Złoto i błoto/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Oprócz klucza Rakowieckiego, do którego należały Racice, w tej samej okolicy, o mil parę nabył w lasach pan Czermiński rozległe dobra, zrujnowane, zniszczone, osławione z lichej ziemi, z włościanami zubożałymi, z budowlami w gruzach... ale za bardzo tanie pieniądze. Nikt ich naówczas kupować nie chciał, bo ciężary były znaczne, a dochodu z nich dobyć zdało się niepodobieństwem. Proszono się z niemi. Stary spekulator korzystał z tego położenia, kilka dni objeżdżał i obchodził całą peryferyę, przerzynał się przez bagna i lasy... nie odpowiadając na pytania rozpatrywał się, stękał — i odjechawszy naprzód z niczem, ostatecznie podał cenę i warunki tak uciążliwe, jak gdyby chyba nabywać nie chciał.
Skończyło się jednak na tem, że rodzina na którą przypadała ta ruina, przymuszona zgodziła się na wszystko, i Czermiński kupił Zamoroczany... Śmiano się z niego... Tymczasem zaczął pędzić smołę, pobudował gorzelnie — i w lat kilka... ci co się z niego śmieli, zaczęli mówić, że niepoczciwie oszukał rodzinę, od której nabył majątek...
Główne fundum, niegdyś ekonomia pono królewska, tak było podupadłe, jak wszystkie folwarki. Dwór się był spalił, z jakiegoś pól murowanego lamusu zrobiono mieszkanie dla ekonoma. Rządców nigdzie nie trzymał Czermiński i brzydził się tem nazwiskiem... Ekonom i pisarz musieli starczyć, on sam dojeżdżał, a w Zamoroczanach, gdzie kontrola pono była trudna... posadził, Bóg wie z kąd ściągniętego starego człeka... którego się wszyscy lękali jak szpiega... Napróżno próbowano go ztamtąd wykurzyć, dwóch ekonomów wyleciało, a on został...
Ta bieda, nie wiadomo zkąd sprowadzona, siedząca na karku ekonomowi, w tej samej murowańce, zwała się po prostu: pan Łukasz.
Nazwiska jego nawet nikt nie wiedział... Człek dobrze stary, zaschły był, średniego wzrostu, silny tak, że łamał podkowy, a choć musiał mieć lat sześćdziesiąt kilka i siwiuteńki był, orzechy gryzł i pieszo chodził po całych dniach, kija tylko na psy, a czasem na ludzi w szkodzie używając. Ten pan Łukasz, z rozkazu Czermińskiego, miał do swego rozporządzenia konia, jakiego sobie wybrał, siodło lub wózek; chłopca, gdy go zapotrzebował; gospodynię, która mu jeść gotowała; ordynaryę bardzo sutą, bo i słoninę, sadło, kiełbasy i jaja pobierał, i rozmaite niesłychane dodatki. Tak wyposażonego oficyalisty nie było do koła. Dwa półsetki płótna nawet i skóry na buty mu wydawano ze dworu.
Było to narzekanie powszechne, bo brał wszystko i upominał się o najlepsze, a nic nie robił. Gdy czasu gorących żniw poprosił go najgrzeczniej ekonom, aby około robocizny postał, musiał mu się wprzódy wytłumaczyć — gdzie, jak, dla czego, i ledwie go skłonił, żeby się pofatygował.
Nie lubili go ludzie, ale zdawał się o to dbać mało; bali się go okrutnie, bo oko miał tak bystre, że podpatrzył czego nikt nie widział, a przynajmniej co się zdało zakryte, że nikt dojrzeć nie był powinien...
Czasami ten pan Łukasz absentował się dziwnie po całych tygodniach, nie wiedzieć dokąd wyjechawszy, ale nikt nie miał prawa go pytać.
Jeden z ekonomów, Milczyński, spróbował go o to oskarżyć przed Czermińskim i dostał okropnego nosa.
— Acanu co do tego? On tu nie do pomocy mu dodany... To moja sprawa... Proszę mi nosa nie wtrącać w to, co pan Łukasz czyni...
