodził po niej, nie mogąc się uspokoić. Znajdował ją i siebie śmiesznym. Przeszłość wracała mu jakby ze zgryzotami sumienia, a dzień ten spędzony u Marszałkowej — dzień jeden, już miał tyle siły, że mu do niej smak odbierał...
Roztargniony dał gospodarskie rozporządzenia na dzień jutrzejszy, i położył się spać, ale zasnąć nie mógł.
Począwszy od Chińczyka, wszystko co widział, słyszał i doznał w Holmanowie, wracało mu na pamięć; rozbierał i krytykował każdy krok i słowo własne, i — choć w ogóle był z siebie dosyć zadowolony, znajdował, że w wielu rzeczach zręczniejszym się mógł okazać. Szło mu o to, jakie wrażenie na pięknej pani uczynił?
Świat ten elegancki, którego nigdy wprzódy nie widział, którym gardził wczoraj, pomścił się na nim teraz, owiawszy go swoim urokiem...
Wśród natrętnych myśli, wracało i wspomnienie groźnego ojca... niepokojące — straszne — lecz odpychał je teraz... Znużony wreszcie usnął, skończywszy na tem, że wszystko to jest głupstwem i że nazajutrz należy do zwykłego życia i zatrudnień powrócić.
Jakoż wstał nazajutrz o zwyczajnej godzinie, pojechał w pole, zmusił się do dawnego trybu i obyczaju — i... skwaszony powrócił do domu. Czegoś mu do życia brakło. Tęsknił prawie do Leosia, ażeby mógł z nim choć mówić o Holmanowie i pani marszałkowej. Uśmiech jej teraz go tak prześladował, jak wczoraj język Chińczyka.
Leoś powróciwszy do Rakowiec, trochę późno, znalazł matkę z panną Damianną w salonie. Wieczorami, gdy nie było Czermińskiego, zasiadały tam zwykle... Czekano na niego wiedząc, że w Holmanowie być musi. Gdy wszedł, matka, która czytała z jego twarzy jak z książki, spostrzegła, że coś nadzwyczaj szczęśliwego przynosił z sobą w duszy... Lecz że kochankom przed ślubem jeden listek uszczknięty z bukietu starczy często na takie nadzwyczajne uszczęśliwienie, nawet się nie spytała... co go tak rozpromieniało?
Leon zbierał się długo na wyjawienie czynu, do którego największą przywiązywał wagę.
— Wie mamcia gdzie ja byłem? zapytał.
— Tego się łatwo domyślić, bo powracasz jeszcze cały przejęty wonią Holmanowa — odpowiedziała matka... Oczy ci się szczęściem śmieją.
— Spodziewać się! odparł Leoś — i gdy się mama dowie, czem ja się cieszę, pewnie radość moją podzieli...
— Dzielże się nią ze mną... zawołała matka, ściskając go — co tam tak osobliwego przynosisz?
— Osobliwego... tak, istotnie, że osobliwego, począł Leoś. Mama się ani spodziewa, ani domyśla, jaki wielki polityk ze mnie i czego ja dziś dokazałem!...
— O! ty moja główko rozumna... zawołała Czermińska — ja po tobie się nawet cudów gotowam spodziewać...
— A właśnie cud zwiastuję! rzekł Leoś; ale o sekret, o największy sekret proszę.
To mówiąc pieszczoch się przysiadł do matki i figlarną zrobił minę.
— Obrachowałem sobie — począł, że mi Moryś nadto szkodzi i dokucza; musiałem go rozbroić.
— Moryś!! Moryś! marszcząc się przerwała matka widocznie niekontenta: — z nim nie ma co poczynać... to uparte stworzenie, i nikogo, oprócz ojca nie słucha.
— A tymczasem, zawołał śmiejąc się Leon — ja go uprosiłem dziś, że pojechał ze mną do Holmanowa. Zabawił zamiast pary godzin, cały dzień, i marszałkowa go oczarowała, że powrócił jak pijany.
Leoś się zaczął śmiać...
Panna Damianna, która nie spostrzeżona stanęła była za krzesłem Leosia, i matka, zawołały razem prawie:
— To nie może być?
— Tak jest, jak mamę kocham — potwierdził Leon — tak jest. Jeździł ze mną — i — jest nawrócony.
Osłupiały obie kobiety. Nigdy faworyt matce nie wydał się tak rozumny, tak nadzwyczaj przebiegły jak w tej chwili. Przeciągnąć Morysia na swoję stronę, z nieprzyjaciela zrobić wspólnika, odebrać tyranowi sprzymierzeńca, było czemś tak nie do uwierzenia wielkiem, tak mądrem, że Czermińska w milczeniu, ręce załamawszy, siedziała patrząc na syna i jeszcze niedowierzając, czy nie żartuje.
