Wspomnienia z wygnania 1865-1874/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Wielhorski
Tytuł Wspomnienia z wygnania 1865-1874
Wydawca Zygmunt Wielhorski
Data wyd. 1875
Druk Ludwik Morzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Z Warszawy do Petersburga.

Dnia 30 stycznia 186... roku, między godziną 6 a 7 wieczorem, piliśmy herbatę z moim towarzyszem K., gdy niezwykły ruch i ciężkie stąpania dały się słyszeć na korytarzu, w kilka chwil potém zgrzytnęły zamki, odsunęły się rygle i dwóch żandarmów w towarzystwie dwóch żołnierzy weszło do naszego pokoju z temi słowami:
— Sześćdziesiąty czwarty na prawo sobirajsia z wieszczami (zabieraj się z rzeczami).
Byłem wtedy numerem sześćdziesiątym czwartym w X pawilonie, wyłącznie przeznaczonym dla więźniów politycznych w cytadeli warszawskiéj, a dla tego na prawo, bo łóżko moje stało po prawéj stronie, towarzysz zaś mój, ponieważ łóżko jego stało po léwéj stronie, nazywał się 64 na lewo, a numer naszego pokoju był 64. Nazwiska nasze znało tylko parę osób należących do komisyi śledczéj, dla innych byliśmy numerami.
Tak niespodzianie zagadnięty, spytałem się naturalnie żandarmów, gdzie mnie poprowadzą.
— Nieznaju (niewiem), była cała odpowiedź.
Byłem przyzwyczajony do ich lakoniczności, to téż jużem się więcéj do nich nie odzywał.
Upakowawszy na prędce rzeczy, których i tak już większa część była w tłómoku i kuferku, i pożegnawszy się jak najczuléj z moim współwięźniem, udałem się za moimi przewodnikami. Żołnierze nieśli moje bagaże.
Wyrok odczytano mi przed czterema miesiącami, skazujący na osiedlenie w oddalonych guberniach cesarstwa, ale właśnie zwłoka w mojej wysyłce i usilne starania o moje uwolnienie, nasuwały niejako nadzieję, że będę uwolnionym idąc zatém za żandarmami, to trwogę czułem, to znowu nadzieję
W parę minut stanęliśmy u smotrytiela (nadzorcy) X pawilonu, żandarmskiego półkownika Arszeniewskiego; równie jak przedtém żandarmów, spytałem i jego, gdzie mnie prowadzą?
— Nieznaju, odpowiedział.
Pułkownik Arszeniewski, bardzo zresztą grzeczny, uprzejmy i rozmowny człowiek oddał mi niektóre drobiazgi, które mi przy uwięzieniu odebrano, jako: zegarek, pierścionki, kilka fotografii i listów, ale gdy zdawszy rachunek z pieniędzy, które téż u niego były, wręczył je wraz z księgą żandarmowi co mnie przyprowadził, zaraz zmiarkowałem, że moje marzenia o uwolnieniu są złudzeniem, że wyrok skazujący mnie na wygnanie będzie wykonany. Jeszcze raz go spytałem.
— Ależ p. pułkowniku, przecież p. pułkownik musi wiedzieć, co się ze mną stanie?
— To tylko mogę panu powiedzieć i to tylko wiem, że teraz zaprowadzą pana do komendanta cytadeli.
U drzwi znalazłem czekające dwie doróżki. Do pierwszéj wsiadłem ja, mój żandarm z książką i dwóch żołnierzy z karabinami i bagnetami, do drugiéj włożono moje rzeczy i wsiadł drugi żandarm.
Do komendanta było bardzo blisko, zaraz téż nasze doróżki się zatrzymały, wysiedliśmy i poprowadony przez żandarma z dwoma żołnierzmi z tyłu, wszedłem do dużéj sali, w któréj dwóch, czy trzech oficerów i tyluż podoficerów coś pisało.
Żandarm oddał książkę, w któréj się oprócz moich pieniędzy, jeszcze kilka papierów znajdowało, jednemu z oficerów, a ten ją z sobą zabrał i zaraz wyszedł. Po półgodzinnem oczekiwaniu zjawił się p. komendant, jenerał ***, bardzo mi się grzecznie ukłonił lecz gdy go się spytałem, jakie jest moje przeznaczenie, otrzymałem wieczną odpowiedź:
— Nieznaju!
Odprowadzono mnie następnie do doróżki i w tym samym co przedtém porządku wyjechaliśmy z cytadeli. Droga do Warszawy była fatalna, ogromne błoto i na wpół roztajały śnieg, to téż dość długo jechaliśmy na Krakowskie Przedmieście aż do komendantury placu, tam doróżki się zatrzymały, wysieliśmy i znowu żandarm naprzód, ja za nim, a za mną żołnierze udaliśmy się, jak się późniéj dowiedziałem, do plac-adutanta. Plac-adjutant był w sali do któréj mnie wprowadzono, odebrał książkę od mego przewodnika, lecz gdy ten ostatni chciał mu coś powiedzieć, zawołał:
— Charaszo, znaju, (dobrze, wiem), i kazał mnie odprowadzić do malutkiéj celki, od któréj, gdy wszedłem, drzwi na klucz zamknięto. Siedziałem tam więcéj godziny zupełnie po ciemku. Nie pojmowałem, co ta cała krętanina znaczyła, a do prawdziwéj rozpaczy doprowadziła mnie odpowiedź plac-adjutanta, który nareszcie do mnie przyszedł, na moje zapytanie, gdzie mnie wywiozą:
— Nieznaju.
