Złote sidła/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Złote sidła
Podtytuł W którym młodzi zaczynają się rozumieć
Wydawca Wydawnictwo Książek Popularnych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Diecezjalna w Opolu
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
W którym młodzi zaczynają się rozumieć.

Zaledwie drzwi zamknęły się za Bramem, gdy Cecylia przybiegła do Filipa i przyprowadziła go do stołu. Jadła sama z trzech talerzy, aby się przypodobać Bramowi. Teraz nalegała, aby wziął ziemniaki i placki i podała mu filiżankę kawy.
Filip uśmiechnął się i miał ochotę przygarnąć do siebie głowę Cecylii i pocałować ją.
— Pani nie chce, abym nie jadł śniadania, nieprawdaż? Ale pani nie rozumie położenia, droga pani. Jadłem już tyle tego przeklętego placka (i wziął kawałek dla lepszego zaznaczenia tego, co chciał powiedzieć), jadłem go przez cały dzień, rano, w południe i wieczorem, czuję wstręt na sam jego widok. Dałbym wszystkie placki świata za kilka zielonych korniszonów, które tak doskonale umiała przyrządzać moja matka! Ryba Brama jest dla mnie prawdziwym przysmakiem, podobnie jak ta kawa, tak doskonale przyrządzona przez panią.
Usidła naprzeciw niego, podczas gdy on jadł. Kiedy tak jadł, obliczał w duchu, ile może ważyć ta młoda kobieta. Była tak smukła, że zdawało mu się, jakoby nie mogła ważyć więcej niż sto dwadzieścia funtów. Jakże była malutka wśród tych ogromnych przestrzeni! Było jej tu równie obco, jak sukni balowej z crêpe de chine lub wazie z delikatnej porcelany. Należało rozwiązać zagadkę jej obecności w tej chacie.
Kiedy on chciał wiedzieć, ona chciała również coś powiedzieć. Czytało się to w jej oczach. Piersi jej falowały, gdy wymawiały coś w jakimś języku, gdy chciała wytłumaczyć Filipowi, dlaczego jest tutaj i co winien uczynić dla niej. Wysiłek był wzajemny. Jakże się porozumią?
Ukończywszy śniadanie Filip wstał od stołu i zaprowadził Cecylię do okna. Zobaczyli w zagrodzeniu Brama, rozdzielającego chleb otaczającej go sforze wilków. Filip jął rozplatać warkocz stojącej obok niego młodej kobiety. Rumienił się, gdy palce jego pieściły złoty jedwab jej włosów. Cecylia patrzyła na niego ze zdumieniem. Wziął do ręki kilka włosów i zaplótł je na sposób, w jaki sporządzone były sidła człowieka-wilka, naśladując je, jak umiał najlepiej. Potem pokazał je Cecylii i wskazał palcem Brama.
Młoda kobieta zrozumiała go z łatwością. Odpowiednią mimiką wytłumaczyła mu, że złote sidła zostały istotnie sporządzone z jej włosów, odciętych przez nią lub przez Brama. Odcięto jeszcze kilka kosmyków, bo jest kilka złotych sideł. I odwróciwszy się pokazała Filipowi różne miejsca na głowie, gdzie odcięto jej włosy.
Wyciągnąwszy następnie rękę do niego, zawołała:
— Filip Brant... Ameryka!
Potem wskazała siebie i dodała żywo:
— Cecylia Armin... Dania!
— Dania! — zawołał Filip. — Czy to prawda? Pani pochodzi z Danii? Z Danii?
Skinęła głową.
— Kobenhavn... Dania! — ciągnęła dalej.
Przełożył:
— Kopenhaga... Dania!... Dzięki Ci Boże! A więc rozmawiamy nareszcie... Cecylia Armin, z Kopenhagi, Dania! Ale to mi nie tłumaczy, skąd się pani tu wzięła.
Wskazał palcem podłogę i jednym ruchem ramion cztery ściany chaty.
— W jaki sposób przybyła pani tutaj? — spytał.
Odpowiedziała:
— Kobenhavn... Muskwas... Saint... Petersburg... Rusland... Sibirian... Amerika.
— Kopenhaga... Muskwas? (nie rozumiem, ale to nic...) Petersburg... Rosja... Syberia... Ameryka — powtórzył, patrząc na nią z niedowierzaniem. — Cecylio, jeśli czuje pani do mnie jakąś sympatię, oszczędź pani mój rozum. Jakże uwierzyć, że opuściwszy Danię, przebyła pani Rosję i Syberię i osiadła w Kanadzie, w środku Barrenu, w tej chacie obłąkańca, opuszczonego przez Boga i ludzi? Pani! Musi w tym być jakaś pomyłka. Zaraz, zobaczmy raczej...
Filip przypomniał atlas kieszonkowy, który dostarczyła mu administracja policji z innymi częściami ekwipunku. Na końcu atlasu znajdowała się mała mapa kuli ziemskiej. Rozłożył mapę przed Cecylią, która małym palcem wskazała Kopenhagę. Nachylił się przez głowę młodej kobiety, aby zobaczyć i dotknął piersią jej pięknych włosów. Gdyby się odważył, zatopiłby twarz w złotych włosach. Objąłby rękami głowę Cecylii.
Przed chwilą dręczyło go pytanie, czy przybyła z Kopenhagi, czy z księżyca. Teraz najważniejsze było to, że ją znalazł. Jak badacz, który dotarł do celu, najchętniej zatańczyłby z radości. Posiadł ją lub prawie posiadł... Wstrzymał oddech i zwrócił wzrok na mapę i na mały paluszek.
Paluszek ten przesunął się następnie ku Moskwie, którą miała być owa Muskwas. Stąd zaś pojechał powoli aż do Petersburga i przebiegłszy Rosję i Syberię, dotarł do Morza Beringa.
— Skunnert, — rzekła cicho.
I paluszek natknął się na mapie na zieloną plamę, którą była Alaska.
Tutaj paluszek zatrzymał się. Jasne było, że Cecylia zastanawiała się, którędy mogła przejść. Mapa nie mogła jej już udzielić żadnej pomocy. Po chwili wahania pociągnęła Filipa do okna i pokazała mu wilki. Alaska. Potem wilki, a raczej psy i sanki.
Filip skinął głową. Był u szczytu radości. Nazywała się Cecylia Armin, z Kopenhagi, Dania, i przybyła na Alaskę. Potem podróżowała sankami, zaprzężonymi w psy.
I teraz próbowała powiedzieć mu, dlaczego przybyła, jakie wydarzenia oddały ją w ręce Brama Johnsona. Odwróciwszy się do okna plecami, mówiła, gestykulowała i niemal łkała pod wpływem wzruszenia, które na nowo wzburzyło jej twarz. Opowiadała zapewne o strasznej tragedii, którą Filip odgadł od pierwszej chwili. Mówiła i mówiła, załamując ręce. A kiedy skończyła, rozłkała się głośno, zakrywając twarz obiema rękami.
Na dworze, w ogrodzeniu, słychać było śmiech Brama Johnsona.
Śmiech ten brzmiał jak obelga i szyderstwo. Krew zawrzała w Filipie. Skoczył ku piecowi, wyjął z niego długą płonącą żerdź, pobiegł ku drzwiom chaty, otworzył je i wybiegł na dwór.
W tej samej chwili rozległ się za nim przeraźliwy krzyk, będący rozpaczliwym błaganiem. A równocześnie ujrzał sforę wilków, kłębiącą się czarną masą na końcu ogrodzenia. Ale tym razem głos Brama Johnsona nie zatrzymał ich. Patrzał spokojnie na tę scenę, gdy Cecylii krew marzła w żyłach. Krzyknęła znów, a krzykowi temu odpowiedział ponury śmiech człowieka-wilka.
Filip nie przeraził się niebezpieczeństwa. Wywijając palącą się głownią, zakręcił nią kilka razy nad głową i cisnął między wilki. Wśród bestyj powstało na chwilę zamieszanie, z czego skorzystał Filip i szybko cofnął się w głąb chaty. Jak błyskawica zatrzasnął za sobą drzwi i zaryglował.
Był jeszcze czas! W chwilę potem sfora wilków zwaliła się na drzwi. Pod ciężarem ich ciał chata drżała i słychać było wściekłe ich ujadanie. Filip spojrzał na Cecylię. Twarz jej była niemal sina. Odwróciła się, aby ukryć wzruszenie, a z ust jej wyrwało się krótkie, nerwowe łkanie.
Filip zrozumiał swoją nieroztropność i myśl Cecylii. Gdyby go wilki chwyciły, zgasłaby ostatnia nadzieja młodej dziewczyny. Wyciągnęła ku niemu słodką twarz, pełną radości i odpłaciła mu za bohaterski czyn gorącym uśmiechem.
