Przejdź do zawartości

Wycieczki pana Brouczka/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

— Co tu robisz, kto jesteś? — rozległ się ostry głos nad zrozpaczonym panem Brouczkiem.
Bohater nasz powoli podniósłszy głowę i ociężale powstawszy, zobaczył przed sobą wysokiego, tęgiego mężczyznę szlachetnego oblicza, z gęstym zarostem na twarzy, w odzieniu bardzo malowniczém. Na głowie miał czapkę dużą, na barkach długi niebieski płaszcz z czerwoną podszewką, z przodu tak rozwarty, że można było widziéć pod nim obcisły czarny kaftan, ozdobiony na piersiach wyszytym kielichem czerwonym; niżéj krótką, do kolan sięgającą suknię białą, obrąbioną u dołu wązką lamówką z czarnego baranka, pas, obejmujący biodra, srebrem nabijany, długi u lewego boku zawieszony miecz, nakoniec wązkie zielone spodnie i nizkie buty czerwone, ostro zakończone.
— Powiedzcie mi, proszę, czy istotnie mamy teraz rok tysiąc czterysta dwudziesty? — zapytał Brouczek, zamiast odpowiedzi.
— Naturalnie — odparł mężczyzna, obejrzawszy się ze zdziwieniem na lewo i prawo. — Ale kogo jeszcze się pytasz oprócz mnie; przecież nas tu dwóch tylko?
Teraz dopiero zrozumiał pan Brouczek, dlaczego człowiek z latarką także oglądał się na wszystkie strony podczas rozmowy. Widocznie ci nieokrzesani starzy Czesi nie mają i pojęcia o grzecznym sposobie mówienia w liczbie mnogiéj. Że dostał się naprawdę między dawnych Czechów, o tém obecnie nie wątpił.
— A powiedzcie... powiedz mi jeszcze — pytał daléj zrozpaczony Brouczek — czy naprawdę jesteś tém, czém się wydajesz; czy czasem nie jesteś prostem złudzeniem?
— Złudzeniem? Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć. Jestem Jan Domszyk, a zowią mię także Jankiem z pod dzwonu, ponieważ na moim domu wisi dzwon drewniany.
Pan Brouczek pomyślał sobie w duchu, że na właściciela domu wcale nie przystoi nosić takiego rycerskiego odzienia i długiego sążnistego miecza u boku; natomiast rad był, że przynajmniej z porządnym człowiekiem, z kolegą się spotkał, nie zaś z jakimś tam lokatorem, który żadnéj pozycyi nie ma na świecie.
Tymczasem staroczech spoglądał na niego z widoczną podejrzliwością.
— Ale któż ty jesteś — pytał dość ostrym tonem — czyś jaki cudzoziemiec, a może?...
Tu oczy Domszyka złowrogo zabłysły.
— E, jaki tam cudzoziemiec! — bronił się zagadnięty. — Jestem Czech i w dodatku mieszkaniec Pragi.
— Łżesz! Przecież mówisz tak fatalnie po czesku, aż zgroza słuchać, a nosisz na sobie jakieś komedyanckie szmaty, którychby żaden uczciwy mieszkaniec Pragi nie włożył.
Brouczek oburzył się wprawdzie w duchu, że człowiek w takim pstrym ubiorze karnawałowym, któregoby się wstydził każdy ucywilizowany mąż dziewiętnastego wieku, śmie z taką pogardą mówić o jego najnowszém porządném odzieniu; atoli uznał za konieczne stłumić swój gniew, a przedewszystkiem przekonać swego kolegę, że wcale nie jest szpiegiem, jakby się to zdawało. Cóż wszakże powiedziéeć? Gdyby rzekł prawdę, zkąd przychodzi, posądzonoby go co najmniéj o pomieszanie zmysłów i jeszcze w dodatku zamkniętoby może w domu obłąkanych, a pan Brouczek słyszał o starych tych zakładach okropne rzeczy. Nakoniec odezwał się:
— Wiecie... wiesz, mój przyjacielu, nie byłem długi czas w Czechach, wałęsałem się po świecie.
— Zapewne bardzo dawno jużeś porzucił ojczyznę?
— O, i jak dawno! — łgał daléj pan Brouczek, byłem wówczas małém jeszcze chłopięciem.
