Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Niemirycz. — Kapitan Ośietrow.

Dnie schodziły za dniami, lata szły za latami, zmieniła się dwa razy karta środkowéj Kuropy, raz w 1866, następnie w 1870 roku, ale dla nas zmiany żadnéj nie było. Zdało się, że świat cały o nas zapomniał, i cóż w tém dziwnego? Kto może mieć nadzieję, że nigdy zaniedbanym i zapomnianym nie zostanie? Jedyną żmianą, jaka czasem zachodziła, było przybycie na wygnanie nowych osób, lub téż, ale to się rzadziéj zdarzało, oswobodzenie tego lub owego z naszych towarzyszów.
Dnia jednego, gdym wracał do domu a było to pod wieczór, spotkałem prowadzonego przez trzech żołnierzy skutego, obdartego, obutego w łapcie więźnia. Uderzyła mnie jego twarz szlachetna, powiedziałem sobie zaraz, że to Polak. Jużeśmy się byli minęli, ale zwróciłem się, dogoniłem ten smutny konwój, i zapytałem niewolnika po polsku:
— Czy pan nie rodak?
— Tak jest, odpowiedział. — A jak godność pańska?
— Nikodem Niemirycz, z Rawskiego.
Znałem kilku Niemiryczów przed laty w Warszawie i w Sandomierskiém, postanowiłem zatém, że będę się starał usłużyć temu nieszczęśliwemu.
Prowadzono go do naczelnika inwalidów, kapitana Ośietrowa, poczciwego staruszka. Poszedłem za nimi, sądząc, że potrafię wyrobić, aby zezwolono Niemiryczowi zatrzymać się u mnie i aby nie odesłano go do więzienia. Ale moje starania okazały się próżnemi, nie zła chęć kapitana była tego przyczyną, tylko istotna niemożność; gdyby się było odkryło, kapitan byłby poszedł pod sąd, i kto wie, coby się z nim stało. Jedyna rzecz, na którą wyrobiłem sobie pozwolenie, była, że w każdéj chwili będę mógł odwiedzać Niemirycza w więzieniu, oraz że będę mógł posyłać mu jedzenie.
Od kapitana odprowadziłem go do wrót więziennych, żeby go polecić smotrycielowi (inspektorowi) nie złemu człowiekowi, ale nadzwyczaj chciwemu; to téż wsunąłem mu pocichu rubelka w rękę a on obiecał mieć najtkliwsze o więźniu staranie.
Dwa dni bawił Niemirycz w Solwyczegodsku; opowiedział mi swoje biedy, w porównaniu musiałem uważać mój los za szczęśliwy. Skazany w 1863 roku do ciężkich robót, był wysłany do Nerczyńska. Nerczyńsk jest odległy od Warszawy o dwa tysiące mil. W skutek manifestu Wierzbołowskiego w 1866 roku został z katorgi oswobodzony i zesłany na posilenie; rok późniéj w skutek usilnych starań, karę jego zmniejzono i przeznaczono mu na mieszkanie Wołogodską gubernią. Wyszedł w pochód w lipcu 1868 roku a przybył do Solwyczegodska w październiku 1870 roku. Był zatem w drodze dwa lata i trzy miesiące. To aż strasznie pomysleć, przeszło dwa lata, codzień być w drodze, co dzień przejść pewną przestrzeń od 3 do 4 mil, a tylko co trzy dni mieć dniówkę, t. j. dzień odpoczynku, na etapach, wśród brudu, robactwa i w towarzystwie zbrodziarzy. Ponieważ był pozbawiony praw, więc musiał całą drogę iść piechotą, okuty w kajdany, i małe tylko przestrzenie przebywał koleją żelazną, z Niżnego Nowgorodu do Moskwy, a ztamtąd do Jarosławia, Z sobą nie zabrać nie mógł, bo wszystko musiałby nieść na swoich plecach. Odzienie, które miał na sobie, prędko si podarło, obuwie jeszcze prędzéj. Z początku mógł je odnowić, ale późniéj brakło mu środków, musiał więc brać skarbowe, a skarb butów nie daje, tylko łapcie i to na pewną oznaczoną przestrzeń, jeżeli wcześniéj są zużyte, to więzień musi iść daléj boso. Już w pierwszym roku podróży, mały zapas pieniężny, który wziął z sobą, był wyczerpany, musiał więc poprzestawać na żołdzie rządowym t. j. na 7½ kopiejkach dziennie.
