Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVII.
Bellini. — Owoce i rzepa. — Nieprzyjemne nieporozumienie.

Zmiana miejsca, zmiana towarzystwa rozerwały mnie na czas jakiś, bywałem często w towarzystwach i dość je lubiłem, jużto wieczory miałem wszystkie zajęte. W Uśtjugu istniał klub, w którym cztery razy na tydzień się zbierano, a we czwartki i niedziele przychodziły damy. Po największéj części zwabiała ich gra w karty, ale były i takie, które przenosiły muzykę i tańce, to téż w te dwa dni orkiestra klubowa, składająca się z sześciu czy siedmiu muzykantów, zawsze grywała. Bywały niekiedy i bale, nazwane tam familijnemi wieczorami, co dwa albo trzy tygodnie.
Muszę przyznać, że ta mała i licha orkiestra miłe zrobiła na mnie wrażenie, gdym pierwszy raz ją usłyszał; tyle lat nie słyszałem żadnego instrumentu oprócz skrzypiec, że niemożna się temu dziwić.
Trudno sobie tu wyobrazić, ile niektóre małe okoliczności, ale ciągle się powtarzające, sprawiały, że życie tam stawało się nieznośném. Drobna rzecz w gruncie, brak owoców, dawała się czuć bardzo dotkliwie. Kiedy je mamy, to nie wiele zważamy na nie, ale tam, właśnie może dla tego, że ich nie było, to się bardzo tęskniło za niemi.
Proszę sobie wyobrazić niektóre panie tamtejsze, bardzo ładnie wystrojone, w aksamity i pióra, podług najnowszéj mody petersburgskiéj, umiejące nawet powiedzieć „bon żur” albo używające wyrazu „un lavement“ kiedy chciały mówić o praniu bielizny. Otóż te panie, które nawet sprowadzały sobie arye Rossiniego i Verdego, które z wzniesionemi w niebo oczyma czarująco śpiewały „Casta Diva“ z Normy Belliniego — otóż te same panie nie widziały nigdy w swém życiu ani gruszki, ani jabłka, ani wiśni, ani śliwki, ani żadnego zgoła owocu, oprócz marchwi i rzepy. O zgrozo! one nie widziały, a nasza najprostsza, chłopka zajada w najlepsze te przysmaki. Normę śpiewają, a jabłek nie widziały! Mówiąc o kobiecie i o jabłku, mimowolnie na myśl przychodzi Ewa i Adam i raj. Miałem właśnie powiedzieć, że chociaż tam jabłek nie ma, ale... ale wolę zamilczeć.
W klubie bywałem często, szczególniéj na familijnych zebraniach, przecież odrazu poznałem tam współzawodnictwo dwóch różnych koteryi. Jedna składała się z czynowników (urzędników), druga z kupców. Czynownicy chcieli imponować swojemi stopniami, swojém znaczeniem, isprawnik nosił nawet zawsze ostrogi. Kupcy zaś pysznili się majątkiem i wielkiemi zdolnościami finansowemi.
Owóż tedy razu jednego na wielkim wieczorze, który już nawet nie nosił nazwy familijnego zebrania, ale który przezwano balem maskowym, chociaż ani jednéj maski na nim nie było, może dla tego dano mu taką nazwę, że często kieliszki zamaskowały rozum nietylko urzędnikom lecz i kupcom, owoż tedy na tym balu, jedna z pań kupcowych uważając się obrażoną ztąd, że jej zbytecznie ściśnięto rękę w jakimś chaine, czego się dopuścił jeden z najznakomitszych urzędników, bo śliedowatiel (sędzia inkwirent); poskarżyła się przed młodym kupczykiem swego męża, ile że ten ostatni siedział sobie spokojnie w domu i wypoczywał po całodziennéj pracy. Kupczyk z zadartym w górę nosem żąda wyjaśnienia, za co zbyt niegrzeczną dostaje odprawę, kupcy, biorą jego stronę, urzędnicy stronę śliedowatiela, z początku wszystko ogranicza się na słowach, wprawdzie w druku nie używanych, lecz zawsze tylko na słowach; gdy nagle, jak bomba, wpada między urzędników kula bilardowa. „Wy bilami, to my kijami“, zawołał śliedowatiel i w rzeczy saméj wzięli się do kijów. Kupcy téż za kije bilardowe i daléjże jedni na drugich.
Prawdziwa była po téj zwadzie maskarada, Jedni byli krwią powalani, inni z podbitemi oczami jak nie boskie stworzenia wyglądali, — fraki, ha! nawet kamizelki i koszule podarto sobie w kawałki. Chcieli maskarady, to téż pamiętną sobie urządzili. A wszystkie dzienniki petersburskie i moskiewskie rozpisały się o bohaterskich czynach Uśtiużan.
