Złoto i błoto/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoto i błoto
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1884
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Życie w Rakowcach pod niebytność samego gospodarza wcale różne było od trybu i obyczaju, jakim szło gdy Czermiński siedział w swej kancelaryi lub sypialni. Starczyło turkotu oddalającej się kałamaszki, by ciężar spadł z piersi wszystkim... Pani Leokadya, w pewnych granicach, stawała się istotną panią domu; panna Damianna wychodziła z ukrycia śmielsza, ludzie mówili głośniej, w dziedzińcu czeladź obracała raźniej, na folwarku słychać było ludzkie głosy... Leoś, jeżeli się w domu znajdował pozwalał sobie daleko więcej i grał rolę panicza...
Wprawdzie domyślający się tego Czermiński, wyjeżdżając wydawał zwykle rozkazy, pewne rzeczy były wzbronione, inne pozamykane, lecz dawało się wiele wyminąć, wiele po cichu zgwałcić, a że wszyscy się tego dopuszczali, nikt nie wydał tajemnicy.
To co się w Rakowcach zwało pokojem bawialnym, izba z nizkim pułapem, podciągniętym płótnem, za którem szczury gościły — umeblowana była niegdyś szczątkami ocalonemi po Rawskich, ludziach majętnych i swojego czasu żyjących na wielkiej stopie.
Były to drogie po rodzicach, po dziadku pamiątki do samej pani należące; stały z bronzami, które w wielu miejscach poodskakiwały, kanapy materyą spłowiałą kosztowną, dziś wytartą do dziur pookrywane, gierydoniki z naśladowanemi etruskami, szafeczki kitajką zieloną spłowiałą zaciągnięte, wreszcie starożytny nawet fortepianik, na cieniuchnych nóżkach, na którym oddawna nikt grać nie mógł. Połowy strun mu brakło, reszta wydawała dziwne tony rozpaczy i boleści.
Wszystko to stało pyłem okryte, bo w bawialnym pokoju nikt się nigdy nie bawił, goście u Czermińskich byli rzadcy... On sam siedział w sypialni swej lub kancelaryi, ona w pokoju osobnym, który jej był ulubionym, bo jak najdalej leżał od mieszkania męża.
Panna Damianna i ona przesiadywały tam dnie całe, wieczory, często godziny nocy, gdy się rozmowa ożywiła. Pokój był ciasny, zagracony, ale go też ubierały stare pamiątki lat lepszych, meble do salonowych podobne, para pięknych szaf, bióro wytworne, kilka porcelanowych wazonów, mnóstwo fraszek, których ceny nie znano — najcenniejszych tem, że lat młodości świadkami były...
Tu Pani Leokadya czuła się u siebie... bo Czermiński nigdy tam nie zaglądał.
Lecz gdy on wyjechał i obawa spotkania się z przechodzącym w salonie (tak go zwano przez grzeczność) ustawała — pani Leokadya i panna Damianna chętnie się tu przenosiły, bo miały więcej miejsca i czuły się swobodniejsze, niż w ciasnocie izby, na którą tyran skazywał nieszczęśliwą żonę.
Życie też samo, uregulowane, gdy Czermiński je dzielił, nadzwyczaj skrzętnie, oszczędnie i prosto — płynęło szerzej, układało się dostatniej.
Pani Czermińska nie była nigdy gospodynią zapobiegliwą, nie miała zmysłu gospodarskiego, oszczędność i spekulacye mężowskie obrzydziły jej wszelki rachunek i skąpstwo — ze krwią Rawskich wzięła zamiłowanie dostatku, świetności, wygód... Nie umiała więc w szczupłym zakresie, który do niej należał, wielkich znaleźć zasobów, by niemi bez wiedzy męża rozporządzać mogła. Pomimo tego, z pomocą panny Damianny daleko przemyślniejszej, sekretnej sprzedaży ogrodowin, drobiu, różnych małych produktów folwarcznych, udawało się dwom kobietom, którym Czermiński szczupłe bardzo dawał fundusze, zebrać coś na uprzyjemnienie życia, na strój, na przysmak jakiś... Najczęściej jednak faworyt Leoś, któremu matka nic odmówić nie umiała, wyłudzał od nich grosz ten ostatni na swe przyjemności i potrzeby... Zapożyczano się u arendarzów, u oficyalistów, sprzedawano potajemnie czasem zachowane jeszcze klejnociki i pamiątki... Grosz tym sposobem zdobyty uprzyjemniał życie, dozwalał coś sprowadzić z miasteczka, zabawić się czemś i rozerwać.
Nie czuły tego biedne kobiety, że tyran swą oszczędnością, tym kradzionym przed nim drobnostkom nadawał smak daleko większy, niżby miały codziennem powszedniejąc użyciem.
Ile razy wyjechał Czermiński, pani Leokadya miała przyjemność dysponować, rozsiadała się w bawialnym pokoju, panna Damianna starała się o krem do obiadu, o kompoty, podawano wino, którego użycie zwykle bywało wzbronione... Fraszki te — wielkiej nabierały ceny...
Jędrek chodzący w samodziałowej kurtce musiał posługując do obiadu, gdy pani była sama, wdziewać spencer szaraczkowy ze starej pańskiej przerobiony kapoty, który zwykle na święta tylko występował. Dom, jednem słowem, przybierał postać cale inną... czynił złudzenie biednej pani Czermińskiej jej własnego domu...
I tym razem zaledwie kałamaszka znikła, odżyło i poruszyło się wszystko; głosy się śmielej podniosły. Kazano pyły ścierać służącej w pokoju, panna Damianna pobiegła dysponować do kuchni. Niepokój nawet i pospiech okazywał się większy daleko niż zwyczajnie, radość była żywsza.
Pani Leokadya natychmiast po wyjeździe męża poszła do komody, zawierającej odwieczną jej garderobę, i gorączkowo zajęła się wydobywaniem z niej sukni, chustek, kołnierzyków, które rozrzuciła po kanapach i krzesłach...
Panna Damianna, spełniwszy co dla niej najpilniejszego było, gdyż kuchnia stanowiła jej słabość, a przysmaki były jedynym życia urokiem — wpadłszy do pokoju tego przestraszyła się nieładem, jaki w nim panował.
— Cóż to jest moja Leosiu? zawołała.
— Przecie widzisz! poczęła Czermińska, której tchu brakło — dałam już znać do Holmanowa, musimy tam być dzisiaj... korzystając z dnia wolnego, bo kto kiedy odgadł kiedy ten tyran powróci? Zwlekać niepodobieństwo — chcę pomówić z matką, chcę z bliska poznać przyszłą Leosia... Serce mi bije — nie uwierzysz... ach mdło mi — powiadam ci... Jak się tam pokażę tym elegantkom! Ja nic świeżego nie mam... boję się być śmieszną. Co włożyć?... Wszystko stare. Gdybym nawet miała za co sprawić... nie mam gdzie, nie umiem... straciłam gust...
To mówiąc pani Leokadya Czermińska chwytała i rzucała co znalazła pod ręką, w oczach się jej łzy kręciły, drżały dłonie, słabo się jej robiło z tego wzruszenia. Jak wszystkie niewolnice i niewolnicy, którym swoboda życia skąpo jest mierzona, pani Czermińska miała większy zapas sił, niżby w swym wieku mieć mogła, gdyby ich używała. Była niemal dziecinną... Woli własnej użyć nie umiała, odzyskując ją.
Panna Damianna stała zadumana, patrząc na rozrzucone koronki, pomięte suknie, chustki zszarzane.
— Ale moja droga — odezwała się po namyśle — prosta rzecz — modne nie będziemy... to darmo... więc niech strój poświadczy, żeśmy choć dawniej coś miały! Wiedzą wszyscy, że Czermiński skąpy... Weźmiesz suknię jedwabną choć starą, a na nią twój szal prawdziwy indyjski po matce...