— A jakżeż to się stało?
— Jak? Jak? Hm, hm, komedyanci... komedyanci mię ukradli i wywieźli.
Tu pan Brouczek zaczerwienił się po uszy przy tém bezczelném kłamstwie, do którego się uciekł w braku innego wyjścia na razie.
— Włóczęgi te cię zabrały? I ciągle byłeś na obczyźnie? A po co teraz się wracasz? — wypytywał daléj Janek z pod dzwonu.
— Po co? A no, zatęskniłem do domu na stare lata; wszak znasz przysłowie: „Wszędzie dobrze, a w domu najlepiéj.“
— Mówisz prawdę? — pytał Domszyk, patrząc mu badawczo w oczy. — Jesteś więc prawdziwym Czechem? Nie jesteś czasem szpiegiem z wojska Zygmunta?
Zamiast odpowiedzi, podniósł pan Brouczek uroczyście trzy palce do góry, gdyż na to mógł przysiądz z czystém sumieniem.
Staroczech był widocznie przekonany i pytał daléj łaskawiéj:
— Jak się nazywasz?
— Maciéj Brouczek.
— Brouczek? Widocznie owe włóczęgi dały ci to przezwisko. Nie wiesz czasem, jak się twój ojciec nazywał i czém się trudnił?
Nasz bohater zmuszony był z bolem zaprzéć się swego ojca i uznać poczciwe swe imię za przezwisko, przez komedyantów mu dane, aby czasem nie przyszła chętka Jankowi rozpytywać się o krewnych, z czego mogłyby powstać najróżnorodniejsze kwestye wielce drażliwéj natury.
— A więc dopiero dziś przyszedłeś do miasta? — zapytał jeszcze Domszyk.
— Tak, właściwie zaś wczoraj.
— Widocznie bardzo późnym wieczorem, gdyż za dnia nie wszedłbyś do miasta w tém odzieniu. A musiałeś wejść przez bramę końską lub świńską?
Nasz bohater spojrzał na pytającego, jakby przypuszczał w nim chętkę obrażenia go podobném pytaniem; ale Janek z pod dzwonu objaśnił go, że obie bramy są najmniéj strzeżone, ponieważ nieprzyjaciel obozuje w stronie południowéj miasta.
— Nieprzyjaciel obo.... obozuje w str... stronie... — wyjąkał pan Brouczek. Cóż to, Praga oblężona, czy co?
— Oczywiście. Jakżeż, czyż nie wiesz o wielkiem wojsku krzyżowców, zebraném ze wszystkich narodów świata, oblegającém Pragę od strony północnéj pod dowództwem Zygmunta.
Teraz dopiero zrozumiał pan Brouczek, dlaczego podejrzywano go o szpiegostwo i w duchu pomyślał sobie:
— Tego jeszcze brakło; nie dość na tém, że dyabli mnie zanieśli do dawnéj Pragi, trzebaż, aby to jeszcze zdarzyło się właśnie wówczas, gdy ów przeklęty Zygmunt ją oblega. Toż dopiero będę rad, gdy zaczną tu bombardować! A co to będzie, gdy mi każą jeść końskie mięso, jeśli nie coś jeszcze gorszego?
Tymczasem Domszyk objaśniał dalej:
— Wprawdzie bram nie zamykamy, ale strzeżemy je pilnie, a w mieście dajemy wielkie baczenie na wszystkie osobistości podejrzane, których śledzą specyalnie do tego wybrani ludzie; tym właśnie w dzień nie uszedłbyś. A gdzie twoja gospoda?
— Nigdzie. Całą noc błądziłem po ulicach.
— I nie spotkałeś czasem rajcy z ławnikami?
— Jakiego rajcy, jakich ławników?
— Chodzą z laskami posrebrzanemi, które są znakiem ich urzędu. Wiedz, że oddawna mamy zwyczaj, aby po odezwaniu się wieczornego dzwonu rajcowskiego nikt bez światła na ulicę nie wychodził, w przeciwnym razie będzie karany przez rajcę lub jego pomocnika, który w nocy ze strażą chodzi po mieście. W razie potrzeby towarzyszy mu kilku ławników. I dziś tak samo robi się w Pradze, jakkolwiek nad miastem czuwa dwunastu hetmanów, ośmiu przez nas, Prażan, wybranych, a czterech przez Taborytów. Hetmani ci dowodzą wojskiem i mają na pieczy obronę bram i wałów miejskich. To istotnie zadziwiająca rzecz, żeś w tém odzieniu podejrzaném nietylko dostał się do miasta, aleś nawet całą noc po ulicach przechodził, nie napotkawszy nigdzie straży lub ponocnych.