— Ależ na miłość Boską, któż będzie wiedział, co chcecie ze mną zrobić?
— Komendant placu.
— Tak, to proszę p. kapitana zaprowadzić mnie do niego.
— Nielzia (niemożna).
— Dla czego nie można?
— Bo jego prewoschoditelstwo (jaśnie wielmożność) jest na teatrze.
— A kiedy p. kapitan przeglądał moje papiery, to musi przecież wiedzieć, dokąd mnie wyprawią?
— Nie mogu znać.
Wściekły byłem z złości, gdyby nie bojaźń że pogorszę moje położenie, byłbym udusił tego niegodziwca. Wiedziałem z wyroku, że wysłanym będę w oddalone gubernie cesarstwa, ale do któréj z nich? — tych gubernii jest tak dużo...
Plac-adjutant zawołał; dwóch żandarmów się zjawiło po podróżnemu odzianych w obszerne tułuby futrzane, ale już nie ci sami, co przywieźli mnie z cytadeli.
— No praszczajtie, do świdania, iditie s nimi, (no żegnam pana, do widzenia, niech pan idzie z nimi) rzekł do mnie plac-adjutant, a do żandarmów:
— Budtie ostrożny (bądźcie ostrożni), i odszedł.
— No pajdiom, (pójdziem) odezwał się jeden z moich opiekunów, w którym po galonach poznałem podoficera — i poszliśmy.
Na Krakowskiem Przedmieściu obie doróżki czekały; w jednéj z nich były moje rzeczy i siedział żandarm, wsiedliśmy do pierwszéj, a pooficer zakomenderował:
— Na St. Petersburską żelazną koléj.
Wiedziałem zatém, że jadę do Petersburga, ale nic więcéj. Chciałem uprzedzić o moim wyjeździe choć jednę z osób znajomych, których miałem bardzo dużo w Warszawie, ale napróżno, żaden wybieg mi się nie udał, bo po przyjeździe do dworca kolei, do nikogo zbliżać mi się moi stróże nie dali. Gdy ich się spytałem, gdzie mnie daléj z Petersburga powiozą, odpowiedzieli:
— Uznajem w Pitierie (dowiemy się w Petersburgu.)
I tak dnia 30 stycznia 186... roku o 11 godzinie wieczorem żegnałem Warszawę, to jest kraj mój kochany. Dokąd jadę, nie wiedziałem; na jak długo, nie wiedziałem; nikt nawet z moich nie wiedział, że ich opuszczam, może na zawsze.
Wsiedliśmy do wagonu 3 klasy, ja w rogu koło drzwiczek, jeden z żandarmów naprzeciwko, drugi obok mnie. Chociaż to było w stycznia czas był bardzo piękny i tak ciepło, że futra na siebie nie kładłem, lecz nad ranem, gdy pociąg zbliżał się do Białegostoku, już było dużo zimniéj, a wieczorem w Wilnie, dobrze trzeba było się otulać.
Żandarmi moi, pozwalali mi z drugimi podróżnymi rozmawiać. Tymczasem w Wilnie wsiadł do wagonu jakiś młody człowiek, w którym poznałem zaraz artystę, a po kilku słowach dowiedziałem się, że jest malarzem i w Rzymie długo bawił, że i ja w tém mieście parę lat mieszkałem, zaczęlismy mowić o włoskiéj ziemi i mimo chęci może, włoskim językiem. Na to mój żandarm:
— Nielzia po niemiecki goworit' (nie wolno mówić po niemiecku.)
— Ale kiedy my mówimy po włosku.
— Wsio rawno, nielzia (wszystko jedno, nie można).
Mówiliśmy zatém po polsku.
Wielką mi wyrządził przysługę mój nowy znajomy, bo odstąpił mi parę butów filcowych, po moskiewsku zwanych katanki, bez których byłbym niezawodnie nogi w moich zwyczajnych choć grubych juchtowych butach odmroził, bo już w Petersburgu mróz dochodził do 32 stopni Réaumura. Żandarmi zresztą moi byli bardzo uprzejmi, jeżeli chciałem spać i położyłem się na ławce, to z wielką pieczołowitością mnie okrywali, a innym podróżnym budzić nie pozwalali. Na stacyach, na których chciałem wysiąść, aby się posilić, nie odstępowali mnie ani na krok, oba wyprostowani jak struny, stali za mojém krzesłem, w podoficerze miałem intendenta, bo ponieważ u niego była moja kasa, on płacił za moje wydatki.
Na jednéj ze stacyi o parę godzin odległéj od Petersburga, musieliśmy się zatrzymać trzy do czterech godzin z powodu przypadku, jaki się wydarzył pociągówi towarowemmu idącemu przed naszym. