Wyga/Przedsmak mięsa/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł Wyga
Podtytuł Kurzawa Bellew
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Smoke Bellew
Alaska Kid
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII

Ostatni odcinek szlaku z Długiego jeziora do jeziora Lindermana miał trzy mile długości, a sam szlak, o ile to można było wogóle nazwać choćby szlakiem wiódł przez ostry grzbiet na wysokości przeszło tysiąca stóp, opuszczał się wdół stromem zboczem, usianem śliskiemi głazami, a wreszcie szedł przez rozległe bagno. John Bellew zdumiał się na widok Kita, który ze stu funtami na plecach schylił się po pięćdziesięciofuntowy worek mąki i rzucił go na szczyt kozłów, opierając o kark.
— Chodźcież, proroku hartu! — zawołał na niego Kit. — Dalej, bierzcie się do swej niedźwiedziej strawy i jednej pary bielizny!
Ale John Bellew potrząsnął głową.
— Zdaje się, że zaczynam się starzeć, Krzysztofie!
— Macie przecie tylko czterdzieści osiem lat. Czy możecie sobie wyobrazić, że mój dziadek, szanowny panie, a wasz ojciec, zacny Izaak Bellew, jednem uderzeniem pięści zabił człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia?
John Bellew uśmiechnął się i przełknął w milczeniu swoje własne lekarstwo.
— O, bracie mej matki, pragnę wam powiedzieć coś bardzo ważnego. Wychowano mnie na paniczyka a jednak dźwignę dziś więcej od was, zajdę dalej niż wy i gdyby mi się spodobało, mógłbym was bez trudu rozciągnąć na ziemi lub wygrzmocić pięściami.
John Bellew uścisnął jego dłoń i rzekł uroczyście.
— Krzysztofku, chłopcze mój, wierzę, że możesz to zrobić. Wierzę, że mógłbyś to zrobić nawet z kozłami na plecach. Dokazałeś cudu, mój chłopcze, ale doprawdy wprost niepodobna w to uwierzyć.
Kit robił teraz cztery „tury” dziennie, to znaczy dwadzieścia cztery mile po górach, z czego dwanaście mil ze stu pięćdziesięcioma funtami na plecach. Był dumny, twardy i zmęczony, lecz zdrowy, jak rydz. Jadł i spał, jak nigdy jeszcze nie jadał i nie sypiał w swem życiu, a kiedy zadanie zbliżało się do końca, był jakby zmartwiony.
Ale jeden problem go niepokoił. Sprawdził, że można upaść ze stu funtami na plecach i przeżyć to. Zdawało mu się jednak, że gdyby tak upadł z dodatkowym ciężarem pięćdziesięciofuntowym na głowie, musiałby skręcić kark. A tymczasem tysiące stóp jego towarzyszów każdą ścieżkę prowadzącą przez mokradła w krótkim czasie rozdeptywały tak, że trzeba było znowu wybierać sobie jakąś inną drogę. Otóż właśnie przy takiej sposobności, kiedy Kit torował sobie nową ścieżkę, rozwiązał ten zajmujący go problem.
Miękki, wodnisty grunt osunął się pod nim. Kit potknął się i upadł na twarz. Pięćdziesięciofuntowy worek wcisnął mu twarz w błoto i zesunął się, nie uszkodziwszy mu karku. Ze stu funtami na plecach Kit podniósł się tak, że stanął na czworakach. Ale to było wszystko. Jedna ręka zapadła mu się znowu aż po łopatkę, układając miękko na błocie jego policzek. W tej pozycji nie można było zsunąć z siebie szelek, a stufuntowy ciężar na plecach nie pozwalał wstać. Czołgając się na czworakach, przyczem to jedna to druga ręka głęboko zapadała mu w grząskie błoto, starał się dotrzeć do miejsca, w którem leżał pięćdziesięciofuntowy worek z mąką, tak się jednak tem szamotaniem wyczerpał i tak zrył grząską powierzchnię, że naraz jedna mała kałuża znalazła się w nazbyt bliskiem sąsiedztwie jego ust i nosa.
Próbował przewrócić się nawznak, na swój ładunek, ale zyskał tyle tylko, że oba jego ramiona zamoczyły się aż po pachy, co dało mu przesmak topienia się. Z doskonałą cierpliwością wyjął powoli naprzód jedną rękę a potem drugą i podłożył je sobie pod brodę, aby twarz utrzymać nad powierzchnią bagna. A potem zaczął wołać o ratunek. Po pewnym czasie usłyszał kroki i odgłos stóp, mlaszczących po bagnie.
— Podajcie mi rękę, przyjacielu — rzekł. — Albo rzućcie mi jaki sznur czy tykę...
Odpowiedział mu głos kobiecy, który poznał natychmiast.
— Jeśli mi pani rozwiąże szelki, będę mógł wstać sam.
Przeklęte sto funtów wleciały w błoto z mokrem świśnięciem i Kit dźwignął się powoli.
— Ładna zabawa! — roześmiała się miss Gastell na widok jego oblepionej błotem twarzy.
— Nie najgorsza! — odpowiedział z humorem. — Jest to moje ulubione ćwiczenie gimnastyczne. Radzę pani próbować go czasami. Wyborne, jeśli idzie o wyrobienie muskułów piersiowych i grzbietu.
Otarł twarz, zgarniając błoto dłonią i strzepując je z palców na ziemię.
— Oh! — wykrzyknęła, poznając go. — To pan... pan... pan — Kurzawa!
— Szczerze dziękuję pani za pomoc w porę i za ten nowy przydomek — odpowiedział. — Zostałem drugi raz ochrzczony. Będę nastawał, aby mnie nazywano Kurzawą. Mocne to nazwisko i nie bez znaczenia.
Urwał. Lecz po chwili znów zaczął mówić gwałtownie z dzikim wyrazem twarzy.
— A wie pani, co zrobię? — zapytał. — Po pewnym czasie wrócę do Stanów Zjednoczonych. I ożenię się. I postaram się o to, żeby mieć dużo dzieci. A potem, o zmroku, będę zbierał dzieci dokoła siebie i będę im opowiadał o wszystkich cierpieniach i mękach mej wędrówki na Chilcoot’skim szlaku. A jeśli one wtedy wgłos się nie rozpłaczą — powtarzam, jeśli nie zapłaczą głośno — duszę z nich wytłukę!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: John Griffith Chaney.