Teraz zrozumiał pan Brouczek, dlaczego ów nocny jegomość, którego spotkał, niósł latarkę i dlaczego natychmiast wydobył broń; widocznie przypuszczał, że ma przed sobą jakiegoś złoczyńcę.
— Piękne stosunki są w tej staréj Pradze — pomyślał sobie — ledwiem ją poznał nieco, a już zaczynam żałować każdego słowa, które wypowiedziałem na niekorzyść obecnych naszych stosunków. O Prago złota dziewiętnastego stulecia! Gdy sobie pomyślę, że musiałbym każdym razem, idąc do piwiarni „pod kogutem“ lub na Hradczany, nieść z sobą latarkę i każdemu objaśniać, zkąd idę i kiedy do domu powracam, aż mię mrowie przechodzi. A gdybym na przykład gdzieś zgubił latarkę, wyspałbym się w kozie. Pięknieby téż wyglądały nasze ulice w ciemności, gdyby tak ciągle migotały tylko roje tych świętojańskich robaczków!
— A czemu nie szukałeś sobie noclegu w jakij gospodzie; czy nie masz pieniędzy? — pytał się staroczeski mieszczanin.
Brouczek nie odpowiedział natychmiast. Miał tu nowy kłopot. Wprawdzie w sakiewce było trochę pieniędzy, ale poradź-że tu co z niemi; zupełnie jak na księżycu. Husyci bezwątpienia nie zechcą zrozumieć ani niemieckiego, ani węgierskiego języka. W téj chwili przypomniał sobie ów skarb znaleziony niedawno. Ach, Boże! W szalonym biegu od bramy zupełnie zapomniał o rozkładzie ulic, a teraz kto wie, czy będzie mógł odnalźć to wejście w takim chaosie średniowiecznych kamieniczek. Gdyby i odnalazł, to któż zaręczy, że się dostanie powtórnie do skarbu, który widocznie nie jest zapomniany, ponieważ należy albo do króla Wacława, prawdopodobnie żyjącego jeszcze, albo do innego jakiego bohatera wieków średnich, który go ukrył w obecnych czasach burzliwych. Zresztą na co przydałby mu się skarb w mieście oblężoném? Będzie bardzo rad, jeśli tylko z życiem wydostanie się z niego. Ach! z rozkoszą oddałby te wszystkie bogactwa, byleby z tych wieków średnich mógł napowrót dostać się do porządnéj ucywilizowanj Pragi nowożytnéj.
Tedy skarb króla Wacława był tylko marzeniem, po którém nastąpiło tém nieprzyjemniejsze przebudzenie. Żałosnym głosem odpowiedział nakoniec:
— Mam wprawdzie tam trochę tego, ale są to pieniądze nie mające tu wcale kursu. Jestem żebrakiem, najoczywistszym żebrakiem!
— Dlatego to tak rozpaczałeś, gdym cię ujrzał z okna swego domu przed chwilą — mówił Domszyk ze współczuciem. — Uspokój się, miły bracie, przecież będzie lepiéj; tymczasem bądź moim gościem.
Jednakże w jednéj chwili zamilkł, jakby przypomniał sobie jakąś rzecz ważną i wkrótce zapytał stanowczo:
— Ale słuchaj-no, Macieju, czy ty przyjmujesz pod obiema postaciami?
— Pod obiema? — zapytał zdziwiony pan Brouczek, nie rozumiejąc znaczenia pytania.
— No tak, czy pod obiema postaciami przyjmujesz?
— Pod obiema postaciami? — powtórzył znowu pan gospodarz i natężał myśl, aby zrozumić, o co rzecz idzie.
— Czy nie rozumiesz? — zawołał zniecierpliwiony Janek z pod dzwonu. — Pytam się, czy i pod postacią wina przyjmujesz?