Leoś tryumfował...
— Powtarzam mamie, żem tego dokazał, i jeszcze raz — o sekret proszę... Moryś pewnie się do tego nie przyzna, boi się ojca, będzie się taił, ale — tak jest...
— To cud! szepnęła matka.
Panna Damianna wzniosła oczy w górę i dodała:
— Prawdziwie gienialny krok... chociaż pan Leon... nie wątpiłam — zdolny jest i urodził się na dyplomatę... ale to... ale to...
Matka tedy zaczęła rozpytywać o szczegóły, a Leon, trochę ubarwiając całą rzecz, walkę z bratem, środki, jakich użył, opisał wszystko. Spytała potem, czy się Moryś tam znaleźć umiał?
— Dość powiedzieć, rzekł Leon, że mi z początku ledwie się dał namówić na godzin parę, a potem dobrowolnie został na obiedzie — i dał się marszałkowej oczarować tak, że wyjechał upojony... i — sam mnie prosił, żebym go tam jeszcze zawiózł kiedy.
Do surowego Morysia tak to jakoś nie było podobne, iż matka tego pojąć nie mogła. Przez dziwną reakcyę Czermińska uczuła zazdrość ku marszałkowej, która potrafiła sobie tak rychło pozyskać tego, nad kim ona nadaremnie pracowała i nigdy się doń zbliżyć nie mogła. Przyszło jej mimowolnie na myśl, jak niebezpieczną, jak zręczną musiała być ta kobieta, co takich cudów, z taką łatwością dokazywała!
Westchnęła, nie mówiąc nic.
Był to wypadek istotnie wielkiej wagi... Umiała go ocenić Czermińska, widząc w nim nadewszystko odjęcie tyranowi prawej jego ręki. Zrobiła tylko uwagę, że teraz nad Morysiem czuwać należy, ażeby się nie zmienił... bo i to było możliwe. Leoś zaufany w sobie, śmiejąc się zapewnił, że to jego rzecz, i że dopilnuje brata, a w zgodzie z nim będzie się usilnie starał pozostać.
Cały wieczór do późna spędzono na szeptach i rozprawach o nadzwyczajnym wypadku. Leoś urósł jeszcze w oczach matki, powzięła o nim wyobrażenie nadzwyczajne... Niemal miłość dla niego poczęła się łączyć z poszanowaniem i obawą.
Tak samo jak w Rakowcach, w Holmanowie oceniono politykę Leosia, którą on podniósł się u marszałkowej.
— Nie zawiodłam się wcale, wybierając go dla Felicyi, mówiła sobie: chłopiec zdolności nadzwyczajnych... c’est un coup de maitre.
Nie mówiąc nic przed córką, gdyż tę uważała za dziecię i rozczarowywać jej nie chciała, Falimirska po odjeździe dwóch braci, poszła się zamknąć w swoim pokoju, miała wiele do myślenia.
Sieć rzucona z razu na jednego z Czermińskich, teraz — dzięki nadzwyczajnemu jakiemuś szczęściu — mogła objąć ich obu... zatem całą tę ogromną fortunę Czermińskiego.
Moryś tak patrzał w oczy pięknej pani, tak był wzruszony, tak posłuszny i widocznie oczarowany, iż dobra matka, dla dziecięcia — musiała, powinna była z tego korzystać.
Piękna marszałkowa — przebywszy różne życia koleje — zupełnie była ostygła. Uczuciową nigdy do zbytku nie była... wiek uczynił ją zimną i marzeniom nieprzystępną... Lecz ten sam wiek i doświadczenie dało jej broń, znajomość serca i namiętności ludzkich, panowanie nad sobą i wszystkie klucze do panowania nad drugimi...
Czuła, że z nasion dnia tego coś niezmiernie — niezmiernie ważnego mogło wyrosnąć. Mogła zawładnąć Morysiem... Odgadywała człowieka.... rozumiała go — była pewna, że roznamiętnić go potrafi — i owładnąć nim.
Nie była wcale pani Falimirska niewiastą ani tak bardzo zepsutą, ani tak przewrotną, jakby się z tych rachub wydawać mogło. Kochała swoje dziecię — no — i siebie — żądała życia w przepychu, w zbytku, na słońcu, dla tego coś warto było poświęcić...
Nie pomyślała wcale o wydaniu się za Morysia, coby może pospolitej kobietce najprzód się narzuciło, wiedziała, że toby było niezręcznością, żeby ją zdemaskowało, na charakter jej cień rzuciło, a nareszcie ze względu różnicy lat byłoby śmiesznem i niebezpiecznem... Morysia chciała mieć na uwięzi, przyjacielem... nie dopuszczając go nigdy do łask zbyt wielkich, zawsze mu dając ich nadzieję.
