Wspomnienia z wygnania 1865-1874/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
Z Petersburga do Solwyczegodska.

Byłem nadzwyczaj zmęczony, czterdzieści ośm godzin prawie przepędziłem w wagonie. Podróż tém bardziéj mnie nużyła, że od roku pozostawałem w zamknięciu i odzwyczaiłem się zupełnie od wszelkiego ruchu, bo w X pawilionie wypuszczano nas wprawdzie dwa razy w tydzień na spacer, ale ten spacer trwał tylko dziesięć minut.
Na pierwszéj stacyi za Petersburgiem objawiłem życzenie wypoczęcia kilku godzin, ale przyjemność ta była mi odmówioną. Żandarmi utrzymywali, że na oznaczony termin muszą stanąć w Wołogdzie, od któréj byliśmy o dziewięćset wiorst oddaleni, a na całą podróż wyznaczono im tylko sześć dni, dwa już przeszły, zostawało zatém cztery dla odbycia tak dalekiéj drogi. Rad nie rad musiałem się poddać konieczności, ani mi na myśl nie przyszło stawić stanowczego oporu moim dozorcom; dziś wiem, że można w takich razach postawić na swojém. Tak więc, napiwszy się tylko herbaty na stacyi, ruszyliśmy daléj w mróz najstraszliwszy.
Dnia następnego nad wieczorem stanęliśmy w Ładodze, daléj przez Tichwin i Ustiużnę pędziliśmy ku Wołogdzie, zatrzymując się tylko rano i wieczór trochę dłuższy czas dla posiłku i rozgrzania się herbatą. Gdyśmy przejeżdżali przez powiatowe miasto Tichwin, posługacz hotelowy, który mi przy obiedzie usługiwał, mówił, że dnia tego rano było 42 (wyraźnie czterdzieści dwa) stopnie zimna R. To téż o zimnie takiém ci tylko mogą mieć wyobrażenie, którzy je znosić byli przymuszeni. Jechaliśmy jak w jakim obłoku, formującym się z oddechu koni i pary z nich wychodzącéj wskutek spotnienia, lecz zaledwie konie stanęły, szerść ich zaraz marzła i były jakby śniegiem posypane.
Śmieszny mi się zdarzył wypadek na jednéj ze stacyi, niezbyt odległéj od Petersburga. Podczas kiedy konie przeprzągano, wszedłem do pasażerskiéj izby i usiadłem w kącie. W tém wchodzi jakiś chłop, kłania mi się bardzo nisko trzy razy, a za każdym ukłonem żegna się, ja podniosłem się trochę i odkłoniłem mu się, zarąz potém wchodzi drugi chłop i te same ukłony i znaki krzyża ku mnie zwraca. Ja znowu się odkłoniłem. Co to znaczy, myśle sobie, czy oni mniemają, że ja poganin jaki, niechrzczony, że się tak wobec mnie żegnają. Otóż wchodzi trzeci chłop i tak samo czyni. Przyszedł wreszcie i żandarm, z którym mógłem się rozmówić, bo umiał trochę po polsku; spytałem go zatém, dla czego ci ludzie tak mi się nisko kłaniają i znaki krzyża św. przedemną czynią. Mój żandarm parsknął od śmiechu.
— Ale to nie wam się kłaniają, tylko obrazowi Bogarodzicy, który nad waszą głową wisi.
Zrozumiałem wtenczas, o co chodziło. A ja wyobrażałem sobie, że to mnie biednemu wygnańcowi taką czołobitność oddają. Jakto miłość własna łatwo się w nas odzywa.
Przypomina mi się i drugie zdarzenie, które mnie spotkało na wpół drogi mniéj więcéj.
