Złote sidła/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Oliver Curwood
Tytuł Złote sidła
Podtytuł Bram jest wytworny
Wydawca Wydawnictwo Książek Popularnych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Diecezjalna w Opolu
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Bram jest wytworny.

Filip drgnął, uczuwszy pod swoją ręką ciepłe drganie ramienia młodej kobiety. Potem przeląkł się, że poufałość tego gestu podrażni Brama. Odwrócił się do człowieka-wilka i zupełnie naturalnie podał mu drugą rękę.
— Śpieszmy się, Bram, — rzekł, — ona umiera z głodu! Teraz wiem dlaczego zabrałeś mi żywność! Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? Dlaczego nie mówisz? Dlaczego nie powiedziałeś mi, kto ona jest, jak się tu znalazła i czego odemnie żądasz?
Czekał na próżno na odpowiedź Brama, który swoim zwyczajem zadowalał się uporczywym wpatrywaniem się w niego.
— Powtarzam ci, że jestem przyjacielem, — upierał się. — Ja...
Nie dokończył, bo chata zahuczała nagle szaleńczym śmiechem Brama. Śmiech ten był jeszcze bardziej straszny wśród ciasnych ścian tej zamkniętej chaty, niż na Barrenie i wśród lasu świerkowego: Filip czuł, że młoda kobieta zadrżała. Spojrzał na słodką i bladą twarz, która oparła się o jego ramię i mimo wszystko usiłowała uśmiechnąć się do Brama.
Bram śmiał się ciągle i wśród tego śmiechu zbliżył się do pieca i poprawił ogień. Po raz drugi przeniósł Filip wzrok z ametystowych oczu, które patrzyły nań błagalnie, na olbrzymią postać, pochyloną nad piecem. Sposobność była wspaniała. Jednym skokiem znajdzie się u gardła outlawa, którego chwyci za kark i zadusi. Dzięki korzystnej pozycji walka będzie conajmniej równa.
I tym razem powstrzymała go młoda kobieta. Zanim jeszcze uczynił jakiś ruch, drobne palce chwyciły go za ramię. Pociągnęła go daleko od człowieka-wilka, szepcząc do niego w swoim niezrozumiałym narzeczu. Bram wstał, odszedł od pieca, chwycił wiadro i nie spojrzawszy nawet na dwoje młodych ludzi, wyszedł z chaty.
Między Filipem a jego towarzyszką nastąpiła chwila zakłopotania. Ta uporczywa uprzejmość względem Brama irytowała Filipa, którego podejrzenia obudziły się na nowo. Nagłym i nerwowym ruchem młoda dziewczyna chwyciła go za rękę i pociągnęła do małego pokoju z drugiej strony kotary, służącego jej za sypialnię.
Mimika jej była jasna. Pokazała mu, co Bram uczynił dla niej. Przeznaczył dla niej odrębny pokój, który sporządził przy pomocy przepierzenia, a celem powiększenia tego pokoju dodał małą przybudówkę, dotykającą chaty. Wąskie drzwi łączyły oba pokoje. Drzewo chaty było jeszcze zielone, podobnie jak drzewo przepierzenia wewnątrz chaty. Jedyne umeblowanie pokoju stanowiło grube krzesło, równie prosty stół, sporządzony z jodły i kilkadziesiąt skór niedźwiedzich, służących za dywany. Na ścianie wisiało kilka sukien, wśród nich skórzana kapotka i szeroki płaszcz z materii, mający zamiast pasa czerwoną wstążkę. Znajdowała się tam również mała paczka, starannie zawinięta.
— Tak, tak, rozumiem, — mówił do siebie Filip, badając swoimi niebieskimi oczyma ametystowe oczy. — Pani chce mnie przekonać, że nie wolno mi zabijać Brama Johnsona, nawet gdy się do mnie odwróci plecami, ani kiedykolwiek indziej. I pani chce, abym uwierzył, że nigdy pani nie dotknął, że nie domagał się nigdy zapłaty za oddane usługi. Dlaczegóż więc była pani przed chwilą tak blada jak płótno? Prawdopodobnie lęk pani zniknął. Twarzyczka pani jest teraz najróżowsza w świecie i najbardziej urocza. Niechże mi pani wytłumaczy...