Inny znowu dopatrzył, że Łukasz ów bez niczyjego zezwolenia, posiał dla swojej gospodyni trzy zagony lnu; doniesiono Czermińskiemu, lecz zburczał, że mu nie dano pola więcej.
Słowem był to faworyt, zwano go zausznikiem, strzeżono się go jak ognia.
A był człek osobliwy... Coś w nim zdradzało starego żołnierza, lubił myśliwstwo, włóczył się po lasach, przytem po swojemu był pobożny. Krzyże stawił po drogach... i dzieci wiejskie lubił, a urwisowstwa ich tylko uczył. Śmiech było patrzeć.
Miał fantazye różne. Czasem do zbytku wesół, parł się między ludzi i gęba mu się nie zamykała; to znowu milczał, słowa z niego nie było dopytać, huczał, klął i łajał. Miewał jak mówiono „chandry“.
Zajmował w murowance najlepszą izbę dla siebie, alkierz dla gospodyni, spiżarnię i kuchnię.
Gospodynie, najczęściej młode rekrutki sobie wybierał, bo mówił, że stare mu obrzydliwość robiły, a tym na folwarku wolno było co chciały. Ekonomowe rady sobie z niemi dać nie mogły, kłótnie wrzały nieustannie... a pan Łukasz skarg ani chciał słuchać. Musiano to znosić, nie było sposobu.
Doświadczywszy że go wyrzucić nie mogli, ekonomowie i ekonomowe nawet w końcu mu się akkomodowały jak umiały, kłaniano się panu Łukaszowi i słuchano go we wszystkiem. Lecz, prawdą a Bogiem, nie wymagał wiele i nic takiego coby ukrywać było potrzeba.
Gdy stary Czermiński przyjechał do Zamoroczan, nigdy gdzieindziej nie stanął tylko w jego izbie, u niego siedział, jego gospodyni sobie gotować kazał, i jak zaczęli z nim gadać, to często całą noc przegadali.
Na widok dziś przybywającego, wysunął się zaraz z murowanki pan Łukasz jak stał, w samodziałowej świtce — i powitał ukłonem milczącym w progu. Czermiński na ekonoma i pisarza nadbiegających ledwie spojrzał, i wszedł do izby...
Ranek był z przymrozkiem... podróżny pono głodny... pan Łukasz wszystko to poznał z twarzy, i wnet zawołał gospodyni... krzycząc: jeść!
Sam z szafki dobywał chleb, masło, wódkę i kiełbasę wędzoną. Gospodyni, już w takich razach doświadczona, zarządziła szybko jajecznicę i nastawiła pekeflejsz.
Czermiński zrzucił ubranie i siadł przed kominem... Pan Łukasz... przyniósł mu tu flaszkę z wódką i przepił do niego... Oba po kieliszku wychyliwszy, zakąsili kiełbasą. Mogli już czekać cierpliwiej na jajecznicę, i nastawiony pekefleisz.
Dopiero Łukasz poszedł wyjrzeć za drzwi, czy kto nie stoi pod niemi, coś szepnął gospodyni, i wróciwszy do izby, stanął przed Czermińskim, ręce zakładając na piersiach.
Widać było i z postawy, i obejścia, że byli z sobą bardzo dobrze i poufale. Czermiński głowę podniósł ku niemu, zrobił znak jakiś ręką i słuchał.
— Po staremu — po staremu odezwał się cicho i zwolna pan Łukasz... Leoś jeździ do Holmanowa... to darmo... Jego trzeba będzie pchnąć chyba daleko, a tak go nawet na łańcuchu nie utrzymasz. Chłopiec zwaryowany.
Tu się zbliżył i pochylił.
— Tylko się ani złość, ani gryź — rzekł (panem go nawet nie nazywając) — na wszystko jest rada... Leon nietylko sam szaleje, ale i drugich bałamuci...
Czermiński nagle głowę podniósł, jakby pytał: — Kogo?
— Matkę, toby było nic... Wiadoma rzecz, ona z nim i za nim zawsze trzymała — a no Morysia woził do swojej belli, raz i drugi. Moryś z nim już trzyma...