Szal ten indyjski w istocie, który niegdyś kilkaset czerwonych złotych kosztował, był najdroższą w całej garderobie pani Czermińskiej spuścizną. Trzymano go w pudelku oryginalnem, z kawałkiem piżma... Razy kilka, w wielkiej ostateczności gdy Leosia z długów trzeba było wyratować — jeździł już ten szal do Warszawy, bo się spodziewano sprzedać go drogo... Tymczasem ceny szalów spadły, tkanina pożółkła, mole, mimo piżma w kilku miejscach dziury poprzegryzały... Choć je pocerowano bardzo zręcznie, zawsze były widoczne...
Z westchnieniem dobyła Leokadya pudło z szuflady, zbliżyła się powiernica, otworzono je z należnem uszanowaniem, i wydobyto drogą tkań, z której rozeszła się woń nieznośna, przypominająca izbę konających... Szal rozłożony przedstawiał się wcale znośnie, choć lata na nim dobrze znać było... Drapowano go różnie, aby pokryć rany od molów zadane, i zawieszono na poręczy, aby zapach ckliwy zeń wywietrzał...
Uspokoiła się nieco Czermińska tem, że szal objętością swoją, mógł pokryć inne niedostatki ubrania... Z dodatkiem pozostałych staroświeckich klejnotów, pani Leokadya spodziewała się przystroić tak, by uszanowanie obudzić mogła. Damianna oświadczyła, że się ubierze jak najprościej, w duchu tylko o nowych lokach pomyślała. Nosiła bowiem długie angielskie, których jeden garnitur dni powszednich znacznie był zrudziały.
Czermińska niespokojna, patrzała już na zegar, liczyła kwadranse, chciała obiad przyspieszyć, aby się do Holmanowa iść mając pieszo, nie opóźniły.
Odwiedziny te, do których Leoś przygotował panie, musiały być tajemnicą; nie można było do nich użyć ani koni, ani ludzi, aby się nie wydały... Czermińska nawet obawiała się być w pałacu, ażeby widzianą nie była, i nie została wyszpiegowaną. Leoś umówił się o spotkanie w altanie ogrodowej. Kawał drogi ścieżkami przez zarośla i ściernie, brzegami rowów przejść było trzeba do Holmanowa. Ani Leokadya, ani panna Damianna, która jej towarzyszyć miała, nie nawykły były do długich przechadzek... Wyprawa ta sekretna napełniała je obawą. Nuż kogo spotkają! nuż kto podpatrzy! nuż się dowie Czermiński i całe tajemne rusztowanie runie!... Była bowiem pewną matka, iż ojciec nie wie nic i nie domyśla się jak układy zaszły daleko...
Rachowano więc troskliwie, ile czasu zostawało na obiad, ubranie, pieszą tę przechadzkę i powrót do Rakowiec... Damianna prawie gniewna obiadu smacznego, na który się wysiliła, nie chciała poświęcić — co rzadko się trafiło, zaczęły się spierać z sobą. Czermińska obawiała się opóźnienia, towarzyszka jej dowodziła, że na wszystko aż nadto mają czasu. Skończyło się to trzaskaniem drzwiami i łzami w oczach. Obiad przyśpieszono, jadła go autorka, pani Leokadya zaledwie do ust wziąwszy kilka łyżek zupy, nic więcej tknąć nie mogła, choć legumina cytrynowa była na jej intencyę zrobiona, co kilkakroć przypominała panna Damianna. Zaledwie od stołu wstały, poszły się ubierać... Tu, jak się często trafia — choć wszystko było obmyślone zawczasu, brakło wiele rzeczy... Naostatek ów szal, ostatnia nadzieja, gdy ubrawszy się weń Czermińska przejrzała w zwierciedle, wydał się jej do wycieczki przez pola dalekiej niemożliwym. Biała jego barwa widna była z daleka — niebo się zachmurzyło, deszcz mógł spaść w drodze i zmoczyć kosztowną pamiątkę... W chwili wychodzenia zrzuciła go z niecierpliwością pani Leokadya, mając mu i to do wyrzucenia, że się z jej położeniem nie zgadzał. Trzeba było świeższą, ale nader trywialną włożyć chustkę bagdadzką.
— Co mi tam! rzekła z rezygnacyą Czermińska — niech sądzą jak chcą... Wiedzą, żem Rawska z domu... i że mąż mój jest tyranem... Mogę się pokazać jak chcę, nic to nie zmieni...
Wymknęły się do ogrodu, niby niepostrzeżone, choć cała garderoba wyglądała z za węgłów, domyślając się czegoś nadzwyczajnego po stroju. Ukryć się z tą wycieczką nie było podobna. W milczeniu, z pośpiechem z razu szły takim, jakby uciekały... jakby zbrodnię jakąś popełnić miały... Czermińskiej tchu zabrakło... Za ogrodem trzeba było spocząć i zwolnić kroku...
Nikogo z sobą nie mogąc wziąć za przewodnika, kierowały się wydobywszy z zarośli ogrodowych, wedle opowiadania Leosia, który często tę drogę przebywał... Dwór też z daleka był widoczny, zbłądzić niepodobna. Parę tylko razy rowy, na których kładek nie było, doły, mokre niziny, zmusiły do kołowania.
W miarę jak się do parku pałacowego zbliżały — niepokój rósł. Rozmowa ustała — Czermińska musiała stawać, by nabrać sił i tchu... Czuła, że w obliczu męża popełnia bunt, że wypowiada mu walkę, że waży swą przyszłość. Szło jej o syna ukochanego — a dla niego nic nie było trudnem...
Tego przynajmniej jednego, wychowawszy wedle myśli, godnym Rawskich, których krew w nim płynęła — chciała połączyć z rodziną, coby mu w świecie stanowisko należne zapewniła... Z Morysia już nic być nie mogło... W swem przekonaniu ratowała go matka, postępowanie własne wydawało się jej heroizmem, i było niem w pewnym stopniu.
Mówiliśmy już, jak Holmanów wyglądał pańsko. Nietylko pałac był utrzymywany okazale, pani marszałkowa miała upodobanie w swym parku, bawiła się nim, lubiła tu iść na wyścigi z księżną Czartoryską i panią Morską. Ogród był jej słabością i chlubą. Kosztował on wiele, ale książę go lubił i słynął na okolicę, jako dowód wykwintnego smaku właścicielki.
W istocie był piękny; gdzie się ma do czynienia z naturą, choćby człowiek miał niewiele smaku, popsuć ją, odjąć jej wdzięk bardzo trudno. Drzewa rosną, trawniki się zielenią, kwiaty barwami kraśnemi błyszczą, a trzebaż więcej, aby się każdy kąt zarosły rajem małym uśmiechał? W parku holmanowskim, położonym na nizinach, drzewa bujały szybko, wegetacya była zdrowa i krzepka, lipy, topole nadwiślańskie, olchy, klony rwały się z gęstwiny ku słońcu... Gdzie niegdzie poprzecinane widoki, ukazywały w oddali różne frontoniki budowli, monumenta, nieciekawe posążki, wodę trochę spleśniałą, lecz smętny jakiś wdzięk miało to wszystko, a wijące się ścieżyny wysypane piaskiem żółtym, dowodziły starania o utrzymanie. Prawie u kraju parku stała chata w rodzaju tych, które niegdyś zdobiły Powązki księżny generałowej, na pozór bardzo licha, pokryta trzciną, zbudowana z nieociosanych bierwion sosnowych, z przedsienią wspartą na słupkach okrytych korą i suchemi gałęźmi ubranych. Dla sprzeczności z tą powierzchownością zaniedbaną, wewnątrz przystroiła ją niegdyś pani Falimirska z wielkim zbytkiem. Niewielkie okna były z szyb zwierciadlanych, w dawniejszych czasach bardzo drogich. Drzwi z jednej strony zewnątrz tarcicami prostemi obite, wyglądały nędznie, a wewnątrz wysadzane były markieteryą kosztowną. Całą ścianę jedną zajmowało, teraz na nieszczęście strzaskane, lecz trzymające się jeszcze zwierciadło. Zamiast obicia chatka była udrapowana festonami dwukolorowemi z wielką tapicerską sztuką... Wszystko to, prawda, zestarzało, zbladło, ale się zachowało dosyć starannie, i meble dawne były wykwintne... Pani Falimirska postanowiwszy w „Szomierce“ przyjąć sąsiadkę, przez kilka dni wprzódy krzątała się koło niej. Odświeżono ją bukietami, dywanami wysłano, uczyniono miłą i śliczną.