Gdyśmy stanęli wieczór, żeby napić się herbaty na jednéj ze stacyi, a było już dość późno, zastaliśmy w pokoju pasażerskim śpiącą kobietę. Naturalnie, że zaraz się obudziła. Zagadniona przez żandarma, gdzie jedzie, odpowiedziała, że do Wołogdy i to po kazennoj nadobnosti (t. j. w interesie rządowym). Bardzo mi się to dziwném wydało, że kobieta jedzie w interesie rządowym, ale zaraz objaśniła nam tę zagadkę, mówiąc, że się udaje do Ustsyzolska, jednego z powiatów Wołogodskiéj guberni, dla objęcia posady akuszerki rządowéj. Skoro się dowiedziała, że i my jedziemy do Wołogdy, prosiła, żebyśmy jéj pozwolili razem z nami podróżować, chociaż w swoich sankach, bo śmiertelnie się bała jechać sama, ile że już miała nieprzyjemnych zajść z panami smotritielami poczt. Nie miałem prawa odmówić jéj prośbie i dobrzem na tém wyszedł, bo poczciwa ta kobieta umiała trochę po niemiecku, mógłem się zatém z nią rozmówić, a miała z sobą wyśmienite różne rosyjskie zimne zakąski, przytém butelkę doskonałego araku, co zmęczonemu i zziębniętemu wcale było do smaku, częstowała zaś wszystkiém bardzo uprzejmie. Ponieważ zatrzymaliśmy się na téj stacyi tylko parę godzin, zatém przyszła moja towarzyszka podróży musiała zaraz wybierać się w dalszą drogę, — i tak już razem dojechaliśmy do Wołogdy.
W Wołogdzie zajechaliśmy przed pałac gubernatora, wysiadłem; żandarm, stojący na warcie, wskazał mi drogę do przedpokoju. Służący zameldował mnie, a gubernator niebawem wezwał mnie do siebie. Był to Stanisław Tadeuszowicz Cho: jenerał-major ze świty Jego Cesarskiéj Mości naczelnik wołogdskiéj guberni. To, co słyszałem, wystarczy, aby go ocenić: Żona jego i najstarszy syn, byli wysłani do Syberyi za udział w powstaniu z 1863 roku, a on był najgorliwszym sługą cesarza, a chociaż rodowity Polak i katolik, o wiele okazywał się sroższym i bojaźliwszym, od wszystkich gubernatorów prawdziwego moskiewskiego pochodzenia.
Po kilku minutach rozmowy kazał mnie odprowadzić do 4 części, t. j. do 4 cyrkułu, z zaleceniem, abym się na drugi dzień rano stawił u niego. Daleko było do téj 4 części. Gdym tam zajechał, dano mi dość wygodny pokój, już mnie na zamek nie zamknięto, a adjutant miejscowego pułkownika żandarmeryi, który zaraz prawie zamną przyjechał, rozkazał moim żandarmom porachować się z pieniędzy i to, co pozostało, do ręki mi oddać; uwolnił mnie zarazem z pod ich opieki i obu do koszar odesłał. Więcéj téż ich nie widziałem.
W Wołogdzie miałem pozwolenie swobodnie chodzić po mieście, jednak zawsze w towarzystwie policyanta albo czastnego prystawa, t. j. komisarza cyrkułowego.
Nazajutrz rano byłem u gubernatora, oddałem mu list do mego ojca, lecz żadne prośby nie mogły go skłonić, aby mię pozostawił w Wołogdzie, bo przez ministra dwa tylko miasta powiatowe, przeznaczone były na mieszkanie dla przestępców politycznych, Solwyczegodsk i Ustsyzolsk. Gubernator dał mi do wyboru jedno z tych dwóch miejsc; wybrałem pierwsze jako o 500 blisko wiorst mniéj odległe, chociaż i tak porządnie oddalone, bo o 654 wiorsty.
Podczas mego dwudniowego pobytu w Wołogdzie, gubernator zaszczycił mnie dwa razy swoją wizytą, a raz zastawszy mnie przy herbacie, sam parę szklanek wypił.
Nie miałem co robić w Wołogdzie, to téż nie ociągałem się z wyjazdem. Lepiéj było raz już stanąć na miejscu, pozbyć się czujnego oka moich stróżów, choć względną swobodą odetchnąć i wypocząć po trudach podróży.
Wyjechałem zatém z Wołogdy dnia 8 koło wieczora, a stanąłem u kresu 11 lutego, podług rosyjskiego kalendarza 30 stycznia, o godzinie szóstéj rano.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.