Usłyszawszy to, porwał się ze stołka Czermiński, blady z zaciętymi usty — nie powiedział słowa, ale twarz wyraz tak straszny przybrała, że pan Łukasz spojrzawszy nań, przypadł i za rękę pochwycił...
— Nie alteruj się, na to radę znajdziesz — rzekł — com ci miał taić! To sprawa nie przelewki... Leoś intrygant, chłopiec zepsuty, z nim trzeba prędko radzić... bo w domu biedy naprowadzi. Moryś dobry człek, ale głupi, a to furfant i przebiegły...
— Moryś!.... nie może być!... krzyknął Czermiński. Wyrwało mu się to z gniewem, który go dusił — kłamstwo... Moryś — nie — nie! To mój!
— Ino słuchajże — chwytając go za rękę znowu rzekł pan Łukasz — ty wiesz, że ja bzdurstw nie powtarzam... Mogę ci autentycznie powiedzieć, kiedy go Leoś zawiózł do Holmanowa, i jak długo bawili — i kiedy byli powtórnie... jak go ten tam pani matki gagatek potrafił podejść i obałamucić — nie wiem — ino rzecz pewna, tak jest!
— Babę trzeba wykurzyć! stłumionym głosem zawołał Czermiński. Nie ma rady, przecz[1], fora, won...
I ręką machnął ze złością...
— A jak? myślisz że to łatwo! począł Łukasz chodząc. Ma opiekuna księcia...
— Hołysz...
Trząsł się Czermiński — wzdrygał, głową rzucał, i przemogłszy się, siadł na krześle znowu...
— Gadaj co wiesz...
— Com ci powiedział, odezwał się Łukasz, najważniejsza rzecz. Wolałem od razu dać ci siekierą w łeb, teraz już nie tyle poczujesz... bo przeciw tego reszta — głupstwo. Hersz do tej pory nie zrobił nic — dla czego nie wiem. Boję się czy z Malborzyńskim nie ma konszachtów...
Czermiński ruszył ramionami...
— Bredzisz — rzekł krótko...
— Malborzyński wszędzie szuka kilku tysięcy rubli... Podatki zaległe, nieopłacony bank, procenta, a w domu ani grosza. Nikt mu nie daje.
Wiadomość ta zdawała się przyjemną Czermińskiemu, spuścił głowę i zadumał się, może nad tem jak z niej będzie korzystał... Nagle spytał:
— A kwoka była tam?
— Obiedwie — razem, zaraz po twoim wyjeździe i dnia nie straciły... Ale ostrożnie, poszły pieszo, polami, i jejmość je przyjmowała w chacie w ogrodzie. Pewne, że o nich nikt nie wie...
Śmiał się Łukasz, Czermiński zaciął usta.
— Siedziały godzinę czy więcej... kończył pierwszy... Spiskowały...
Czermiński usłyszawszy ten wyraz, popatrzył na mówiącego długo, dobył z kieszeni kawał zmiętego papieru, w silnych rękach poszarpał go w drobne części i ze złością w komin rzucił. Wejrzeniem dawał do zrozumienia, iż tak sobie ze spiskującymi postąpi.
— Było mnie słuchać dopóki czas — odezwał się pan Łukasz z wolna. Prosiłem cię, abyś nie lazł w to błoto, i Rawskiej nie brał, z tą wszystką biedą i paskudztwem, które ona ci wniosła... Mówiłeś że chcesz mieć za co ręce zaczepić — a noś się stał niewolnikiem jej i pokutujesz... Co ci z tego przyszło? alboś ty się ze swoim rozumem nie dorobił i tak majątku? Masz czegoś chciał... Pociecha z dzieci — i wieczna groźba z tą kwoką, co gotowa wszystko wyśpiewać jak się rozzłości! Trzymasz ją w ręku! Ale, bodajeś tak... ona ciebie ma w garści... Co ty jej zrobisz? Masz czegoś chciał. Oto tobie Rawska! oto tobie pańskie ochłapy!...