Ponieważ sługom wstęp był wzbroniony, za wczasu więc przygotowany zastawiono podwieczorek...
Marszałkowa, której szło o to wielce, aby się okazać wielką panią, wystroiła się ze smakiem, uczyniła młodą i piękną. Felicya zmieszana trochę, ubrana była cudnie i wyglądała jak nadziemskie zjawisko. Matka umyślnie dała jej skromną białą sukienkę, jedną różę we włosy tylko i aksamitkę czarną na szyję, ale ta spięta była brylantową broszą, darem księcia, szacowanym na kilkaset dukatów. Wahano się z popisem tego klejnotu, przemogła chęć pokazania, że milionom Czermińskiego odpowiadał dostatek narzeczonej Leosia...
Gdy umówiona nadeszła godzina, Leoś, który tu już był od rana, wysunął się za park naprzeciw matki, aby jej wejście ułatwić. Zobaczywszy go z dala, zarumieniła się Czermińska, odetchnęła lżej. Leoś tego dnia z radości, ze wzruszenia był piękniejszym niż kiedy, może na mężczyznę nadto wypięknionym... Antinousem, w którym wdzięk zacierał męzką energię i siłę.
Damianna nie mogła się wstrzymać od wykrzyku.
— Patrzże droga moja, jaki on śliczny! jaki cudnie piękny!...
— Anioł mój, odpowiedziała matka, wyciągając ręce....
Leoś pobiegł wesoły dziękować...
— Moje panie czekają! — zawołał — niedaleko... trzy kroki za fórtką, tuż w chatce...
Pani Falimirska wahała się, czy miała wyjść naprzeciw, czy pozostać w chatce... i w końcu została w niej. Felicya ciekawie wyglądała oknem... serce jej biło, rumieniec śliczną twarz oblewał. Dotąd matkę tę przyszłą widywała tylko z daleka, miała ją poznać raz pierwszy, chciała się jej podobać... nie wątpiła, że tego dokaże. W życiu jej nie trafił się nikt, kogoby nie oczarowała...
— Mamo... idą! — zawołała cofając się od okna i uciekając w głąb chatki... Pani Falimirska wstała z powagą niezmierną, którą doskonale przybierać umiała, czyniącą z niej w potrzebie królową. Spojrzała w zwierciadło... i posunęła się ku drzwiom powoli. W tej chwili otwarły się one i Leoś wprowadził matkę, zbladłą, pomięszaną, odwykłą od ludzi, niepewną jak ma sobie postąpić...
Pomimo dziwacznej trochę powierzchowności i stroju, mimo rysów twarzy znużonych, zestarzałych, które nigdy nie będąc pięknemi, teraz dziwnie ostry wyraz przybrały, pani Czermińska śmieszną nie była, raczej straszną. Coś tragicznego miała w sobie... Życie spędzone w tajonej walce wypiętnowało się na twarzy, przypominającej jakąś Lady Makbet... W oczach miała obłąkanie i gorączkę...
Milcząca postąpiła ku Falimirskiej, dwie łzy trysły jej z oczu, uścisnęły się... Czermińska ze wzruszeniem, które jej mowę odjęło, marszałkowa z doskonale odegranym sentymentem... Felicya zapłoniona stała w kątku; ku niej natychmiast rzuciła się łkając prawie pani Leokadya. Ten zbytek uczucia uczynił niemal ostudzające wrażenie na dwóch kobietach...
Trwało to jednak krótką chwilę. Przytomna jednak marszałkowa, posadziła panią Leokadyę przy sobie i odezwała się pierwsza:
— Jakżem rada poznać panią...
— Jam szczęśliwa! — przerwała Czermińska. — Dziękuję pani za to... przybyłam z serca za dziecko moje wyrazić jej wdzięczność...
Mówiąc to patrzała na śliczną Felicyę, i zachwycona nią, uśmiechała się.
— A! jakże ona cudnie piękna — przerwała ręce łamiąc — z daleka w kościele śliczną mi się wydawała, ale teraz... tu...
Ukryła twarzyczkę Felicya...
Wszystko widać było naprzód ułożone. Leoś wstał i pannie Damiannie zaproponował, razem z Felicyą, małą około chatki przechadzkę.
Dwie matki same zostały...
Gra była nierówna. Jedna z nich była doskonałą na scenie życia artystką, druga niemal męczennicą; w jednej królował rozum i przebiegłość, w drugiej wybuchało uczucie; z oczu jednej jeszcze strzelała zalotność, u tamtej płynęły łzy i płomienił się gniew; jedna była istotą sztuczną, druga znękaną i podrażnioną.
Falimirska mierzyła wzrokiem Czermińską, i z góry obrachowywała, jak ma podziałać na nią. Instynkt ją na drogę uczucia skierował...
Westchnęła...
— Nie uwierzysz, droga pani — jak jestem wzruszona... Jedynego, najdroższego mego dziecięcia los przyszły... własne życie... a! pani! w ręce wasze składam... Wszystko co mam! Pojmujesz...
Przypadek, los, przeznaczenie zrządziło — mówiła dalej — że się te dzieci pokochały... Ślepa, dojrzałam za późno... Przewidując przeszkody, chciałam rozerwać wszelkie stosunki. Lecz... jak zakrwawić serce dziecięcia!... Zabrakło mi siły...
— A, pani droga! — podchwyciła Czermińska gorąco — chciej mi wierzyć, zaprzysięgam to, że dla szczęścia ich poświęcę wszystko... Bądź spokojna.
Obejrzała się do koła oczyma niespokojnemi, i pochyliła ku marszałkowej.
— Pani znasz z odgłosu... mojego męża... surowość jego, dziwny charakter i upór... skąpstwo... Nie potrzebuję tego taić ani osłaniać. Słyszałaś pani o mojem życiu nieszczęśliwem. Mogło ją to strwożyć. Wszystko to prawda... lecz, przed nią jedną, dla uspokojenia jej wyznać to mogę, ja mam i siłę i środki złamania tego człowieka, uczynienia powolnym, gdy przyjdzie ostateczna potrzeba...
Kosztuje mnie to wiele, tak... lecz... dla syna, dla jego szczęścia... choćbym życie dać miała, wahać się nie będę.
Marszałkowa zdziwiona gwałtownością i stanowczością, z jaką te wyrazy wymówione zostały, zdawała się oczekiwać ich objaśnienia. Czermińska, jakby już powiedziała za wiele, spuściła oczy i umilkła...
— Więcej powiedzieć nie mogę — dodała głosem złamanym i osłabłym... lecz, com przyrzekła za to ręczę... W chwili gdy to uznamy za stosowne, skłonię męża, aby zezwolił na małżeństwo syna, które mu szczęście zapewnia, które jest dla nas zaszczytem...
Marszałkowa patrzała już zdziwiona i ostygła...
— Felicya jest jedynaczką — ozwała się — Holmanów będzie do niej należał. Książę L... który był moim opiekunem, którego jestem krewną — (dodała z przyciskiem) — i mojej córce i jej mężowi nie odmówi opieki. Przez niego będą mogli wejść w świat, do którego Felicya jest przeznaczona, w którym pan Leon też może piękną odegrać rolę... Z chlubą to mówię, iż Felicyi wybór zupełnie jest usprawiedliwiony, cieszę się nim... Pan Leon ze wszech miar...
Czermińska uściskała ją płacząc.