— A tak! — odparł z uśmiechem Brouczek, domyślając się, że pytanie Janka ma związek z gościnném przyjęciem w jego domu, w duchu zaś pomyślał: — Jaka to ta mowa staroczeska jest wykrętna, jakich to omówień używają zamiast prostego pytania: czy pijesz wino?
— Ma się rozumiéć, że pod obiema — powtórzył głośno. — Pod obiema, ha, ha, to dobre! Dopiero, miałbym nie pić wina, przyjacielu. Ale skoro mam rzec prawdę, nadewszystko lubię doskonałe piwo.
Domszyk cofnął się w przerażeniu i wyciągnął ku niemu rękę, jakby się zasłaniał:
— Przestań, wszeteczny języku! Poważasz się ośmieszać naszą wiarę świętą!
Ale w téj chwili pomiarkował się i daléj mówił spokojnie:
— No, nic dziwnego; od dziecięctwa mieszkałeś w obcych krajach; nic więc może nie wiesz o prawdzie Bożéj, głoszonéj nam przez mistrza Jana Husa, Hieronima, Jakóba ze Strzybra i innych mistrzów. Ale przecież musiałeś słyszéć, jak obaj święci męczennicy nasi spaleni byli z rozkazu papieża, biskupów i innych księży anty-Chrystusowych?
— O tém, co prawda, słyszałem nieco i czytałem. Ale dlaczego właściwie Husa spalono, nie wiem dokładnie. Sądzę, że musiał stracić łaskę u księży; Vyskoczyl mówił mi raz, że pono Hus był kacerzem.
— Hus kacerzem! — krzyknął Domszyk, z zaiskrzonemi oczyma chwytając rękojeść miecza. — Hus, który nam głosił prawdziwe słowo Boże, który chciał kościół oczyścić ze wszystkich błędów i naleciałości obrzydliwych, a wrócić mu pierwotną apostolską czystość! Hus, który potępiał dumę, chciwość i niemoralność złych księży i za to przez ich mściwość hańbiącą śmiercią skonał na wieczne potępienie naszéj ziemi i imienia czeskiego! Hus jest kacerz, mówisz, ty szyderco plugawy!
Tu Domszyk nacierał na Brouczka, zgrzytając zębami i targając rękojeść miecza tak, że przestraszony bohater nasz w trwodze bełkotał:
— Ależ ja nie mówię, że Hus był kacerzem, to tylko tak Vyskoczyl mówił, gdy raz sprzeczał się z Klapzębem, którego żartem nazywamy husytą. A Vyskoczyl jest krawcem, ma robotę w seminaryum, więc rzecz jasna, że musi być klerykalnym, boć klerycy dają mu zarobek. Ale ja sam nie mam nic zgoła przeciw Husowi; przecież i „pod kogutem“ siadywałem nieraz pod jego wizerunkiem.
Jakkolwiek Domszyk w części tylko rozumiał całe to opowiadanie, jednakże znacznie ochłonął z gniewu. Odjął rękę od miecza i spytał się szybko:
— Chcesz więc odstąpić od błędów papiezkich, a zostać wyznawcą nauki Husa?
Było to wielce drażliwe pytanie. Pan Brouczek wahał się, skrobał za uszami i milczał.
— Piękna historya — mówił w duchu — stać się husytą, ślicznie dziękuję. Takim husytą, o jakim raz mówił żartobliwie doktór Rieger na zebraniu; takim husytą, który prześladuje i pożera gęsi pieczone[1], to zgoda, z całego serca, przynajmniéj do św. Marcina. Ale takim husytą, co to przeciw księży występuje... nie, nie, uniżenie dziękuję. Nawet nie wiem dobrze, jaką to religię mieli ci ludzie, słyszałem coś tylko, że pono z inowiercami nie robili sobie wielkich ceremonij.
Aż mu skóra ścierpła, gdy sobie przypomniał te wszystkie historyjki, które o tém słyszał i czytał.