Splunął mówiąc pan Łukasz. Czermiński, który się nie mógł był oburzyć za te zuchwałe wyrazy — zmilczał.
Trwało z obu stron to milczenie dosyć długo. Łukasz poszedł do stołu i powtórnie się wódki napił; chciał namówić Czermińskiego na nią, ale ten ręką kieliszek odtrącił.
— Leosia zasłać zaraz... gdzie pieprz rośnie...
— Dokąd? zapytał siedzący.
— Jak najdalej... Albo ja wiem?... A nie zechce być posłuszny? wydziedziczyć... Wszystko twoje, dorobkowe, masz prawo...
Nie zdawał się już słuchać przybyły, tak się dziwnie w ponurem dumaniu pogrążył... Twarz, jak zapomniana, straciła wyraz, opadła, usta się na pół otwarły bezsilne... oczy osłupiały. Łukasz dopatrzywszy tego, przystąpił i wstrząsnął nim biorąc za ramię...
Jak zbudzony ze snu Czermiński się odezwał boleśnie:
— Moryś! I ręką uderzył po kolanie... Posłać po niego, tu — niech przyjeżdża... parobka — zaraz...
Pan Łukasz postąpił ku drzwiom, czekając potwierdzenia.
— Posłać! powtórzył Czermiński — zaraz.
Ruszył się pan Łukasz posłuszny, a dostrzedz było można, iż gdy ludzie nań patrzyli, z panem Czermińskim inaczej się obchodził, wcale nie tak poufale jak sam na sam. Dziwny był stosunek między nimi. Stali jakby na równi z sobą, gdy drzwi były zamknięte, przy obcych pan Łukasz grał rolę oficyalisty.
Najroztropniejszego chłopaka ze stajni, na najlepszym fornalskim koniu wyprawiono do Racic, a już siedzącemu na siodełku sznurkami poprzymocowywanem, po kilkakroć powtórzył pan Łukasz, aby panicza koniecznie i niezwłocznie przystawił, bo tu na niego ojciec czeka. Kazano mu się spieszyć, konia nie zmarnować, ale też nie żałować. Chłopiec, któremu ta przejazdka swobodna lepiej smakowała niż robota w domu, kopnął się żywo... Ale do Racic był dobry kawał drogi, choć manowcami i na prostki.
Już nad wieczór, konia dobrze zmachawszy, stanął Iwaś w Racicach, a jak miał dyspozycyę, natychmiast, nie zajeżdżając nawet do stajni, poszedł do drzwi folwarku.
We drzwiach stał, z krótką fajeczką w ustach, w boki się wziąwszy, pan Ziombek, który u Morysia obowiązki ekonoma, pisarza i gumiennego pełnił.
— Zkąd? zapytał.
— A — z Zamoroczan — proszę pana...
— Z czem?
— Po panicza, żeby „czuj duch“ do starego pana przyjeżdżał, bo tam pilno czegoś potrzebny...
— Ale! rzekł obojętnie Ziombek, i fajkę palił, jak gdyby nigdy nic.
Chłopak stał.
— Muszę do panicza, rzekł, bo pilno przykazano.
— Będziesz go widział! odparł Ziombek — panicza nie ma w domu.
— A gdzież?
— Albo on mi mówi dokąd jedzie? Co to ja jego guwerner? zaśmiał się pisarz i ruszył ramionami.
Chłopcu się zrobiło markotno, poskrobał się w głowę. Pisarz widać się rozmyślił.
— Kto wie — trzebaby posłać chyba dowiedzieć się do Rakowiec...
Pomilczawszy, uśmiechnął się złośliwie, jedno oko mrużąc. — Chłopiec spuścił głowę.
Roztropny był — wziął się na fortel.
— Jak panicza nie ma — to co robić! pójdę konia postawię — a co stary pan powie... co mnie do tego! Przykazanie było strasznie pilne... Powiem, że panicz mnie z niczem odprawili.
Znowu tedy do głowy się wziął, z wielkiego frasunku. Ziombek pomiarkował, że może być odpowiedzialny.
— Trzebaby posłać do Holmanowa. Kto wie — może tam — a to bliżej.
