Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXVIII.
Wyjazd.

W tém, gdyśmy spokojnie siedzieli w Uśtiugu wielka zmiana zaszła w Królestwie. Hr. Berg zaziębiwszy się w Petersburgu, nagle umarł, a miejsce jego zajął dzisiejszy Jenerał gubernator hr. Kotzebue. Nie wiem z jakich powodów, ale hr. Berg miał względem mnie osobiste uprzedzenie, i liczne prośby podawane mu o moje uwolnienie, zawsze bez skutku pozostawały. Hr. Szuwałów nawet, ten wszechmocny pan wszystkich wygnańców, nie mógł go zmiękczyć. Otóż z śmiercią hr. Berga i los mój się przemienił. Zaledwie hr. Kotzebue objął nowe swoje obowiązki, niebawem zezwolił na mój powrót, i już w pierwszych dniach Stycznia 1874 r. isprawnik oficyalnie zawiadomił mnie, że dozwolono mi jest powrócić do kraju.
Co się w téj chwili ze mną działo, gdy mi to isprawnik powiedział, anibym umiał, ani nawet chciał próbować opisać; są to rzeczy, które tylko czuć można. Wróciłem jak szalony do domu, rzuciłem się ze łzami w objęcia p. Edwarda i mógłem tylko wymówić to słowo: „Wolny! wolny!“
Ale nawet w téj chwili najwyższego szczęścia nie obeszło się bez odcienia smutku, trzeba było się rozstać z najlepszym przyjacielem, trzeba go było zostawić samego, zwiększać nawet jego cierpienie moim odjazdem, bo chociaż dusza jego zanadto była szlachetną, aby w niéj zazdrość powstała, po moim wyjeździe uczuł brak szczerego przyjaciela, jak mi to nieraz późniéj pisywał. Dziś i on od kilku miesięcy w swoje strony wrócił, łaświéj nam przeto przyjdzie, chociaż bardzo jesteśmy daleko od siebie, jeszcze się z sobą zobaczyć i znowu razem, jak w Uśtiugu, życie pędzić.
Byłbym z Uśtiuga tego samego dnia wyjechał, gdyby nie ważna bardzo okoliczność, że nie miałem na drogę pieniędzy. Musiałem czekać. Rozpisałem listy tam, zkąd mógłem się spodziewać zasiłku, p. Edward napisał znowu ze swojéj strony do swoich, bo także podówczas nic nie miał, jemu przysłano pierwéj, to téż nie czekając na odpowiedzi, których się spodziewałem, a zostawiwszy tylko panu Edwardowi upoważnienie do odebrania przesyłek z poczty, w drugiéj połowie lutego porzuciłem te dalekie a niemiłe strony.

Oto i koniec wspomnień! „Przecież!” zawoła nie jeden z czytelników, który miał cierpliwość przeczytać je.
Na to ja mu odpowiem z Alfredem de Musset:

 Surtout, considérez, illustres seigneuries,
Comme l’auteur est jeune, et c’est sou premier pas.

Drogi z powrotem do kraju opisywać nie myślę, gdyż tak się odbyła jak każda inna, lecz kto juź do téj chwili był cierpliwy, to niech zechce jeszcze przeczytać wyjątek z listu pisanego do matki, zaraz po powrocie do domu.
...... W Moskwie zatrzymałem się dni parę, Zwiedziłem Kreml, widziałem pokoje, w których mieszkała Maryna, a miałem wtedy, głowę przepełnioną historyą Dymitra, bo właśnie przed wyjazdem wiele o nim czytałem. Pisarze moskiewscy coraz bardziej skłaniają się do przypuszczenia, że on był rzeczywistym synem Iwana.
Napomknę jeszcze o Smoleńsku, w którym doznałem najrzewniejszych wrażeń. Zatrzymałem się w tém mieście, żeby odwiedzić jednego ze znajomych pana Edwarda. By do niego się dostać, należało przejeżdzać koło katolickiego kościoła, a że to było koło dziesiątéj rano i kościół był otwarty, wstąpiłem. Zastałem mszą śpiewaną przy muzyce organ. Padłem na kolana. O moja mateczko, co się w duszy mojéj wtedy działo, to trudno opisać, od dziewięciu lat pierwszy raz byłem na mszy w kościele, a co więcęj na mszy śpiewanéj. Łzy jak deszcz z oczu pociekły, gardło tak się Ścisnęło, że oddychać prawie nie mógłem, teraz nawet gdy to piszę, tak mi jakoś dziwnie na sercu; jest i żałość jakaś i radość, sam nie wiem, jak siebie zrozumieć.
W Smoleńsku spowiadałem się i znalazłem księdza jak może jeszcze nigdy w życiu. Spowiadałem się przynajmniéj ze dwie godziny, ale jak on ślicznie umiał mówić do serca, do serca katolika i Polaka, że nasłuchać go się dość nie mogłem.
Do Warszawy przyjechałem o 5 rano, w oberży byłem o 6. Stanąłem na Długiéj ulicy w hotelu Polskim. Ogarnąwszy się trochę, zaraz wyszedłem. Skręciłem na ulicę Miodową i wszedłem do kościoła OO. Kapucynów. Wszystko zastałem tam po staremu, najmniejszéj nie znalazłem zmiany, tylko tych biednych zakonników już nie było. Oh! jak miłe na mnie uczynił wrażenie ten stary znajomy kościół, w którym tyle razy modliłem się, kiedy jeszcze byłem dzieckiem wesołém i spodziewającém się wszystkiego od przyszłości!...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.