Od dwóch przeszło lat nie zdjęto mu z rąk kajdan, zgroza przejmowała serce, patrząc na rany wyżarte żelazem, ale na to nie było sposobu. Kajdany były zakute, zanitowane, w dniu jego wysyłki z Sybiru i dopiero na miejscu miały być rozbite. Gubernator Wołogodski przeznaczył mu na mieszkanie miasto Ustsysolsk, miał zatem jeszcze około pięciuset wiorst do przebycia, jeszcze przeszło miesiąc podróży! I to nazywało się ułaskawieniem.
Dusza tego człowieka zanadto była szlachetną i dumną, żeby prosić o wsparcie, byłby je niezawodnie otrzymał, przechodząc przez różne miasta przepełnione naszemi wygnańcami, ale nigdzie, nikomu nie dał znać o sobie. Szczęśliwy traf zrządził, że go spotkałem i zaczepiłem. Nie chciał przyjąć trochę pieniędzy, któreśmy na prędce zebrali między sobą; jedyną rzecz, którą zmusiliśmy go wziąść, to parę butów, bo jego łapcie były podarte, a powinny były wystarczyć aż ma miejsce. Miałem to szczęście, że udało mi się wyrobić mu podwodę. Prosiłem tamtejszego doktora powiatowego, aby mu wydał świadectwo, że jest chory i daléj iść pieszo nie może, Dr. Sokołów (już umarł) zaraz napisał potrzebne Świadectwo i chociaż władze się sprzeciwiały zaasygnowaniu funduszu na furmankę, były jednak zmuszone to uczynić, dzięki energicznéj postawie doktora. Dostałem od Niemirycza późniéj kilka listów z nowego miejsca jego pobytu, mógł nareszcie znieść się z rodziną, i pomoc otrzymać. Kiedy zostałem ułaskawiony, o jego uwolnieniu nie jeszcze słychać nie było.
Jak powiedziałem na wstępie tego rozdziału, zaczęto o nas zapominać. Listy od rodzin naszych stawały się coraz rzadsze, mówię tu wogóle o wszystkich; pomoc, jakiéj nam udzielano, co rok się zmniejszała. Byli tacy, którym rodzice lub opiekunowie w czasie ich wygnania pomarli; do niektórych zaprzestano zupełnie pisywać; już nie oczekiwaliśmy poczty z tą gorączkową niecierpliwością, co przed tém, a jeżeli biegliśmy za każdém jéj przybyciem na stacyą, to wiedzieliśmy naprzód, ze wrócimy z niczém. Jednego roku koło Bożego Narodzenia, gdym oczekiwał zwykłéj półrocznéj pensyi 300 rubli, otrzymałem tylko list donoszący mi, że odtąd niczego nie mam się spodziewać; ale Pan Bóg dał mi charakter nie zgryźliwy, więc nie biorąc téj sprawy zbyt do serca, postanowiłem ograniczyć się w wydatkach, przytém miałem jaki taki zapasik, na gorsze dni zachowany i wiarę u ludzi. Z początku szło jako tako, myślałem, że położenie moje odmieni się. Ale, gdy nadszedł św. Jan, znowu tylko list otrzymałem i to samo zawiadomienie, że na pieniędze nie powinienem liczyć; zacząłem zastanawiać się nad swojém położeniem i przyszedłem do przekonania, że trzeba radykalne zmiany w swoim dotyczasowym trybie życia zaprowadzić.
Wtedy to rozstałem się z moim biednym Nikołką, nawet psa Duraka, vulgo Iwan Leońtiewicz tiebie ne lubit, musiałem darować, bo był to pies ogromny i jadł wiele. Z całego mego gospodarstwa została mi się tylko jedna kotka. Co mnie najwięcéj niepokoiło, to to, że podczas ubiegłego pół roku, myśląc, że pieniądze znowu przyjdą jak przedtém, zadłużyłem się na kilkadziesiąt rubli, których nie miałem z czego zapłacić, nie mogę powiedzieć, żeby się o nie dopominano, ale leżały mi na sercu. Miałem, co prawda, mój domek, który zawsze przedstawiał jakiś kapitał, ale on mi nie nie przynosił, przeciwnie, narażał mnie na ciągłe wydatki, to trzeba było robić naprawy przy dachu, to przy piecach, przytém dom miał trzy piece, które koniecznie musiałem opalać; był to i wydatek wielki stósunkowo do mojego położenia, i wielka praca, w zimie na mrózie drzewa narąbać i znieść do izby; nie mógłem zaś części mieszkanie odnająć, bo domek był nie podzielny, jednak ociągałem się ze sprzedażą, tak mi przykrą była myśl porzucenia go.