— Jabym i sam dojechał — bo koń nie tak to jeszcze zmęczony...
— No to jedź — rzekł pisarz — jedź — jak go tam nie zdybiesz, pewnie już tu będzie...
Uśmiechnął się dziwnie.
Nie wiele myśląc, chłopiec się konia uczepił i na siodło wgramolił, a choć szkapie się od stajni odchodzić nie chciało — zaciął ją i ruszył. Ziombek patrzał obojętnie. Znów tedy kłusem, przez ściernie szłapał posłaniec za zgubionym paniczem. W istocie znajdował on się w Holmanowie.
Tych parę tygodni dziwną zmianę w życiu jego zrządziło. Moryś stał się doradcą i przyjacielem domu marszałkowej, która rady jego zasięgała, unosząc się nad jego rozumem i praktycznością, dając mu nawet pierwszeństwo na osobności nad Leosiem... dziwną serdecznością, która obiecywała Morysiowi w przyszłości... on sam dobrze nie wiedział co — lecz coś, co mu i miłe było i czem się czuł dumnym. Wśród tej przyjaźni jak promyki przelatywały wyrazy dwuznaczne, drżących rąk zbliżenia, które marszałkowa bardzo szybko usuwała, wejrzenia na przemiany surowe i łagodne. Morysiowi tu dziwnie było jakoś dobrze... wracał pod różnemi pozorami. Najczęściej radzono go się w sprawach gospodarskich, lecz rozmowa poczynała się od nich, a przechodziła na różne inne przedmioty, i kończyła się na tem, że właściwy jej cel odkładano na później.
Moryś był — zawojowany... i trzymany w przyzwoitem oddaleniu.
I on i Leoś znajdowali się właśnie na herbacie w Holmanowie, a Moryś poił się wzrokiem pięknej marszałkowej, gdy kamerdyner przyszedł mu coś szepnąć na ucho... Zmieszany bardzo wstał zaraz, przepraszając gospodynię; za nim ruszył się Leoś, wyszli oba w ganek, gdzie posłaniec, mnąc czapkę w rękach oczekiwał...
Po cichutku mu oznajmił, że stary pan oczekuje na niego w Zamoroczanach, i że kazał przybywać mu natychmiast. Bracia spojrzeli po sobie i odeszli trochę na bok...
Obaj pobledli i zmięszali się, popatrzali sobie w oczy. — Co tu robić?
— No — jedź, Moryś, nie ma rady — a co ci mówić wypadnie — będziesz miarkował...
Podali sobie ręce... Moryś błysnął oczyma.
— Kłamać czy stawić się wprost? — spytał.
— Albo ja wiem! — rzekł Leoś. Może ojciec dla jakiego interesu cię wzywa... kto to odgadnie!
Weszli do pokoju niespokojni. Marszałkowa oczekiwała na nich trochę wzruszona, i skinęła na Morysia. Miała już czas dowiedzieć się zkąd, do kogo był posłaniec i z czem... Przeczucie jej mówiło, iż Czermiński, sławny ze szpiegostwa, mógł odkryć Morysia odwiedziny w Holmanowie.
— Kochany panie Maurycy, rzekła słodko, pan co masz tyle taktu i rozumu... potrafisz w każdym razie wytłumaczyć się przed ojcem, jeżeliby (co być może) nie podobała mu się zabrana ze mną znajomość...
Nie masz pan potrzeby o niczem więcej mu mówić — oprócz... żeś szukał rozrywki w towarzystwie przyzwoitem. Rozumiem, że o projektach Leosia nie ma potrzeby wspominać.
— A! niech pani marszałkowa będzie spokojna — odezwał się Moryś nadrabiając fantazyą — już ja z ojcem wiem jak mówić...
Piękna pani westchnęła — spojrzała mu w oczy — niby mimowolnie, i zapominając się, z czułością wielką, niby poskramiając ten wyraz potęgą woli.