Tymczasem Janek z pod dzwonu patrzył niecierpliwie na wahającego się Brouczka, a nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnął daléj surowym głosem:
— Widzi mi się, że nie chcesz przychylić serca do czystéj prawdy Bożéj i że zamierzasz pozostać w swych błędach nadal. Skoro tak, wynoś się natychmiast z Pragi, bo wiedz, że w mieście nie zniesiemy nikogo, kto pod jedną przyjmuje postacią. Sam cię wywiodę za bramę, aby ci się co złego nie przytrafiło; zresztą i na prowincyi nie będzie ci zbyt dobrze; jeśli nawet spotkasz krzyżowców niemieckich, źle na tém wyjdziesz, bo oni zabijają bez litości każdego Czecha, który się im do rąk dostanie bez względu na to, czy będzie husytą czy téż katolikiem.
Przemówienie to sprawiło pożądany skutek.
— Wszak nie mówię, że jestem przeciwny waszéj wierze — mówił Brouczek strwożony. — Sądzę także, że cała inkwizycya, co skazała Husa na spalenie, dyabła warta była.
— Chcesz więc przyjmować pod obiema postaciami? Chcesz przyjmować ciało i krew Pańską pod postacią chleba i wina, tak jak to Chrystus na ostatniéj wieczerzy ustanowił, a co potém apostołowie i pierwsi chrześcianie czynili?
— Dlaczegóżbym nie miał czynić tego, co apostołowie czynili, wszak to nie może być żadnym grzechem.
Jednakże w duchu zaniepokoił się trochę pan Brouczek tym sofizmatem, więc na pociechę pomyślał sobie:
— Przecież tak prędko do komunii nie przystąpię.
Janek z pod dzwonu był jego odpowiedzią zupełnie zadowolony. Wszelka wątpliwość znikła mu z twarzy, oczy zabłysły radością, a prawica przyjaźnie uścisnęła dłoń Brouczka.
— No, Macieju, teraz witam cię radośnie! Jesteś nasz i będziesz z nami bronił swobody wiary Bożéj. Chodź do mego domu; późniéj wyłożę ci lepiéj naukę mistrzów naszych. Jesteś niezmiernie znużony całonocną wędrówką.
— Przyznaję się, że istotnie radbym jaką godzinkę chrapnął.
— Prześpisz się u mnie! Chodźmy!
Prowadził pana Brouczka do swego domu, który stał niemal naprzeciw, tworząc drugi róg ulicy Tyńskiéj i placu, a który stoi i dotychczas, tylko znacznie zmieniony, ale mimo to z dawném wyobrażeniem dzwonu. Nie był prócz tego, jak obecnie, trzypiętrowy, lecz dwupiętrowy i miał wysoki śpiczasty dach, zakończony w kształcie wieżyczki.
Przez nizką bramę z kamiennemi ławkami po obu bokach weszli do obszernéj ale ponuréj sieni, z której wstąpili na pierwszém piętrze do drugiej wyłożonéj cegłą. Tam stało kilka starych popękanych, malowanych skrzyń i prosty stół z ławkami; po obu bokach prowadziło do mieszkań dalszych kilkoro drzwi okutych, założonych na klamki lub zamkniętych na zamek.
— To jest właśnie mój pałac — mówił staroczeski właściciel domu.
Gość spojrzał na niego z uśmiechem.
— Czego się śmiejesz? — zapytał Domszyk cokolwiek obrażony. — Czy uważasz, że ta sień zamała i brzydka? Oczywiście takiéj nie mogę miéć, jaką ma naprzykład naprzeciw po drugiéj stronie placu wdowa po Mikołaju Nastójce, ale dla mnie wystarczy i ta sień najzupełniéj.
— Naturalnie; — potwierdził gość — śmiałem się tylko, żeś mówił o pałacu.
— A czyż nie nazywa się taka sień pałacem? Ale, już wiem. Tobie znana jest bezwątpienia tylko niemiecka nazwa: mazhaus. Najlepiéj zresztą byłoby mówić poprostu sień wielka albo główna.
— To dobre — pomyślał pan Brouczek — prosta, cegłami wyłożona sień zowie się u nich pałacem. Radbym wiedział, jak téż zowie się u nich w takim razie porządny pokój.
— Moja żona i córka nie są jeszcze ubrane — mówił Janek — wprowadzę cię więc wprost do komnaty, przeznaczonéj dla gości.
Przez tę sień wyprowadził gościa na balkon drewniany, zkąd widać było podwórko. Gość niezmiernie dziwił się jego wiejskiéj fizyonomii. Były tam różne chlewki, kurniki, obórki; na gnojowisku leżały świnie; po śmietniku przechadzał się z powagą kogut wśród całego haremu kur, a obok pyszny paw otwierał swój różnobarwny ogon, którego pióra mieniły się w blaskach słońca.