— A! pani go nie znasz jak ja — poczęła z zapałem — piękniejszej duszy, lepszego serca, większych zdolności nie ma na świecie... On, jak ta prześliczna Felicya, ten anioł, on też nie jest przeznaczony do wsi, do rdzawienia koło roli. Z jego talentami...
— O! nie wątpię — przerwała żywo Falimirska. — Musimy się też starać obie, aby tę parę postawić na właściwem jej, odpowiedniem stanowisku w świecie. Do tego mi — nam — książę pomoże skutecznie...
Felicya, on, muszą jaśnieć w tych sferach, do których los ich sam wyznaczył. Dziecię delikatne... istota taka powietrzna, pełna poezyi... godziż się... zamknąć ją tu na wsi?... Byłoby to zabójstwem!
— Leoś też do wsi nie jest stworzony... ma instynkta i gusta pańskie, nie wyżyłby w tym kącie — mówiła Czermińska. — Zupełnie się zgadzam na to... Środki mieć będą...
Marszałkowa spojrzała bystro na mówiącą...
— W tem właśnie, kochana pani, przewiduję trudność. Musimy z sobą mówić otwarcie. Moje interesa... wdowie... są trochę zawikłane. Potrzebują czasu, aby były przyprowadzone do porządku. Mój nieoszacowany Malborzyński obiecuje mi to, lecz nie tak rychło... Pokutuję za nieboszczyka męża marszałkowstwo... Mąż zaś pani tak jest podobno surowy i oszczędny...
— To prawda — podchwyciła Czermińska — jest skąpy... nie będę taiła... jest nieużyty. Jednakże, jak mówiłam pani, gdy będzie potrzeba tego, potrafię go skłonić do ustępstw dla syna. Powinien i musi ocenić szczęście, jakie go spotyka...
Wyraz oczu Czermińskiej przybrał nadzwyczajną, niemal dziką energię; wstrząsnęła się mimowolnie, drgnęła i kończyła, jakby się powstrzymując:
— Choćby mi to życiem przepłacić przyszło... uczynimy wszystko, by im dać szczęście... tym drogim dzieciom naszym...
I znowu łzy mając na powiekach pochyliła się, by uścisnąć marszałkową, która z niezmierną ciekawością chwytała każde jej słowo... Wiele dla niej pozostało zagadką...
Rada była wiedzieć koniecznie, jaką moc miała Czermińska skłonienia tego nieubłaganego męża do posłuszeństwa swej woli, i jeśli ją miała, dla czego tak rzadko się nią posługiwała... tylko doprowadzona do ostateczności. Dla czego wolała cierpieć, poddawać się, znosić niemal ubóztwo, zamiast wyłamać się z tej niewoli?
Marszałkowa miała zamiar posunąć dalej badanie, i byłaby to uczyniła, gdyby głosy i szelest u drzwi nie oznajmił przyśpieszonego powrotu Leosia z Felicyą i panną Damianną. Spojrzała zmarszczona ku drzwiom, prawie gniewna, ale wracających nazad odprawić ani wypadało, ani było sposobu... Leoś w najświetniejszym humorze, Felicya już zupełnie panią siebie, panna Damianna szczęśliwa, ukazali się we drzwiach, a Czermińska powstrzymać się nie mogąc, wstała jeszcze z bliska wielbić i zachwycać się przyszłą synową...
Z nią razem poszły ku oknu chatki... matka osypując ją czułościami, dziewczę uszczęśliwione i wesołe...
Marszałkowej pozostawała panna Damianna i rozmowa o zachwycającym ogrodzie, którą ona rozpoczęła z ową prozopopeją i wyszukanemi wyrazy, które są upodobane starym pannom, ilekroć chcą się popisać ze swem wykształceniem i smakiem.
Panna Damianna na wielkie takie wypadki miała zapas i dobór obfity wyrażeń, które się jej wydawały perłami... Haftowała niemi rozmowę, pewna, iż da jak największe wyobrażenie o sobie...
— Cóż to za zachwycająca, romantyczna pozycya!... raj istny, stworzony przez bóztwo, które jest jego ozdobą — mówiła do marszałkowej... Tu się traci zmysły z admiracyi... Te wzniosłe, majestatyczne drzew odwiecznych konary... te urocze głębiny zieleni... te srebrne wód zwierciadła, oprawne w łąki smaragdowe! A kwiaty... godne ślicznych rąk, z pod których wytrysnęły!
Marszałkowa słuchała z uśmieszkiem osobliwym. Kadzidło było nie wykwintne, ale pochlebiało... Gdyby nie angielskie loki, których cierpieć nie mogła, możeby pannę Damiannę znalazła nawet miłą. Nie było sposobu innego uwolnienia się od tych przesadnych pochwał, tylko zapraszając do podwieczorku.
W życiu pani Czermińskiej mało było chwil szczęśliwych nad tę, którą tu przeżyła. Zwykle ponura, milcząca, smutna, ożywiła się, stała aż do zbytku wywnętrzającą się, gadatliwą, zapomniała o powrocie do domu, i aż panna Damianna szepnąć jej musiała, że czas byłoby o nim pomyśleć.
Pożegnanie czułe było, łzawe, serdeczne. Marszałkowa wyprowadziła gości swych aż do furtki; chciał matce towarzyszyć do domu Leoś, ale mu tego wzbroniła, zapewniając, że we dnie z Damianną zabłąkać się nie mogą i bezpiecznie zajść potrafią. Czermińska przez całą drogę uspokoić się nie mogła... Pani Falimirska z dala stojąc przypatrywała się jej z rodzajem politowania i dumą. Nócąc powróciła do „szomierki“ zmęczona trochę i zajęta zagadką, w jaki sposób ta nieszczęśliwa kobiecina... mogła być pewna podziałania na okrutnego i upartego męża swojego? To się jej jakoś prawie nieprawdopodobnem zdawało.
Leoś był sobie na pozór lekkomyślnym, wesołym, nieopatrznym chłopakiem, pieszczotami macierzyńskiemi zarówno i ojcowską wzgardą nauczonym egoizmu — lecz życie wśród tych dwóch biegunów przeciwnych, których prądy przez niego przebiegały, nadało mu hart i zręczność wielką... Zmuszony naturą swą i wpływy temi, ciągle myśleć o sobie, bo matka mu przypominała nieustannie przez troskliwość o jego własne dobro, a ojciec groźbami zmuszał do obrony — Leoś, jak wszyscy egoiści, stał się mistrzem w prowadzeniu swych interesów. Wywijał się ojcu i wyślizgał jak wąż, narzucał matce w sposób tak zręczny, że jej zawsze inicyatywę zostawiał ofiary, niby jej nie wymagając, a umiejąc ją wywołać...
Ten egoizm instynktowy, zmuszał go ubezpieczać się ze stron wszystkich. Niepokoił się ojcem, lecz tego brała matka na swój dział do walki — i z nim on ani mógł pomyśleć stanąć ani do boju, ani do przejednania. W przymierzu z ojcem stał Moryś — Leosiowi się zdało, że przeciągnięcie go na swą stronę nie było niepodobieństwem... a narzucało się jako konieczność. Bracia od dziecięctwa różnili się wielce charakterami, nie godzili się już grając w piłkę i ciuciu-babkę, kłócili na ławie szkolnej, rozeszli potem zupełnie i przybrali prawie nieprzyjacielskie postawy, Moryś u ojca psuł Leosiowi, donosił na niego, wyśmiewał się z jego lekkomyślności; — miał żal do niego za niechęć, jaką mu okazała matka, a być też może, i piękność, elegancya, wyższe wykształcenie brata, budziło w nim zazdrość. Moryś przy starszym wydawał się innego świata dziecięciem, ani twarzą, ani rysami, ani postawą, ani mową i obyczajami nie byli do siebie podobni.