— Mnie tylko o to idzie, aby ojciec nie zabronił tu bywać panu... a! toby mi było bardzo — bardzo przykro... Wstydzę się — ale w tak krótkim czasie, potrafiłeś pan tak mi się stać niezbędnym... (uśmiechnęła się smutnie) — zatęskniłabym za nim...
Moryś się zaczerwienił.
— Gdyby nawet ojciec tak był nielitościwy — rzekł po cichu — nie wiem, chybabym mu się stał nieposłusznym...
— A! Broń Boże! ja tego nie chcę! — przerwała Falimirska — siać w rodzinie niepokój...
Moryś nic nie odpowiadając już, sięgnął po białą rękę, której mu nie odmówiono. Bojaźliwa, drżąca wysunęła się ku niemu ta śliczna rączka, pielęgnowana tak starannie, a gdy ją do ust niósł, mógł czuć leciuchny jej uścisk, chociaż natychmiast wyrwano mu ją z przestrachem. Marszałkowa niby mocno poruszona poszła do okna...
Leoś pożegnał ją także, musiał biedz matce oznajmić o zbliżającym się tyranie. Poszeptali coś z Felicyą, i dwie panie zostały same... Moryś nawet już nie wstępując do Racic, mimo nadchodzącej nocy, posłańca wziąwszy na swą bryczkę, konia uwiązać kazał za nią, i ruszył do Zamoroczan.
Nie chciał mieć sobie do zarzucenia oporu woli ojca i opóźnienia. Przez drogę dosyć mu zostawało czasu, by się namyślić, jak w każdym razie miał się tłumaczyć... Już to samo, że ojciec go powoływał nie do Rakowiec... dawało odgadywać sprawę ważną. Obawiał się Moryś, aby go gdzie daleko i na długo nie wysłano... Różne inne też myśli przychodziły.... Moryś wszakże, który dotąd był faworytem, polegał wiele na łasce ojca i na umiejętności znalezienia się z nim.
W nocy jadąc, pobłądzono trochę, droga była zła; nazajutrz do dnia dojechali do Zamoroczan... Chociaż dopiero na brzask się brało, tu już, po gospodarsku, świeciło na folwarku i ludzie się ruszali. W oknach pana Łukasza ogień widać było. Czermiński wstał od godziny. Jak mu tylko dano znać o synu, skinął na Łukasza, aby sobie precz szedł i samych ich zostawił. Gdy Moryś od progu przybliżał się dla ucałowania ojcowskiej ręki, pana Łukasza już w izbie nie było. Zostali sami, Czermiński stał blady, z rękami założonemi w tył, synowi jedną z nich wyciągnął i zaraz cofnął. Z twarzy poznał Moryś, że się źle święci. Lecz z razu stary ani słowa nie rzekł, oczyma mierzył... Moryś mu się uśmiechał.
— Cóż to i pan Maurycy... do Holmanowa już? Ha?...
Począł głos podnosić: — Do spódniczek! do Holmanowa! do jedwabnych! A parcianych waćpanu nie dosyć? Ha!! Paraski wasanu zbrzydły!
Zakrztusił się stary z gniewu.
Ten piorun z razu zmieszał Morysia niezmiernie, lecz wnet oprzytomniał.
— Leoś mnie namówił pojechać — rzekł — przecie w tem nie ma nic złego...
Czermiński milczał, łykając ślinę i rzucając się.
— Nie ma złego! Jest złe! Chcecie się dać opanować ladajakim babom... Ty — Moryś! — Niechże ten błazen Leoś — ale ty... ty!... Splunął.
— Dla czegoż się ojciec tak gniewa? odparł ufny w łaskę Moryś. Przecie mnie tam nie zjedli...
Odwrócił się od niego Czermiński...
— Służyć... temu sowizdrzałowi... dziewosłęby...
Klął niezrozumiale... Począł chodzić po izbie. Moryś stał. Parę razy zaczynał coś mówić, chcąc się tłumaczyć; nakazano mu milczenie — zamilkł...
Kwadrans czasu upłynął; ojciec się zdawał namyślać co ma począć.