Ametystowe oczy błysnęły, gdy go tak słuchała, a smukłe i zgrabne ciało kołysało się rozkosznie.
— Pani szydzi ze mnie dowoli, — mówił dalej, uśmiechając się. — Może potem stanę się takim samym szaleńcem jak Bram. Przyzna pani, że moja przygoda nie jest pospolita. Ruszam w drogę, aby ścigać Indian. Wpadam na obłąkańca. A w chacie tego obłąkańca znajduję panią. Po raz pierwszy stojącą w promieniach słońca, jak anioł przed bramami Piekła. Pani mnie nie rozumie, co? To nic... proponuję pani, aby się pani pozbyła tego szaleńca. A pani odmawia. Opadają mi ręce! Zapłaciłbym chętnie milion dolarów (gdybym je miał), abym mógł zmusić Brama do mówienia. Zapewnia mnie pani, że nigdy nie dotknął? Mój Boże, jak bardzo chciałbym w to uwierzyć!
Ruchoma twarz młodej kobiety odzwierciedlała wszystkie nurtujące ją uczucia. Usiłowała odczytać w oczach Filipa to, co chciał jej powiedzieć, odgadnąć myśl z jego ust.
Jął mówić dalej.
— Znajduje się pani o dobre pięćset mil od ludzi, z takimi włosami i oczyma, jakie pani posiada... I w dodatku z włosami takiej barwy! Gdyby Bramowi przyszła ochota przemówić, wytłumaczyłby mi, że pani spadła z księżyca, lub też, że przywiózł tu panią zbłąkany okręt przez nieskończoną dal, aby pani gospodarowała i w jego chacie. No, czyż nie może mi pani nic powiedzieć, kim pani jest i skąd pani przybyła?
Urwał, jakby oczekiwał odpowiedzi. Odpowiedzią tą był uśmiech. A uśmiech ten był wzruszający i miły. Filip czuł, że ogarnia go uczucie gorącej sympatii. Zapomniał, iż Bram może wejść lada chwila, ujął rękę młodej dziewczyny i przycisnął ją do piersi.
— Nie rozumie pani ani słowa z tego, co mówię, nieprawdaż? — mówił dalej. — Nie, ani słowa. Ale powoli rozwikłamy tę gmatwaninę. Wiem tylko jedno, że od czasu, gdy zbłąkany okręt przywiózł panią z księżyca, kładła pani do małych usteczek rano, w południe i wieczorem tylko dzikie mięso Brama. I zapewne jeszcze bez soli! Przed chwilą chciała już pani rzucić się na tę żywność. Ale zagadaliśmy się i zapomnieliśmy o najważniejszym. Jedzmy!
Zaprowadził ją do pierwszego pokoju, ku żywności, rozłożonej na podłodze i pomógł jej zbierać. Potem w jednym z swoich garnków jął przyrządzać potrawę z suszonych kartofli, którą zagrzał w piecu.
— A więc mówiliśmy, że Bram pani nie tknął... Uf! Co za ulga dla mnie! Radość, jaką odczuwam, jest wprost niepojęta! Gdyby nie okazał się takim, sądzę, że pani pozwoliłaby mi roztrzaskać mu głowę. To jest jasne.
Oderwał oczy od swojego bigosu. Młoda dziewczyna była rozkoszna. Złoty warkocz zsunął się jej na ramię, napół obnażone. Warkocz ten był gruby, jak pięść Filipa. Nigdy nie sądził, aby włosy kobiece mogły lśnić się tak ciepłymi blaskami.
Potem nagle westchnął i uderzył się w piersi:
— Jestem Filip Brant, — rzekł, — Filip Brant... Filip Brant... — Filip Brant...
Powtarzał swoje nazwisko kilkakrotnie, za każdym razem wskazując siebie palcem.