Widać, że ten rok 1873 był skazany na jakąś epidemią, bo nie tylko w Uśtiugskim klubie taka wojna się toczyła, wojna, którą nazwano „nieprzyjemném nieporozumieniem“, ale i w wielu innych miejscach, o czém z gazet rosyjskich wiedzieliśmy. Bądź co bądź pragnąc jednak powstrzymać dalsze następstwa téj sprawy, członkowie klubu utopili „nieprzyjemne nienorozumienie“ w oceanie prostéj wódki.
V Uśtiugu, sposób życia zupełnie był różny od sposobu życia w Solwyczegodsku. Uśtiug w niczem się nie różni od mnóstwa innych miasteczek, to téż się o nim rozpisywać nie będziemy, a chociaż i tam rozmaite spotkały mnie przygody smutne i wesołe, dramatyczne i komiczne, jednak te zdarzenia, które chociaż świeższe, mniéj głęboko w pamięci mi utkwiły, bo nie miały w sobie nic charakterystycznego, nic takiego, co Francuzi nazywają piquant, W ogóle nic ich od pospolitości i powszedniości nie rozróżniało, a o czarnych punktach na horyzoncie mego życia wygnańczego postanowiłem zamilczeć. Być może, że mi przyjdzie jeszcze może kiedy ochota Uśtiug obszerniéj opisać, ale temu opowiadaniu będę musiał tak odrębny ton nadać, że przy obecnych wspomnieniach, ton ów fałszywie by zabrzmiał, tak, jak gdyby na uczcie po skocznych tonach walca albo mazura, naraz orkiestra zagrała marsz żałobny Szopena.
Jak już wspomniałem, od Nowego roku zamieszkałem sam, ale że już nie chciało mi Się zaprowadzać własnego gospodarstwa, ułożyłem się z swoimi gospodarzami i zacząłem u nich się stołować. Tak przeszedł koniec zimy, przeszły wiosna i część lata. Ogródek jednak dawnym zwyczajem uprawiałem, staranniéj nawet może, niż w Solwyczegodsku. Gdy przyszedł pamiętny dla mnie dzień 1 sierpnia, i musiałem opuścić zajmowane pomieszkanie. Właśnie okoliczności, które mnie do tego zmisiły, i co jeszcze z tego wynikło, opowiem może kiedyś.
Fatalność jakaś, jak widać, ścigała moje ogrodnicze próby, bo tak jak w przeszłym róku, gdy wszystko już dojrzewało, kazano mi wyjechać z Solwyczegodska, tak i teraz, musiałem się wyrzec całorocznéj pracy i takich ślicznych bielutkich kalafiorów, które jak jabłuszka wyglądały z pomiędzy swoich wielkich liści i wielu innych dorastających warzyw. Bo chociaż pozostałem w témże samym Uśtiugu, bez procesu nie mógł bym był korzystać z własnego ogrodu, a wolałem go, wszystkiego raczéj się wyrzec, niż odwoływać się do sądu.
Z panem Edwardem już wtedy w najściślejszéj żyliśmy przyjaźni, po kilka godzin dziennie spędzaliśmy razem, najczęściéj na czytaniu, lub na poważniejszéj rozmowie. Szachy były także ulubioném naszém zajęciem.
Przyjaźń p. Edwarda szczególniéj potrzebną mi się okazała, kiedy nastąpiła katastrofa, która mnie zmusiła do zmiany mieszkania. Wtedy zacny ten człowiek z prawdziwą czułością, brata zajął się mną, pocieszał, uspokajał, trochę nawet moralizował, ale tak łagodnie, tak słodko, że miło było z ust jego słyszeć, choć i cierpką prawdę.
Moje przygody i smutek, który po nich został, jeszcze więcéj nas zbliżyły, nie rozłączaliśmy się już prawie, 1 skończyło się na tém, iż do niego się sprowadziłem. W tedy to jeden z obywateli mieszkających pod Wołogdą, przybywszy za swemi iuteresami do Uśtiuga, przywiózł z sobą zupełne wydanie paryzkie dzieł Mićkiewicza i panu Edwardowi uprzejmie na dni kilka je pożyczył.
Bardzo trudno w Rosyi mieć takie książki, to téż z prawdziwą radością pożeraliśmy prawie Dziady, p. Tadeusza, Księgi Pielgrzymstwa, a sczególniéj czytając te ostatnie, lżéj się robiło na sercu, gdy się tak myśl nasza odświeżała i podnosiła.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.