Leon stroił się wedle ostatniej mody i przywiązywał do tego wagę wielką; w salonie miał powierzchowność panicza wielkiego rodu... Moryś chodził ubrany jak pisarz prowentowy, najczęściej w długich, grubych butach kozłowych i szarej taratatce jak ojciec... z parobkami rad przestawał, a jego pierwsza miłość nie wyszła po za szranki garderoby maminej.
Choć mu z tem wszystkiem musiało zapewne być dobrze, jednak z pewną zazdrością spoglądał na brata, który porobił znajomości lepsze, i obracał się w kołach, do których Moryś przystępu nie miał. Szydząc z Leosia, młodszy czuł się nieco upokorzonym. Porzuciwszy szkoły, zamknięty na wsi, zdziczawszy przy drobnostkowem gospodarstwie, Moryś czuł jednak, że sprytem i zdolnościami dorównałby starszemu, a może go prześcignął. Gniewało go to, iż musiał pozostać w cieniu — ale mu szło o utrzymanie się w łaskach ojca.
Leoś nie obrachowywał się bardzo z uczuciami brata; instynktem raczej niż przebiegłością zimną doszedłszy do tego, że należało go sobie pozyskać... postanowił pracować nad tem i próbować.
Matce nic o tem nie mówiąc, gdyż wiedział, że byłaby się sprzeciwiała temu, Leoś nazajutrz pokryjomu wybrał się do Racic, folwarczku przyległego Rakowcom, w których Moryś mieszkał i gospodarzył... Od czasu jak ojciec tę wypuścił dzierżawę młodszemu, starszego pominąwszy i nie dając mu żadnego zajęcia — Leoś nie był ani razu u brata.
Stosunki ich od dawna dziwnie były chłodne, spotykali się jak obcy, najczęściej Moryś prześmiewał się z eleganta, a Leoś w końcu zagniewany odchodził. Gdy obaj przy ojcu byli w domu, rzadko mówili do siebie. Wstawszy od stołu, Leoś szedł za matką. Czermiński wołał do siebie młodszego. Na drodze mijając się, ledwie dla przyzwoitości głowami sobie kiwnęli.
Gdy Moryś był zmuszony w Rakowcach zajść czasem do mieszkania Leona, pełnego toaletowych przyborów, cacek, fraszek, przypatrywał się im, pytając o ich przeznaczenie, i drwił z tych babskich przyborów nielitościwie. Cygara Leosiowe palił, dodając za każdym razem:
— Pańskie to są rzeczy... my chudopachołki takich palić nie możemy — ale z łaski jego... dobrze choć zakosztować!!
W tym tonie wiodła się zwykle rozmowa...
Leoś gdy raz co postanowił, a powiedział sobie, iż mu posłużyć może, umiał być upartym.
Wiedział że w Racicach, będzie miał do przebycia utrapioną chwilę, ale do tego się przygotował...
Folwark ten, właściwie należący do Rakowiec i składający z nim jedną całość, wydzielił Czermiński Morysiowi dla tego szczególniej, że był blizki, i że mógł każdego czasu dojrzeć, jak jego faworyt gospodaruje. Nie było tam ani porządnego domu, ani ogrodu, ani coby najskromniejszym kawalerskim wymaganiom zadość mogło uczynić. Dworek podobny do chaty obszernej, w którym naprzeciwko mieścił się ekonom i czeladź, a na drugiej stronie Moryś, wiśniowy sadek za nim i kawał ogrodu warzywnego, w którym na len wydzielono dla gospodyni zagonów parę, liche zabudowania gospodarskie dokoła... stanowiły całą paradę.
Moryś się mieścił w dwóch izdebkach, z których jedna była jadalnią, gościnną, pracownią razem, druga ciupka na pół ciemna, alkierzyk właściwie mieścił łóżko i garderobę rozwieszoną na ścianach...
W pierwszej izbie stała szafa, która zawierała apteczkę i spiżarnię niewykwintnego Morysia. Trochę ostentacyjnie i na okaz młody gospodarz swą spartańską obyczaju prostotę wystawiał. Była w tem przesada dla przypodobania się ojcu, na przekorę matce i Leosiowi. Morysiowi może z tem nie zawsze było wygodnie, wolałby był inaczej, a no — wszedłszy na tę drogę już się nie cofał. Chwalił się tem, i w miasteczku pił siwuchę, zakąsując chlebem razowym z czosnkiem, nie dla smaku, lecz aby widzieli ludzie.
Leoś z domu wyjechał konno, na angielskiem siodle, w rejtroku eleganckim, w jokejskiej czapeczce, w butach ze sztylpami, ze szpicrutą, której gałka była misternie rzeźbiona, tak przybrany, że się i na warszawskim turfie mógłby był pokazać. Jechał powoli, zamyślony, a gdy nareszcie stanął u bramy dziedzińca, lichej i zbitej z kilku żerdzi, a spojrzał na dworek brata... aż mu twarz się zarumieniła z jakiegoś uczucia, którego sobie wytłómaczyć nie umiał. Brał go niemal strach... W tej chwili wolałby był może nie zastać Morysia.
Na biedę, było to popołudniu, a skrzętny gospodarz, który wstawał do dnia, właśnie o tej porze odprawiał drzemkę... Stanąwszy u wrot, Leoś zawołał, aby mu je otworzono, bo nikogo blisko nie było; czujny Moryś posłyszał ten głos i wyjrzał oknem.
Okrutnie się zdziwił i wybiegł sam. Choć już trochę chłodne były dnie, zahartowany jak parobek, pokazał się bez wierzchniego ubrania, tak jak się zerwał, z włosem bujnym rozczochranym, z miną szyderską.
— A słowo stało się ciałem! krzyknął podbiegając do wrot, które sam zaczął ciągnąć aby się otworzyły, mam oczom wierzyć! Pan Leon w mojej chacie ubogiej! Cóż to jest? Cud? łaska? awantura?
— Daj-no pokój, odparł wjeżdżając szybko Leon, uzbrojony już na szyderstwa — cóż dziwnego, że raz chcę — złożyć ci uszanowanie? Chyba mnie nie przyjmujesz!
— Owszem, owszem! nasyć ciekawość, śmiejąc się dodał Moryś, który stanął koniowi i jeźdźcowi przypatrując się, wziąwszy w boki.
Czeladź powybiegała... krzyknął na chłopca:
— Weź konia... słyszysz... przeprowadzaj go z wolna po dziedzińcu... A ostrożnie mi i z uszanowaniem dla tego jegomości... to nie to, co nasze bronowłóki! rozumiesz?
I śmiał się, Leoś zsiadł i podał mu dłoń zdejmując rękawiczkę.
— A gdzie ja tu ciebie przyjmę! począł Moryś, idąc za nim z rękami w kieszeniach. Tobie tu u mnie wszystko śmierdzieć będzie... Ale chodź — nasyć ciekawość...
To mówiąc wprowadził go na próg pierwszej izby...
— Otóż masz... rzekł — jak mnie widzisz tak mnie pisz i tyle! Cała parada... izba i alkierz... I dla mnie więcej nie trzeba — bom, dzięki Bogu, jak ty, niewymyślny... Z tem mi dobrze... Nie elegancko... no no — cóż robić! Ty za całą familię będziesz się dystyngował... a ja skazany jestem na ekonomowanie i robienie grosza...
Leoś nie mógł jeszcze do słowa przyjść, udawał, że nie patrzy, siadł na pierwszym stołku, szpicrutę i rękawiczki rzucając na stół. Czekał aż się Moryś wygada.
Zamilkł wreszcie.
— No — jakże ci się u mnie podoba? dodał po chwili...
— Jeżeli ci z tem dobrze... odezwał się Leoś.
— Doskonale... ale słuchaj... rzekł znowu w złośliwszy ton wpadając brat młodszy... Jeżeli cię tu ciekawość przyprowadziła — no — nasycisz ją... owszem, proszę; — jeżeli — jeżeli interes... bo i to być może — a uchowaj Boże, pieniężny — to się zawiedziesz. Trzymam się świętej metody ojcowskiej, nikomu nie daję.