Do tego dosyć było odegrywać rolę kobiety cnotliwej, a chwyconej za serce, walczącej z sobą... i opierającej się zwycięsko słabości własnej. Tak, chodząc po pokoju, marzyła i układała pani Falimirska, i była najpewniejsza, że plan ten wykona. Nikomu się z niego zwierzać nie potrzebowała... Szczęściem pierwszy krok był uczyniony, pierwszy węzeł zadzierzgnięty... Przy pożegnaniu wlepiła w niego wzrok, którego on zapomnieć nie mógł...
Uczyńmy tu małą uwagę, na stronie: Essencye wyciągane z kwiatów, mocniej działają i upajają niż kwiaty; sztuczne i wyuczone sentymentów pozory silniejsze są od prawdziwych uczuć. Smutno to wyznać, ale tak jest, niestety! Prawdziwa miłość jest bojaźliwa, niezręczna, nieśmiała, popełnia omyłki... ukrywa się gdyby się odkryć chciała, zdradza się gdy się jej taić potrzeba. Zalotność dojrzałych pań, które przeszły szkołę życia, szczególniej dla młodych jest niebezpieczna, działa na pewno, rozumie każde słowo, domyśla się każdego wrażenia... korzysta z najmniejszej słabostki...
Chłodna, wyrachowana, obojętna zupełnie pani Falimirska, która nie miała już ani serca, ani zmysłów... mogła jeszcze doskonale uczucia i wzruszenia odegrywać. Nie uczyniłaby ona pewnie tego za nic w świecie, jak inne znudzone istoty, dla igraszki, dla zabawki, przez lekkomyślność, ale tu szło o los dziecięcia, o jej własny.
Pomimo świetnej na pozór egzystencyi, życie tej kobiety zeszło w niezaspokojonych pragnieniach... Uboga rzucona została w świat możnych, do którego z łaski przypuszczona była. Nabrała jego nawyknień, później na chwilę karmiła się nadzieją, że miłość i opieka księcia L... wprowadzi ją w to zaczarowane koło. To ją zawiodło... Pozbyto się jej wydając za Falimirskiego, który daleko w hierarchii społecznej stał niżej, niż jej pragnienia i nadzieje...
Życie było ciągłą sztuką, złudzeniem, udawaniem, walką... Rosły z niem nienasycone żądze świetności, wielkiej istotnie roli na świecie, blasku, znaczenia i wszystkich nasyceń, jakie daje, zbytek.
Marzeniem jej, snem, ideałem było owo życie prawdziwie pańskie, książęce, magnackie, nieznające prywacyi, olśniewające tłumy... zbliżenie się do sfer najwyższych... przyjęcia na dworze, stosunki ze znakomitościami, rozgłos imienia i rozumu... Chciała w tych krainach widzieć córkę, a jeśli można, wnijść w nie razem, kierować nią, nakarmić się hołdami pospolitych ludzi, po nad których wznieść się pragnęła.
Aby dojść do tego, nic dla niej nie było za drogie — gotowa była poświęcić wszystko... Lecz miała nadzieję, że tak daleko zajść nie będzie potrzebowała, że rozum zastąpi ofiary... których myśl była jej wstrętliwą.
Zyskując Morysia pochlebianiem jego miłości własnej, wciągając go w poufały, przyjacielski stosunek, marszałkowa stawała się prędzej, później, panią całej tej ogromnej fortuny Czermińskich, którą rachowano na miliony... Wczoraj jeszcze mogła się ograniczać jej połową, dziś zdawało się koniecznem mieć ją całą. Moryś pod pewnym względem niemal był jej droższy nad Leona: bo tego była pewna, już miała go — drugiego trzeba było nieodbicie pochwycić i opanować.
Im więcej myślała o tem, tem się bardziej rozgorączkowywała... Chodziła z temi projektami po swoim pokoju już dosyć długo, nie widząc nic i nie słysząc, gdy nagle przelękła się ujrzawszy w progu stojącego Malborzyńskiego, który spokojnie się jej przypatrywał. Wzdrygnęła się jakby ją podsłuchał.
— Pan tu jesteś... od jak dawna? — zawołała przestraszona...
— Przepraszam moją dobrodziejkę — rozśmiał się Malborzyński wesoło — ale bo nie śmiałem przerywać.
— To ja was, panie Aleksy, przepraszam... bom nie spostrzegła. Tyle rzeczy mam na głowie... tyle kłopotów... nie dziwuj się.
Pan Aleksy pocałował ją w rękę.
