Strona:Jack London - Wyga.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mem zboczem, usianem śliskiemi głazami, a wreszcie szedł przez rozległe bagno. John Bellew zdumiał się na widok Kita, który ze stu funtami na plecach schylił się po pięćdziesięciofuntowy worek mąki i rzucił go na szczyt kozłów, opierając o kark.
— Chodźcież, proroku hartu! — zawołał na niego Kit. — Dalej, bierzcie się do swej niedźwiedziej strawy i jednej pary bielizny!
Ale John Bellew potrząsnął głową.
— Zdaje się, że zaczynam się starzeć, Krzysztofie!
— Macie przecie tylko czterdzieści osiem lat. Czy możecie sobie wyobrazić, że mój dziadek, szanowny panie, a wasz ojciec, zacny Izaak Bellew, jednem uderzeniem pięści zabił człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia?
John Bellew uśmiechnął się i przełknął w milczeniu swoje własne lekarstwo.
— O, bracie mej matki, pragnę wam powiedzieć coś bardzo ważnego. Wychowano mnie na paniczyka a jednak dźwignę dziś więcej od was, zajdę dalej niż wy i gdyby mi się spodobało, mógłbym was bez trudu rozciągnąć na ziemi lub wygrzmocić pięściami.
John Bellew uścisnął jego dłoń i rzekł uroczyście.
— Krzysztofku, chłopcze mój, wierzę, że możesz to zrobić. Wierzę, że mógłbyś to zrobić nawet z kozłami na plecach. Dokazałeś cudu, mój chłopcze, ale doprawdy wprost niepodobna w to uwierzyć.