Począł się śmiać Moryś, a Leon tylko ramionami ruszył, twarz przybrał poważną.
— Mylisz się — pieniędzy nie potrzebuję — rzekł.
— To lepiej — sobie i mnie oszczędzisz przykrości... Mam juścić — no — alebym nie dał, a jeśli komu, to tobie, i to przez braterską o dobro twe troskliwość.
— Dziękuję — zimno a cierpliwie dołożył Leoś...
Chwilka milczenia nastąpiła, bracia się mierzyli oczyma. Moryś był wielce zaintrygowany. Leon przez drogę układał jak miał przemawiać do brata a teraz... jakoś mu nie szło. Poprawiał się niespokojny na stołku, patrząc w okno.
— Przyjechałem do ciebie — odezwał się w końcu, sądząc, że czas, abyśmy może braćmi być zaczęli. Chciałem ci podać rękę i spytać cię — czy zawsze z sobą mamy niepotrzebnie się ucierać, stronić i dąsać?...
Moryś nie zupełnie przygotowany do takiego przemówienia, chwilę jakąś siedział milczący, twarz mu się mieniła. Nawykły do nastroju szyderskiego, z ojcem, z matką, z ludźmi, z bratem; był to ton, którym pokrywał kwas swój wewnętrzny, a może poczucie swej niższości... Morysia na seryo nikt nie widział prawie, szydził tak samo z parobków jak z brata, śmiał się całe życie, choć śmiech to był wymuszony, niewesoły, śmiech najczęściej brany jak maska przez głupotę, która się siebie wstydzi, i nie wie co zrobić z sobą.
Poważniejszy ton Leosia, zupełnie go zbijał z tego nastroju; trzeba się było namyśleć — co począć z tem?...
Krzywił się Moryś i ręką leżącą na stole pukał bezmyślnie po nim...
— Dalibóg, rzekł, nie rozumiem czego ty chcesz... at... dałbyś pokój... Co ci tam świta w głowie? Gadaj otwarcie, chcesz czegoś odemnie i puszczasz się na przełaj?... Ja, ty wiesz, nie jestem salonowy mędrek, u mnie wszystko prosto z mostu...
— Ale ja nic od ciebie nie żądam — odezwał się Leoś — oprócz żebyś mi nieprzyjacielem nie był... Nie mam rodziny prócz ciebie... chciałbym w bracie mieć brata nie wroga...
— Jakiego wroga? buchnął Moryś... Wroga... No, to policzmyż się — dodał trochę się poruszając. Ty mnie buty szyjesz u matki, a ja tobie oddaję za to u ojca... Kwita byka za indyka...
— Ja? u matki? przerwał Leon — ty sam sobie u niej szkodzisz nie ja...
Zamilkli.
— Słowem jednem, szczerem sercem, przemówił Leoś — podaję ci rękę, i żądam, a proszę o zgodę.
To mówiąc dłoń wyciągnął, Moryś się zawahał.
— Hm! mruknął — ty masz jakąś myśl inną. Co to zgoda, zgoda!... to gadanie... słowa... tobie chodzi o co innego. Chcesz żebym ci u ojca pomagał? ja się tego podjąć nie mogę — to by było darmo. Tobiebym nic nie poradził a zaszkodził sobie...
— Nie chcę byś pomagał — proszę tylko, byś mi nie psuł — odezwał się Leon.
Znowu tedy zamilkli oba i nadąsali się — szło trudno. Moryś jednak uczuł, że się zbyt znalazł ostro, brała go przytem ciekawość, rad był wybadać Leona, zmusił się więc do pewnego ustępstwa.
— Mów otwarcie o co idzie? zapytał powoli. Juściż — odezwał się zmuszając do poważniejszego tonu — nie jestem twoim nieprzyjacielem, ale między tobą a mną są różnice we wszystkiem tak wielkie, że się nam zrozumieć i zgodzić trudno. To darmo... Jam prosty człek, a ty panicz — ja ekonom, ty kroisz na wielkiego pana... ja jem ze smakiem chleb razowy, tobie trzeba przysmaków... Ty się rwiesz do państwa i salonów, a ja z gnojem lubię mieć do czynienia... dla mnie Paraska ładna, a tobie do smaku marszałkówny...
Tą marszałkówną ukąsił go Moryś; Leoś spojrzał nań jakby z wymówką, zarumienił się.
— Nie zapieram się przed tobą, odezwał się Leon, że się kocham w marszałkównie. Jeżeli chciałeś wyznania, to je masz. Jako człowiek uczciwy nie zdradzisz mnie...
Rozśmiał się Moryś.
— Przed kimże ja ciebie miałbym zdradzić? Myślisz, że ojciec nie wie o wszystkiem? — Ruszył ramionami. — Od dawna...
— Tak — przerwał starszy — i zapewne postarano mu się ten dom i tę pannę odmalować w kolorach jak najohydniejszych, a mnie jako głupiego szaleńca? nie prawdaż?
To mówiąc wstał Leon ze stoika, i żywo przechadzać się zaczął.
— Przyjechałem cię prosić, Moryś, abyś mi tę łaskę tylko zrobił, żebyś raz ze mną do Holmanowa pojechał... nic więcej, żebyś sam ją zobaczył i poznał...
Niezmiernie zdziwiony, z kolei i Moryś się podniósł z siedzenia... oczy mu się otwarły szeroko, ramionami dźwignął i parsknął od śmiechu naprzód, ale wnet zaczął mówić seryo...
— Upadam do nóg! chcesz mnie też wciągnąć w kabałę i skompromitować przed ojcem...
— Daję ci słowo, że ojciec o tem wiedzieć nie będzie — odparł Leoś. — Idzie mi o to, abyś zobaczywszy ją, poznawszy dom, matkę, mnie usprawiedliwił... Zrób to dla mnie...
Moryś zamilkł... Obawiał się jakiegoś podstępu, a ochota go brała niezmierna jednak zajrzeć do tego Holmanowa, widzieć te jejmoście, naocznie się przekonać, jak to wszystko wygląda... Bał się zarazem i kusiło go to niezmiernie... Widocznie walczył z sobą.
— Drażliwa rzecz — przebąknął — potrzebuję namysłu... Juścić grzechu w tem śmiertelnego nie będzie, wizyta do niczego nie obowiązuje... a no... to trudno. Znasz mnie, ja nawet fraka porządnego nie mam, ubrać się nie umiem, i w pałacu pani marszałkowej straszniebym śmiesznie wyglądał. Ani siąść, ani gadać po waszemu nie umiem.
Leoś się rozśmiał.
— Naśladujesz ojca tą dzikością, która i jemu na dobre nie wychodzi... Zawsze tak z parobkami żyć ci niepodobna... Spróbujże, skosztuj, a gdy ci się nie podoba, sam powiedziałeś, to cię do niczego nie obowiązuje...
Moryś zmilczał.
— Kusiciel z ciebie — rzekł. — No! przyznaję się, ciekaw jestem. — Chcesz, pojadę. Pal dyabli, pojadę. Ale z tym warunkiem, że o tem nikt wiedzieć nie będzie... i że pojedziemy rano z wizytą na godzinę... ja w surducie... nie zabawimy długo... i na powrót.
Leonowi twarz się wyjaśniła, odniósł niespodziewane zwycięztwo, zbliżył się do brata z wdzięcznością, jakby go chciał uścisnąć, ale Moryś się nachmurzył i cofnął.
— Co, u kata, dziękować, nie ma za co... Mam głupią ciekawość, i uległem jej, bylebym jeszcze za to nie pokutował.
Zmarszczyła mu się twarz, zamyślił się widocznie nie rad z siebie, jakby się jeszcze chciał wycofać, lecz Leoś nie dał mu długo dumać.
— Nie bądź dzieckiem — rzekł — ojciec o tem wiedzieć nie będzie... Jutro przyjadę po ciebie, zabiorę, zabawimy godzinę... i osądzisz sam, czy miałem prawo zakochać się w pannie marszałkównie. O więcej nic nie proszę. Wyśmiejesz mnie potem, gdy zechcesz...