— Dosyć tego! wybuchnął nareszcie. Wyście smarkacze, zguby nie widzicie, matka ślepa... ja nie dopuszczę. Dosyć romansów z temi bankrutami... Pojedziesz ztąd wprost do Zaczałowa, i ani mi się ruszysz... Leon gdzieindziej.
— Ale ja tak nie rozporządziwszy się w Racicach odjechać nie mogę! bąknął Maurycy...
— Co? przyskakując krzyknął ojciec. Czy to Racice twoje? Ty koszuli swojej własnej nie masz na grzbiecie. Racic więcej ani powąchasz, na ekonoma do Zaczałowa...
Z Leonem wiem co zrobię...
Do Zaczałowa — jak stoisz...
— Ale — kochany ojcze... począł Moryś.
Stary gdy wpadł w gniew przestawał być milczącym, wyrazy mu wylatywały z ust jak wrzątek z garnka na ogniu.
— Tu nie ma kochanego ojca... Zdrajcy! szpiegi... przechery... co godzicie na moje życie... spokój... I ty! i ty! Do Zaczałowa...
Zaczałów leżał o dobre mil piętnaście, kędyś za Słonimem... Maurycy nie ruszał się jeszcze w nadziei, że ojca zmiękczy; lecz gniewny był tem bardziej, im więcej dawniej ufał Morysiowi.
— Ja proszę ojca... począł zmieszany i wzburzony syn, cisnąc się do ręki.
Stary go popchnął z gniewem.
— Precz! do Zaczałowa — albo nigdy mi więcej na oczy... Ta baba mi moje własne dzieci chce pozabierać. Niedoczekanie jej — niedoczekanie!... I powtórzył raz jeszcze: — Do Zaczałowa...
Gdy w gniew taki wpadał Czermiński, nie było z nim co robić — należało mu zejść z oczu. Moryś też naostatek widząc, że go nie zmiękczy, zawrócił się ku drzwiom i wyszedł.
W progu murowanki spotkał pana Łukasza, który go oczyma dziwnemi zmierzył i ustąpił mu z drogi. Ponieważ konie były zmęczone, przy najlepszej chęci niepodobna było natychmiast wyruszyć. Maurycy po namyśle zaszedł do ekonoma, swobodnie dosyć oznajmił mu, iż ojciec kazał jechać w pilnej sprawie, poprosił, aby popas przyspieszono, a sam już ochłonąwszy, przymówił się o śniadanie.
Maurycy miał charakter szczególny... nic go tak dalece nie poruszało, żeby o życiu i sobie zapomniał... Wierzył w swoją energię, nie lękał się łatwo, i po pierwszem wrażeniu prędko do równowagi powracał...
Na rożku stołu napisał kilka słów, kazawszy sobie podać papieru... listów parę przygotował i do kieszeni je włożył. Zjadł co mu dano, i spokojnie na bryczkę oczekiwał... Wygnanie to, gniew ojca — zbytnio nim nie wstrzęsły — myślał już jak się ratować. — Ojciec przecie się nie obejdzie bezemnie, rzekł w duchu. Zobaczymy...
Tymczasem oczekiwano tu także na Leona, bo Czermiński rozmyśliwszy się, nocą po niego człowieka do Rakowiec wyprawił. W skutek narady z Łukaszem, obu teraz chciał internować w dalekich dobrach, nie dając się im z tamtąd ruszyć, dopókiby Falimirskiej precz nie wypędził z okolicy, i majątku nie zlicytował. Bronił się jak mógł. Przypuścić nawet nie chciał, aby syn jego miał się żenić z córką kobiety marnotrawnej i zrujnowanej — groziło to przyszłości jego fortuny, a nad nią nic droższego nie miał...
Leoś z oznajmieniem o ojcu przybiegł do matki, lecz ponieważ po niego nie przysłano, nic jeszcze tak groźnego nie widział. Zbudzono go w nocy rozkazem, aby natychmiast się stawił do ojca... To dawało do myślenia... Hałas, jaki zrobił przybywający posłaniec, zbudził panią Czermińską i pannę Damiannę. Wszystko się zbiegło na radę. Wiedziano już o zawołaniu Morysia, zwiastowało się coś groźnego...