— Cecylio, rzekł ochrypłym głosem, ściskając w swoich rękach jej drżące, małe rączki, — Cecylio, moja mała tajemnicza kobietko, jestem prawie szczęśliwy, że nie możesz mnie zrozumieć. Zapewne śmiałabyś się z moich słów. Nie upłynął jeszcze dzień od chwili, gdy ciebie poznałem a już kocham cię. Nigdy jeszcze, wobec żadnej kobiety, nie czułem tego co odczuwam wobec ciebie. Nigdy jeszcze nie pragnąłem tak żadnej kobiety. Kochem cię i nie powinnaś o tym wiedzieć. Pragnienie moje, zupełnie czyste, wydałoby ci się zwierzęce, a przerażone twoje serce widziałoby we mnie tylko drugiego Brama Johnsona.
Na dworze słychać było Brama, rozmawiającego z wilkami w swoim niezrozumiałym narzeczu eskimoskim. Odpędzał je od drzwi, gdzie warowały, przykucnąwszy na progu i mruczały z niezadowolenia, kąsając się wzajemnie. Filip puścił ręce Cecylii i odryglował drzwi, podczas gdy ręka człowieka-wilka szukała rygla.
Bram wszedł.
Nie wiedząc, co nastąpi, Filip naprężył muskuły, gotów na wszelką ewentualność. Ale ku wielkiemu jego zdumieniu Bram był zupełnie obojętny. Bełkotał coś i mamrotał pod nosem, rozbawiony widokiem tego, na co patrzał. Paznokcie Cecylii wpiły się w ramię Filipa. Nie była zupełnie spokojna i wzrok jej zdradzał przerażenie. Wyszła nagle i weszła do swojego pokoju. Upłynęła potem chwila. Bram bełkotał dalej, nie zważając zupełnie na Filipa.
Cecylia pojawiła się znowu i zbliżyła się do człowieka-wilka. Trzymała w ręce malutki warkoczyk jedwabny i złoty, który pokazała Bramowi.
Bram przestał mruczeć. Ponura jego twarz rozchmurzyła się i wpadła w zachwyt. W tej samej chwili wyciągnął ku błyszczącemu warkoczowi swoją potężną i niekształtną rękę. Włosy jej były dla niego groźnym i straszliwym fetyszem.
Młoda kobieta zaczęła się śmiać. Oto dzięki temu fetyszowi, pomyślał Filip, olbrzym oszczędzał go od chwili, gdy go miał w swojej mocy. A jednak, ileż to razy mógł go zabić! A może nie rozumiał, jaki skarb posiadał?
Zadowolony olbrzym jął znów mruczeć cicho. Było to niemal gruchanie. Usiadł na ziemi, pod ścianą, skrzyżował nogi i rozdzieliwszy warkocz na trzy małe warkoczyki, jął sporządzać nowe sidła. Uspokojona Cecylia wróciła znów do swojego pokoju. Po tych gwałtownych wzruszeniach odczuwała potrzebę odpoczynku bez świadków.
Filip skorzystał z jej nieobecności i wyjął z torby przybory toaletowe. Oglądnął się w lustrze i przeraził się siebie samego. Z kosmatą swoją brodą był istotnie tak mało miły, że zrozumiał, dlaczego Cecylia cofnęła się z przestrachem, ujrzawszy go po raz pierwszy. Po upływie pół godziny był starannie ogolony. Tymczasem Bram zajęty był swoją pracą i nie podniósł oczu, dopóki jej nie skończył. Wtedy wstał i odszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Cecylia wróciła i pierwszą rzecz, którą zauważyła, była zmiana na twarzy Filipa. Dała wyraz swojemu zadowoleniu i Filip zarumienił się.
Oglądali przez okno Brama. Ów przywołał swoje wilki i odszedł z nimi ku bramie ogrodzenia. Wziął ze sobą narty i bicz. Przeszedłszy bramę, wypuścił dziesięć wilków z dwudziestu, a resztę zamknął.
Cecylia zbliżyła się do stołu i Filip zobaczył, że przyniosła z sobą z pokoju ołówek i kawałek papieru. Po chwili podała mu z tryumfem papier. Narysowana była na nim wielka głowa renifera. Oznaczało to, że Bram pojechał na polowanie. Filip jął się śmiać. Rysunek był nowym sposobem porozumiewania się i objaśnienia.
Nie było to jednak wcale wesołe, że Bram, wychodząc z ogrodzenia, pozostawił w nim połowę swojej sfory. Nie należało się łudzić. Cecylia i on nie byli gośćmi szaleńca. Byli jego więźniami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Kazimierz Bukowski.