To mówiąc i lękając się, aby Moryś nie cofnął danego słowa, Leon wziął zaraz za czapkę i szpicrutę, naciągnął rękawiczki, pożegnał milczącego i namarszczonego brata, wybiegł z dworku i zawołał, aby mu podano konia. Moryś go z wolna idąc przeprowadzał.
— Jutro o dziesiątej tu będę — szepnął Leon — słowo?
Młodszy tylko skinieniem głowy odpowiedział, zły był na siebie, że się dał wziąć... i mrucząc wrócił do chaty...
Nazajutrz około dziesiątej we dworku młody Czermiński klnąc wczorajszą słabość swoją, ubierał się, nie rad z siebie. Rzadko mu się trafiało staranniej przyodziewać, garderoby nie miał ani obfitej, ani wykwintnej, musiał komody wszystkie powysuwać, surduty oglądać, dobijać się do krawatu, szukać rękawiczek... robić przegląd butów, rozmyślać jak ma wystąpić. Wzgląd miał dwojaki: nie chciał być zupełnie śmiesznym i wyglądać brudno, a nie myślał udawać eleganta, i wolał trochę dziko się zaprezentować... W tem właśnie szukał pewnej miary, a nie łacno mu ją znaleźć było...
Klął z cicha własną nieopatrzność i niepotrzebną ciekawość, gdy zaturkotało i Leoś wyskoczył z karyolki, którą przyjechał.
Ubrany był jak na rano bardzo skromnie, z myślą tą, aby zbytnią elegancyą nadto się nie różnić od brata, mieli oba prawie jednakie suknie, ale na Morysiu leżało to i wydawało się wcale inaczej, niezgrabnie. Leoś wyglądał jak lalka.
Namarszczony Moryś darł stare rękawiczki, i przypatrywał się przybyłemu z pewną zazdrością i szyderstwem...
Kudy Kusomu do zajacia! — zawołał zdobywając się na żart — z ruska... Co pan Leon to nie parobek Maurycy...
— Cóż ty chcesz! — rozśmiał się przybyły — ja wyglądam jak marnotrawny syn, a ty jak kapitalista... Wierz mi, że w oczach kobiet... będziesz piękniejszy odemnie.
— To mnie jedynie pociesza! — odparł szydersko Moryś — a zatem, siadajmy. Słowo się rzekło, kielich nalany wypić potrzeba, przyznam ci się, że radbym się tego zbyć jak najprędzej... i że wróciwszy odetchnę, jakby mi pięcio-pudowy wór pszenicy z ramion spadł...
— No jedźmy!
Od wczorajszego dnia w Holmanowie już wiedziano o tych odwiedzinach... Marszałkowa rozumem i trafnością postępowania Leosia nie mogła się nacieszyć. W pierwszej chwili uniesienia przyszłego zięcia pocałowała w głowę. Zdało się jej to dowodem takiego taktu, takiej wyższości, iż się wychwalić dość nie mogła...
Felicya trochę niespokojna była, jak się ma przedstawić temu na pół dzikiemu bratu... Malborzyński chętnieby był się wkręcił dnia tego do salonu, aby odwiedzin być świadkiem, lecz zaklął go Leon, by nie przychodził, bratu przyrzekłszy tajemnicę...
Nadzwyczaj skromnie, jak zawsze, ale ze staraniem największem ubrały się panie, marszałkowa nie chciała występować, aby nie okazać, że była uprzedzoną, jednakże śniadanie, usługa, przybranie salonu kunsztownie były obmyślane, aby na człowieku nowym, nieoswojonym z obyczajami większego świata, uczynić wielkie wrażenie...
Ceremoniał i etykieta na dworze pani marszałkowej zawsze się pilnie zachowywały, niekiedy wszakże kamerdyner otrzymywał z rana przestrogę i skinienie, aby dnia tego nic uchybionem nie było...
Naówczas podwajano starań... troskliwość się wzmagała, i dom (pałac raczej, bo go inaczej nie nazywano) w świetniejszej jeszcze występował postaci. Tego dnia pani Falimirska szepnęła staremu kamerdynerowi, ażeby nie bardzo występować, ale nic nie chybić...
— I żeby wszystko było, skromnie, przyzwoicie, ale co się zowie, jak należy.
W ostatku dodała:
— A proszę cię, żeby Jerzy, jak ostatnim razem, nie włożył podartych rękawiczek, służąc do śniadania... Już lepiej żadnych.
Kamerdyner się skłonił nizko...
Gdy bryczka wioząca dwóch braci stanęła przed gankiem pałacu, dwóch lokajów w liberyi z ciżmami i akselbantami, wystąpiło wolnym krokiem z sieni... Na zapytanie o panią, odpowiedzieli ukłonem i wskazaniem na drzwi... W sieni stał stary kamerdyner. Moryś na widok jego się zmieszał, szyderskie usposobienie go odbiegło. Zaimponowała mu ta sień podobna do salonu marmoryzowanego. Tu cisza panowała uroczysta, parapety pootwierane na ogród dozwalały w oddaleniu widzieć zielone i pożółkłe klomby i śliczny krajobraz parku...
W sali nie było nikogo, Leoś na palcach poprowadził brata na prawo. Przeszli piękny gabinet zawieszony obrazami w złoconych ramach, i tu jeszcze nie było nikogo. Za nim dopiero następował mały salonik w którym marszałkowa zwykła była przyjmować, istne cacko... ubrane staremi sprzęty wytwornemi i nowemi fraszkami... Meble okryte gobelinami, portyery, podobne we drzwiach, pełno kwiatów, książek, porcelany, bronzu, marmurów...
Nic podobnego Moryś w życiu nie widział, uczuł się nie swój, zmieszany, okradziony, i choć mu się chciało szydersko wykrzywiać usta, jakoś nie szło... Nie umiał tu ani stanąć, ani się ruszać, nie wiedział co zrobić z rękami i kapeluszem. Wrażenie tego zbytku oddziaływało nań daleko silniej niżby mógł przewidywać... Gniewał się na siebie...
Leoś był jak w domu...
— Chwileczkę tylko — odezwał się — marszałkowa zaraz nadejdzie... Musi się ubierać... Prawda, że tu ładnie?
Moryś odpowiedzieć nie umiał, zapatrzył się na Chińczyka na kominie, który, jakby naumyślnie, język mu wystawiwszy, kiwał się w sposób nieprzyzwoity. Chińczyk ten go dobił, odwracał od niego oczy, nie było sposobu nie patrzeć nań... Gniewać go poczynał wreszcie. Zdało mu się, że umyślnie był postawiony, żeby mu się przekomarzał. Chciało mu się pięścią go uderzyć, aby tego błazeństwa poprzestał...
W tej chwili gdy jeszcze z językiem Chińczyka miał do czynienia, zaszeleściała zasłona we drzwiach, i po cichu, z wolna bardzo, majestatyczna, surowego oblicza, piękna matrona weszła do pokoju...
— A! pan Leon! — odezwała się głosem słodziuchnym. Nic nie wiedziałam! nie oznajmiono mi...
Postąpiła kroków parę, gdy Leoś zaprezentował jej brata.
— Mam honor pani marszałkowej dobrodziejce, przedstawić brata mojego...
— A! bardzo mi miło! podając mu uprzejmie rękę, odpowiedziała z uśmiechem na ustach piękna pani — od dawna pragnęłam go poznać, a nie łaskaw pan byłeś. Mieszkamy w tak bliskiem sąsiedztwie... Ale pan podobno tak wzorowym i nadzwyczaj pilnym jesteś gospodarzem... Przecież nie należy się tak zupełnie od towarzystwa usuwać...
Niech panowie siadają... Śliczny dziś dzień mamy...