Zrozumienie przejawiło się na twarzy młodej kobiety. Przełamali odrazu dzielącą ich zaporę.
Powtórzyła to nazwisko powoli, wyraźnie. Potem uśmiechnęła się i złożywszy obie dłonie na piersiach, rzekła:
— Cecylia Armin!
Filip chciał wypuścić z rąk kartofle, trzeszczące w tłuszczu i skoczyć przez piec ku „Cecylii Armin“. Ale nie puścił z rąk garnka i mieszając kartofle, powtarzał po kilka razy:
— Cecylia Armin!
Kiedy wymawiał to słowo, młoda kobieta potakiwała za każdym razem głową.
Było to nazwisko francuskie i Filip usiłował wypożyczyć sobie z repertuaru Piotra Breaulta kilka potocznych słów, które zapamiętał. Ale dla młodej kobiety i to było chińszczyzną. Więc powiedział jeszcze raz:
— Cecylia!
Niemal w tej samej chwili odpowiedziała:
— Filip!
Rozgardiasz na dworze oznajmiał powrót Brama. Wycia i ujadania sfory wilków, ciężkie stąpanie człowiek-wilka i Bram wszedł.
Nie odwracając wcale głowy Filip gotował dalej, jak gdyby się nic nie stało. Mieszał dalej kartofle. Potem zwrócił się do Cecylii Armin i rzekł, wskazując palcem imbryk:
— Niech się pani zajmie kawą, Cecylio. Śniadanie jest gotowe.
Cecylia wzięła imbryk, obróciła go kilka razy i zbliżyła się do stołu.
Filip patrzał na Brama. Człowiek-wilk stał oparty o stół. Nie ruszając się z miejsca, patrzał ogłupiały i milczący na scenę, którą miał przed oczyma. W jednej ręce trzymał wiadro napełnione śniegiem. W drugiej ręce miał zamrożoną rybę.
— Za późno na pańską rybę mister Bram, — rzekł Filip. — Zresztą nie można było pozwolić czekać małej lady. Oceniam to jednak, że pan karmił ją mięsem i rybami aż do znudzenia. Niech pan zasiądzie z nami do śniadania!
Położył na cynowym talerzyku porcję dymiących ziemniaków, okraszonych plackami owsianymi i ryżem, które ugotował przed swoim wymarszem na Barren i ustawił to wszystko przed młodą kobietą. Potem przygotował drugi talerz dla Brama, a trzeci dla siebie.
Bram stał ciągle nieporuszony, trzymając w rękach wiadro i rybę. Nagle postawił jedno i drugie na ziemi z głębokim gardłowym pomrukiem i zbliżył się do stołu. Straszna jego ręka opadła na ramię Filipa i ścisnęła je jak śrubsztak, omal nie łamiąc kości. Spojrzał na młodą kobietę. Potem puścił Filipa i odepchnąwszy go gwałtownym ruchem, przysunął oba talerze do Cecylii.
— Pan zje rybę, m’sieu! — rzekł.
Słysząc te słowa, możnaby stwierdzić, że nie był nigdy obłąkany. Nagły przybłysk rozumu, pogrążający się w chwilę potem w obłąkanym i ponurym śmiechu, od którego zadrżała chata. Odpowiedział mu na dworze dziki jęk wilków.
Z trudnością zdołał Filip utrzymać swoją powagę wobec tej niezwykłej galanterii. Płomień tryumfu błysnął w oczach młodej kobiety. Bram był dla niej zawsze dobry i dowiódł tego przed Filipem.
Ale śmiech Brama już ustał. Kiedy Filip przyrządzał rybę, człowiek-zwierzę przykucnął pod murem na sposób Indian. I kiedy młoda kobieta jadła, nie spuszczał z niej oka.
Usmażywszy rybę, Filip przyniósł mu połowę. Mógł ją postawić równie dobrze przed kamiennym lub drewnianym Sfinksem. Bo Bram wstał i wziąwszy resztkę mięsa reniferowego pod pachę, odszedł niewiadomo dlaczego, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Oliver Curwood i tłumacza: Kazimierz Bukowski.