Czermińska gniewnie chodziła po pokoju, to płacząc, to ręce łamiąc, to całując syna, to mrucząc coś i odgrażając się. Były narady różne. Chciano Leosia położyć w łóżko i uczynić chorym... panna Damianna ukryć go radziła i powiedzieć, że nie ma w domu. Matka sama nie wiedziała co począć, lecz on oświadczył się sam, że pojedzie — i — co ma być niech będzie — lepiej natychmiast... niż kiedyś!
— No, to jedź — energicznie rzekła matka... — Jak przyjdzie do ostateczności... choć ojciec uparty i ma swoją wolę — i ja coś potrafię.
W ostatnich słowach była groźba znacząca, zimna, pewna siebie.
— Chce — to będzie miał! dodała po cichu. Leoś natychmiast zaprzęgać kazał; matka go kawą napoiła na drogę, obwiązano mu szyję, list do Holmanowa obiecano raniuteńko odesłać — pojechał...
Moryś już był zmuszony do tego nieszczęsnego Zaczałowa wyruszyć, bo Łukasz trzy razy przyszedł od ojca napędzić go, aby natychmiast się wybierał, gdy o parę wiorst od Zamoroczan na drodze spotkał się z jadącym bratem.
Zsiedli obaj z bryczek. Moryś mu w kilku słowach oznajmił co go czeka, i jak strasznie gniewnym zastał ojca.
— Choćby nas porozpędzano — odezwał się Leon, zobaczysz, że to długo nie potrwa...
Poszeptali z sobą, ścisnęli się za ręce — Leon pospieszył na folwark.
Tu całkiem inne go niż Morysia czekało przyjęcie; Czermiński bowiem z nim zawsze był inaczej, gniew miał czas ostygnąć. Na faworyta mógł się passyonować, z gagatka matczynego zwykł był szydzić i urągać mu się, wiedząc, że to go więcej pewnie zaboli.
Przyjął go więc zimno... pogardliwie.
— Bardzo pana Leona przepraszam, że go tak pilno wezwałem nie dając mu się wyspać w ciepłej pierzynie... Pewnie to asindziejowi nie w smak będzie, miłe sąsiedztwo porzucić, i szacowne stosunki z babami... Tymczasem trzeba, byś raczył jechać do Borów... i tam siedział, dopóki nowych nie dam rozkazów.
A że Leoś nie wzruszony wcale stał i słuchał, nie okazując nawet, żeby to na nim zrobiło wrażenie, Czermiński dodał nagle zmieniając ton:
— Jedź kpie jakiś na rekolekcye... Dosyć mi tych romansów... świnie ci każę paść. Rozumiesz smarkaczu jakiś? Do Borów — wprost, natychmiast... Precz.. Wskazał ręką na drzwi. Leon słowa nie mówiąc, skłonił się i wyszedł.
Ta zimna krew i posłuszeństwo, coby miały ukołysać starego, zrodziły w nim gniew większy jeszcze. Nie dając nawet wypocząć nawet synowi, kazał natychmiast konie mu dać folwarczne i wieźć na miejsce przeznaczone.
Bory leżały w Pińszczyźnie, w kącie zapadłym otoczone błotami, tak, że suchalejami tylko dostać się do nich było można, wygnanie to było istną męczarnią, bo Leon pozbawiony tu być musiał wszelkiego towarzystwa ludzkiego. Sąsiedztwa nie było żadnego, dom lichy... nawet samo przeżycie dla pieszczonego dziecka było trudne... Skazany był na stół ekonomski, równający się więziennemu.
Zawahał się z razu Leoś, bo znał z odgłosu ten Sybir (tak go nazywano pospolicie) — lecz duma pewna i nadzieja w matce nie zezwoliły mu prosić, o łaskę, której zresztą wcale się otrzymać nie spodziewał...
Blady, z usty zaciętemi, siadł pan Leon na bryczkę, i rzekł w duchu:
— Do Borów, to do Borów... co robić. Juściż z tego nie umrę... a całe życie tam siedzieć nie będę...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być precz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.