Takie urządzenie musiał w duchu pan Brouczek pochwalić i pozazdrościć staroczeskim obywatelom wolności, z jakiéj korzystają ze swego podwórka, które w dziewiętnastém stuleciu musi być zupełnie inaczéj utrzymane.
Na końcu długiego balkonu odciągnał Domszyk drewnianą zaworę grubych, żółtą gliną osmarowanych drzwi (piękne wejście do gościnnego pokoju! — pomyślał sobie Brouczek) i wprowadził gościa do świetlicy, wyłożonej cegłami z drewnianą podłogą tylko u ścian samych.
— Piękna to sypialnia dla gości — myślał daléj pan Brouczek — nawet uczciwéj podłogi niema; tylko cegły, jak w jakiéj stajni na wsi. A w oknie... o mój Boże! ani kawałka szkła; papier otłuszczony i nic wiecéj! Że téż ten człowiek się nie wstydzi! I to ma być pokój gościnny właściciela dwupiętrowego domu!
Widok mebli także nie wywarł na gościu lepszego wrażenia. Znowu malowany wiejski kufer, niepoliturowana nizka ławka formy przedpotopowéj; dziwacznego kształtu naczynia gliniane na półce, w końcu dwa przedmioty, którym więcéj czasu na rozpatrzenie poświęcić należy. Pierwszy z nich wyglądał, jak ogromne na dużéj podstawie wzniesienie, sięgające niemal sufitu. U dołu w podstawie było wprawionych kilka szuflad jedna nad drugą, jak u naszych komód, na których osadzone były po rogach cztery słupki, podtrzymujące u góry drewniane łoże, pięknie rzeźbione i pomalowane. Między słupkami spływały na dół pofałdowane kolorowe kotary, z których przednia odsłonięta tak, że można było zobaczyć wewnątrz stos ułożonych jedna na drugiéj pierzyn i poduszek. Łóżko było tak wysokie, że aby się dostać na nie, musiano się uciekać do pomocy schodków o trzech dużych stopniach[2].
— Tu możesz sobie odpocząć — mówił gospodarz, wskazując monstrualne łoże.
— Jakto, mam léźć aż tam pod sufit? — zawołał niezadowolony pan Brouczek. — Jeszczebym zleciał we śnie i kark sobie skręcił; nie mówię już o gorącu, w którémbym się pocił w téj babilońskiéj wieży pierzyn. Nie, bracie, raczéj na podłodze się położę.
— Na podłodze byłoby ci bardzo niewygodnie — zauważył spokojnie Janek z pod dzwonu (grzeczny gospodarz — pomyślał pan Brouczek) i wiódł gościa do małéj niszy, gdzie było drugie łóżko, stojące już na podłodze bezpośrednio, ale mające również jak i pierwsze słupki z niebieskiemi kotarami.
— Jeśli ci się nie podoba duże łóżko, masz tu zwyczajne; będziesz na niém spał dobrze. Pościel masz wygodną: prześcieradło z cienkiego płótna, czyste, pierzyna miękka, poduszki również, poszewki niedawno nawleczone. Gdyby ci światło przeszkadzało, zapuść sobie kotarę; a jeśli nie chcesz pierzyny do przykrycia, nakryj się derą lub śpij w odzieniu. Gdy wstaniesz, musisz się przebrać w inny strój — dodał; — w tych swoich potwornych sukniach nie możesz pokazać się ludziom. Mam tu właśnie jeden garnitur, który otrzymałem w spadku, a który doskonale, zda mi się, będzie na ciebie pasował. Ma już około czterdziestu lat.
— Czterdzieści lat! — krzyknął gość. — To dopiero musi być piękny garnitur; jużby go i żyd nawet nie chciał wziąć darmo.
— Jest zupełnie dobry, niemal nowy.
— Żartujesz może? Chyba wasze sukna musiałyby być z żelaza, a krawcy wasi musieliby z głodu umierać.
— Nasi krawcy mają się bardzo dobrze. Przecież czterdzieści lat nie jest tak bardzo wiele, a ten ubiór długi czas leżał w kufrze; stanowią go: płaszcz, spodnie i kaptur. Jeszcze sukni tylko trzeba ci poszukać.