— E! e! — zawołał — niech bo pani marszałkowa tak nie morduje się myślami. Jakoś to będzie. Chwała Bogu, idzie wszystko doskonale. Możnaż lepiej żądać?... Miała pani matkę, przyjeżdżał brat...
— Cicho! zmiłuj się, nie wygaduj się z tem, mój Malborzyński...
Odeszła kilka kroków, zwróciła się i spytała nagle:
— A cóż tam z tym interesem?
— No — rzekł pan Aleksy — nie mogę się ja pochwalić, żeby mi tak szło, jak mojej dobrodziejce; ale ja, nie desperuję. Jakoś to będzie, to moje staropolskie przysłowie. Chciałem jedną sztuczkę spłatać, no, nie udała mi się.
— Jakąż to?
— Myślałem, że przez Herszka dostanę pieniędzy u Czermińskiego starego...
— A! zlituj się! — zaprotestowała marszałkowa.
— Nie wprost! przez Herszka — dodał Malborzyński — ale ten Żyd, paskudny, odmówił i pośrednictwa.
— Cóż teraz będzie? — zapytała Falimirska.
Malborzyński, który nigdy nie tracił nadziei i rezonu — rozśmiał się naprzód.
— A co ma być? — zawołał — poszukam pieniędzy gdzieindziej. Znaleźć się muszą, jednakże dobrzeby pani zrobiła, gdyby na wszelki wypadek napisała do księcia...
— Wiesz przecie jak nie lubię się udawać do niego... trochę kwaśno ozwała się marszałkowa...
— A to źle — rzekł śmiało pan Aleksy. — Taż to rok już jak książę o nas zupełnie zapomniał... Dla niego nic wielkiego przecie kilka tysięcy rubli. Pani go odzwyczai od dawania... i... to nie dobrze. Słowo daję. Ja jutro, bez wiedzy pani, napiszę.
— Proszę cię...
— Ja to biorę na siebie... Książę zapomina o nas zupełnie... Opiekun, ma obowiązki.
— Powie, że się rządzić nie umiemy...
— Ja się wytłumaczę — gorąco począł Malborzyński. — Trudno walczyć z suszą i deszczami i rozkazywać urodzajom... Skromniej żyć niepodobna...
Myśli pani Falimirskiej wśród tej urywanej rozmowy, widać gdzieindziej były zabiegły, zadumała się, poczęła chodzić roztargniona, i stanąwszy nagłe przed panem Aleksym, rzuciła mu po cichu pytanie:
— Powiedzże ty mnie — proszę — bo niepodobna, żebyś o tem nie słyszał i nie wiedział, jak ludzie oceniają majątek cały Czermińskiego?
— O! to bo trudne bardzo do rozwiązania pytanie — odezwał się Malborzyński. — Człowiek ten tak się tai z majątkiem, jak drugi ze zbrodnią...
Czy pani uwierzy, że ludzie nie wiedzą o dobrach nawet jego... które ma rozrzucone po całym kraju?
O kapitałach mowy nie ma, tych nie dojdzie nikt... Hersz dawniej mi mówił, że lekko go szacuje na dobrych kilka milionów rubli, tak około dziesięciu...
Marszałkowej zabłysły oczy.
— Doprawdy?
— Hersz prędzej nie doliczył, niż się przeliczył — mówił Malborzyński. Gdyby ten człowiek miał mniej, to już doszedł do tego, że przy skąpstwie, krociami co rok uskłada... A podrady, a budowle, a kolosalne dzierżawy rządowe...
Opowiadanie uśmiech błogi wywoływało na twarz pani Falimirskiej.
— Ale to istny smok co skarbów pilnuje, siedzi na nich, drugim przystępu nie daje, a sam z nich nie korzysta...
— Kiedyś przecie — westchnęła marszałkowa — dostanie się to synom...
— Kiedyś — tak — a no, to żelazny człek.
— Wiele on mieć lat może?
— Kto go wie!... sześćdziesiąt kilka — siedemdziesiąt... Na nim nie znać wieku... zawiędły... twardy. Może żyć nie wiedzieć jak długo...
— Otyły! — szepnęła cicho Falimirska zadumana — i jakby się przelękła tego wyrazu, który zdradzał myśl niedobrą, poprawiła się zaraz...
— Niech tam sobie jak najdłużej żyje, robi i zbiera, tem lepiej. Nasz pan Leon w jego ślady wstępować nie myśli, więc tem lepiej, gdy mu ojciec przysporzy...
Rozmowa ciągle potrącając o Czermińskich o interesa, trwała do wieczerzy... Malborzyński spoglądając na swą panią, znajdował ją dziwnie w sobie pogrążoną i niezwyczajnie poważną, jak gdyby nosiła jakąś myśl, która ją całą przepełniała... Musiał się jednak wyrzec badania... była milcząca.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.