Tak się rozmowa zaczęła, marszałkowa pierwsza siadła na kanapce, braciom wskazując fotele. Moryś ledwie się potrafił na przeznaczonym mu umieścić, tak był zmieszany... Siadł z razu na poręczy, co go rozgniewało, ale na to nikt nie uważał... Ochłonąwszy dopiero, począł się przypatrywać wszystkiemu, a najbardziej wspaniałej pani, której wdzięk niespodziany (wyobrażał ją sobie nierównie starszą) zachwycił go. Podobnej kobiety nietylko nie widział w życiu, ale o niej wyobrażenia nie miał. Było to coś jakby z innego zapożyczone świata.
Szczęściem, że Moryś siadł tyłem do Chińczyka i mógł o nim zapomnieć. Kobiety mają szczególny dar odgadywania wrażeń, jakie na mężczyznach czynią, i choć Moryś namarszczał się i krzywił, aby po sobie nie dać poznać admiracyi, w jaką go wprawiło zjawienie się marszałkowej, pani Falimirska jednem spojrzeniem ją odgadła. Uradowało ją to niezmiernie... Więc twarzyczce nadała z łatwością wyraz jeszcze milszy, ponętniejszy jeszcze, i zwróciła się ku temu gościowi, którego rada była oczarować.
Czyniła to w interesie córki i przyszłych interesów familijnych — Morysia skłopotanie nawet pochlebiało jej. Poczęła nacierać nań, wyciągając go na rozmowę, dopomagając mu do niej, podnosząc każde jego słowo, potakując mu, przypochlebiając się nadzwyczaj zręcznie.
Kto inny uczułby może strategię niewieścią w tem przyjęciu. Moryś był człowiekiem zupełnie nowym, a choć Paraski, z któremi obcował, są niewiastami w stanie natury, równie filuternemi, jak panie salonowe — tu wszystko tak jakoś inną przybierało postać, tak było wdzięczne, przysłonione, wycieniowane, delikatne, kunsztowne, iż Moryś zamiast uczuć ochotę do szyderstwa, doznał błogiego jakiegoś uspokojenia i niezmiernie mu się tu wydało przyjemnie.
Ukradkiem parę razy ośmielił się spojrzeć w oczy pięknej pani — w same oczy — wejrzenie się nie odwróciło, źrenice jeszcze pełne blasku uśmiechały mu się sympatycznie, łagodnie... Dźwięk nawet mowy pani marszałkowej miał dlań urok wielki. On co tu jechał z usposobieniem szyderskiem, z chęcią wyśmiewania się i popisu ze swą dobrowolną dzikością — sam nie wiedział jak czuł się zmieniony i zawojowany... innym niż być chciał...
Leoś przyczyniał się po trosze do rozmowy, nie przeszkadzając do niej. Marszałkowa z wielką zręcznością zastosowała ją do domniemanych usposobień gościa... Mówiła o wsi, o gospodarstwie, o pracy, o cichem życiu, jako o rzeczach, których urok doskonale pojmowała; chwaliła skromnie gusta pana Maurycego, o których jej brat wspominał...
Moryś z razu milczący, gdy raz pierwsze lody były skruszone, począł mówić, uczuł się natchnionym, pociągniętym, dziwił się, że mu to tak szło jakoś dobrze i łatwo, i towarzystwo, w którem osowiałym się być spodziewał, wydało mu się — przedziwnem.
Wszystko to było dziełem pół godziny... Ktoby mu był powiedział, gdy wchodził do tego saloniku i spotykał się z Chińczykiem, obrzydliwie popisującym się z językiem tym, że w tak krótkim czasu przeciągu, zapomni o nim i znajdzie się tu jak w domu! Ktoby mu to był powiedział — wyśmiałby go Moryś — a jednak...
Weszła śliczna Felicya... zarumieniona mocno... Leoś i jej przedstawił brata. Z ciekawością wpatrzył się w nią przyszły szwagier — wydała mu się bardzo piękną, nadewszystko skromną jakąś, potulną... ale — dziwna sprawa niezrozumiałej nigdy sympatyi i uroku — matkę znajdował daleko piękniejszą od córki... W tamtej widział coś niedojrzałego, nierozwiniętego, dziecięcego niemal, co mu się, jako z natury praktycznemu człowiekowi, podobać nie mogło... marszałkowa była dlań niewiastą dojrzałą... świadomą życia i nad wyraz ponętną...
A przytem z nią mu jakoś od razu tak szło łatwo... że jej był za to wdzięczny...
Gdy Leoś cichą był zajęty rozmową ze swą narzeczoną — Moryś wciągnięty w opowiadanie o sobie, o swem życiu, ani się spostrzegł, jak mu czas ubiegł do śniadania...
Kamerdyner wszedł w białych rękawiczkach i skłonił się milczący... Marszałkowa powstała z kanapy podając rękę Morysiowi, Leon wziął pannę Felicyę, i wolnym pochodem pociągnęli przez szereg cały wspaniałych pokojów do sali jadalnej.
Tu wszystko znowu nowem było dla zadomowionego wieśniaka, bufet pełny sreber, ściany zawieszone portretami staremi, na stole ustawione misternie szkła, porcelana, kwiaty i tysiączne drobne utensylia do jedzenia, których Moryś świadomym nie był użycia, najczęściej się posługując danemi od natury... palcami.
Marszałkowa, jakby przewidując to, że mógł być zakłopotany, spieszyła z rozpoczęciem... i ułatwiła mu inicyacyę... tem potrzebniejszą, że między innemi przysmakami występowały karczochy...
Moryś ciągle zajęty rozmową z nią, bo nad nim troskliwie czuwała, dawał sobie wina nalewać i wypijał je ochoczo, śmiał się, żartował nawet — i uszczęśliwiał Leona, który nigdy się nie spodziewał, aby odwiedziny w Holmanowie tak nadzwyczaj poszły szczęśliwie. Rozumiał to dobrze, iż winien był wszystko marszałkowej...
Dobry humor i łatwe przyswojenie dzikiego Morysia, miały skutek niespodziany i nadzwyczajny. Zaraz po śniadaniu bracia się zabrali do odjazdu. Marszałkowa za nic ich puścić nie chciała do obiadu. Z góry uwalniając od fraków, mówiąc, że obiad jeść będą en petit comité, dodała ciszej z uśmiechem: en familie... Leoś oglądał się z obawą na Morysia, nie śmiejąc się spodziewać, iż przyjmie zaproszenie. Stał się cud, został Moryś...
Leoś grał w bilardzik z Felicyą, marszałkowa bawiła gościa ciągle, a zabawiała go tak skutecznie, tak go przyswoiła i spoufaliła, iż w oczy jej patrzył i parę razy niby żartem w rękę ją pocałował.
Takiej ręki Moryś nie widział w życiu i ustami nie dotykał...
Sprawiła na nim wrażenie elektryczne... zarumienił się, zadumał...
— Ależ te kobieta! to kobieta! mówił sobie w duchu. — Szatan nie kobieta...
U stołu siedzieli we czworo... Obiad był wytworny, wina doskonałe, Moryś ten tryb życia znalazł nader przyjemnym. Gdy w domu po krupniku i kawałku mięsa brakło mu apetytu do pierogów z serem, tu jadł mnóstwo potraw, ciągle ochoczo, wszystko mu się zdawało smaczne, i tak się czuł silnym, lekkim jak nigdy.
— Umieją żyć! mówił sobie w duchu...
Marszałkowa w końcu obiadu wymogła na nim po cichu słowo, że będzie Holmanów odwiedzał. Wmówiła mu łatwo, że do tego jest obowiązany... Wejrzenie czarnych oczu pięknej pani tak poruszyło do głębi Morysia, iż najuroczyściej to przyrzekł — dodał nawet komplement, który mu się wyrwał nie wiedzieć jak:
— Kto raz był w Holmanowie, pani dobrodziejko, tego zapraszać nie potrzeba... raczejby go odpędzać należało...
Uśmiech słodki dostał w zapłacie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.