Pewnego dnia żaląc się przed kapitanem inwalidów Osietrowem na moje położenie, szczególniéj, że nie mogę długów zapłacić, poczciwy staruszek, który bardzo mnie lubił, ofiarował mi patrzebną sumę na ich zaspokojenie. Przyjąłem, bo wolałem jednemu być winien, niżeli kilku, przytém Osietrow zamożnym był człowiekiem. Długi pospłacałem, ale za to utrzymanie coraz było trudniejsze, skończyło się na tém, że musiałem domek sprzedać. Dzięki Bogu nadarzył się kupiec, który zapłacił mi gotówką 150 r., prawie dwa razy tyle, co ja sam dałem. Spłaciłem zaraz kapitana i został mi jeszcze szczupły zapasik, którego jak najoszczędniéj postanowiłem używać.
Mieszkanie nająłem za cztery złp. miesięcznie, był to malutki pokoik, miałem przytém prawo gotować wspólnie z gospodarzami w ich kuchi. Teraz, gdy te czasy już minęły, wspomnienie ówczesnéj biedy nie budzi we mnie goryczy, choć naówczas, muszę tu wyznać, że takie raptowne przejście z dobrobytu do nędzy prawie, było nader bolesne. Zarobku nie można było znaleść żadnego, co się zowie żadnego, chyba tylko drzewo rąbać a tego dobrze nie umiałem, gdybym był nawet chciał to robić, pewnie nigdzie by mnie byli nie przyjęli i nikt był nie uwierzył, że chcę to robić dla zarobienia — a przytém brakło, mi i odwagi cywilnéj! Nieraz rano, patrząc w okno, z całego serca zazdrościłem, nazywając ich szczęśliwcami, tym, którzy z siekierą na plecach szli na zarobek, oni byli pewni, na wieczór dostaną, złotówkę albo czterdzieści groszy! Jednakże żyć trzeba było, opalać izdebkę także, wielu dawnych znajomych odwracało się odemnie, ale stare kapitanisko nie opuszczał mnie nigdy, jego sakiewka zawsze stała dla mnie otworem, mógłem z niéj czerpać ile tylko chciałem. Nie nadużywałem jednak jego dobrodziejstw, chociaż za każdym razem, gdym go prosił o pożyczenie rubla albo dwóch, mówił mi: „Ale dla czego nie bierzesz więcéj? Wiesz, że jestem sam na świecie, nia mam nikogo, na któregobym musiał zbierać, jak będziesz miał to mi oddasz.“ Poczciwy człowiek! Jakżebym był sobie dał radę bez niego? Bo nasza biedna Polonia w tém samém co ja znajdowała się położeniu. Kilka słów muszę temu prawdziwemu memu dobroczyńcy poświęcić. Był on synem prostego chłopa z powiatu nikolskiego, graniczącego z solwyczegodskim; wzięty do wojska, odbył kampanią 12 roku i znajdował się pod Paryżem. Zawsze jako prosty żołnierz bił się w Turcyi, następnie u nas w 31 roku. Nakoniec po 25 latach słażby mianowano go oficerem, wiadomo, jak było trudno za cara Mikołaja nie szlachcicowi dosłużyć się rangi oficerskiéj, to téż takich przykładów bardzo mało się napotykało. Otrzymawszy stopień oficerski, prosił się o przeniesienie do swojéj gubernii; pomału dosłużył się rangi kapitana, i mianowany został komendantem inwalidów w Solwyczegodsku; naczelnicy bardzo go uważali i szanowali, chociaż Osietrow ledwie umiał podpisać swoje nazwisko.
Słowa te pewno cię nie dojdą, mój zacny dobroczyńco; może już w téj chwili nie żyjesz, ale miło mi zapisać tu twoje nazwisko i choć drobnostką odpłącić twoją bezinteresowną dobroć, którą w każdéj chwili u ciebie znajdowałem; nic nie straciłeś, to prawda, ale tyś pieniądze, których mi tak hojnie udzielałeś, uważał za stracone.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.