— Sukni! — krzyknął pan Brouczek. — Co ci to przychodzi do głowy; przecież nie zechcesz mię za kobietę przebrać?
Domszyk wytrzeszczył z zadziwieniem oczy na gościa, który bronił się daléj:
— Nie, przyjacielu, daj mi święty pokój. Jeśli muszę robić z siebie jakiegoś dziwoląga, no, Bogu to już ofiaruje, ale co się tyczy sukni... nie, tego to zawiele. Wszak ze wstydu spaliłbym się, gdyby ktoś z mych znajomych dowiedział się, że ja, Brouczek, obywatel prazki, chodziłem w sukni.
— Co ty pleciesz? Czyż to hańba chodzić w sukni, którą widzisz na mnie, a w którą ubiera się każdy poważny mężczyzna.
— A, to to nazywacie suknią! A ja sądziłem, że mówisz...
— Może o sukni kobiecéj? Powiedz mi, gdzieś ty przebywał u dyabła, że nie wiesz o sukniach męzkich? Przecież noszą je w Niemczech, we Francyi i wszędzie! Porządny człowiek wstydziłby się chodzić bez sukni, tylko w spodniach, tak jak ty.
— No, to także nowina dla mnie, aby się kto wstydził chodzić w spodniach. Ale cóż robić. Naciągnę na siebie i to, co nazywacie suknią, skoro inaczéj być nie może. Powiem ci jednak szczerze, że i ta suknia męzka coś jakoś dziwnie wygląda na mężczyznie.
— Nie będę o to z tobą się spierał; każdy rad chwali swoje, a gani cudze; zostawmy przeto próżne rozmowy. Przyniosę ci natychmiast te szaty. A czy nie chcesz czasem jeść lub pić?
— Tymczasem dziękuję. Chce mi się tylko spać.
Pan domu wyszedł, zostawiwszy gościa z niewesołemi rozmyślaniami o tém, jak na stare lata będzie chodził w cudackim ubiorze. Jednocześnie czuł silne znużenie po bezsennie spędzonéj nocy, skutkiem czego niewesołe swe medytacye przerywał często głośném ziewaniem. Z tego wszystkiego głowa mu niemal pękała.
Po chwili powrócił Domszyk z odzieniem, a kładąc je na kufrze, prawił:
— Sądzę, że ten ubiór będzie dobrze leżał na tobie, chociaż jest nieco już stary. Spodnie wówczas noszono podwójnego koloru; jedną nogawicę będziesz miał zieloną, druga czerwoną.
— O, na rany bozkie! — krzyknął pan Brouczek, załamując ręce nad głową. — Pięknie dziękuje! Słuchaj, przyjacielu, będzie najlepiéj, gdy ty zostawisz swoje piękne szaty, a ja pozostanę przy swoich.
— Jeśli chcesz koniecznie, dobrze. Ale mówię ci otwarcie, że w swym ubiorze wystawisz się na śmiech wszystkich ludzi. Zwłaszcza nasi sprzymierzeńcy z prowincyi, nieprzyjaciele wszelkiéj mody, jako marności światowéj, powitają cię wcale nieprzychylnie; wszak potrzeba było zakazu Żyżki samego, aby Taboryci na ulicach prazkich nie obcinali przy spotkaniu mężczyznom wąsów, a kobietom warkoczy? Prócz tego wiesz już, com ci mówił o podejrzanych osobistościach; jeśli komu wpadniesz w oko, nie przekonasz go tak łatwo, jak mnie, że nie należysz do obozu Zygmunta tam za rzeką.
— Ano, róbcie już sobie ze mną, co się wam podoba! — westchnął Brouczek, z rezygnacyą poddając się swemu losowi.
— Otworzę ci jeszcze okno, gdyż, zdaje mi się, że jest tu cokolwiek za gorąco — rzekł usłużny gospodarz.
To mówiąc, podciągnął do góry zalepioną okienniczkę. Ponieważ drzwi były przez cały ten czas otwarte, nasz bohater, który tymczasem zdjął już z siebie surdut, uczuł silny przeciąg. Wiemy, jak bardzo od pewnego czasu pan Brouczek dba o swoje zdrowie, dlatego zrozumiemy, z jakim przestrachem zawołał:
— Na miłość bozką, przyjacielu, co robisz? Wszak w tym przeciągu mogę dostać co najmniej silnego kataru.
— W przeciągu? co to jest?
— Mój Boże! nie wie, co to jest przeciąg. Przecież czujesz, jak ciągnie.
— Co ciągnie?
— No, proszę cię, nie kpij sobie ze mnie! Co ciągnie? Powietrze ciągnie. A dmie dziś tak, że nie byłoby nic dziwnego, gdybym jakiego dyabła złowił.
— Ha, ha, powietrza się boisz! — śmiał się Domszyk — jak żyję, nie słyszałem, aby się kto świeżego powietrza bał, nie mówiąc już nic o wietrzyku rannym, który w lecie wielce jest pożądany. Ale skoro nie chcesz, niech i tak będzie.
I kręcąc głową, spuścił napowrót okienicę.
Tymczasem pan Brouczek narzekał w duchu:
— I dokąd to się dostałeś, Macieju? Nie wiedzą w tém nieokrzesaném stuleciu nawet, co to jest przeciąg. Miałem już za swoich czasów krzyż pański z przeciągami, a cóż dopiero tu pocznę? Szczęście jeszcze, żem nie zapomniał wczoraj nałożyć sobie waty w uszy.
— No, śpij dobrze, Macieju! — pożegnał gościa gospodarz.
— Dziękuje, Janku! — odparł Brouczek, kładąc nacisk na to ostatnie słowo.
— Jak ty mnie, tak ja tobie — mówił do siebie po odejściu Domszyka. — Piękne mają zwyczaje. „Macieju,“ „Janku“ i to tak do właścicieli domów przemawiają. U nas tak do koni nie przemawiają, nie mówię już do właściciela dwupiętrowéj kamienicy. Bóg mię skarał, żem tak chwalił te stare czasy. Niema jak nasz ucywilizowany wiek dziewiętnasty.
W zdaniu tém jeszcze bardziej się umocnił, gdy przyszło mu ściągać buty.
— Nie mają tu nawet chłopca do ściągania butów — mruczał — i to się zowie pokój dla gości.
Ściągnąwszy obuwie, zauważył, że jeden but był strasznie rozdarty, połowa podeszwy wisiała oderwana. Bezwątpienia był to skutek chodzenia po kamieniach w podziemném przejściu i biegania po pięknym bruku husyckim. Musi dać obuwie do naprawy, a tymczasem trzeba będzie chodzić w Bóg wie jakich buciskach staroświeckich. Popatrzył jeszcze na zegarek i ujrzał, że wskazówki pokazują w pół do drugiéj. Nawet i czas stracił rozum i cofnął się w tył o pięć stuleci! Ponieważ w lipcu słońce wschodzi około godziny czwartéj, przeto zmiarkował, że musi być teraz około wpół do piątéj. Legł rozebrany na lóżko, i po chwili zasnął. Ostatnią myślą jego, która mu błysnęła w głowie, było przypuszczenie, że może się obudzić na swéj wygodnéj pościeli, w swojém łóżku i przekonać się, że cała ta wycieczka do wieków średnich była tylko prostym nieprzyjemnym snem.






  1. Hus po czesku znaczy gęś.(Przyp. tłum.)
  2. Niema potrzeby, sądzę, zwracać uwagi na wielkie znaczenie, które to i następne opowiadania Brouczka o urządzeniu domu staroczeskiego mają dla historyi naszéj kultury. Ale godném uwagi jest, że te wszystkie opowiadania świadka naocznego rażąco zgadzają się z opisem w książce: „W starodawnéj komnacie mieszczańskiéj” d-ra Zygmunta Wintera z rysunkami Hanusza Schwaigera, co jest dostatecznym dowodem o sumiennych studyach autora. Ponieważ pan Brouczek w takiéj krytycznéj chwili nie mógł poświęcić się dokładnym studyom archeologicznym i tylko niektóre rzeczy obejrzał pobieżnie i zapamiętał przeto powyższą książkę polecam wszystkim tym, którzyby chcieli nabyć obszerniejszych wiadomości o staroczeskim sposobie życia i o urządzeniu domowém.(Przyp. autora.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.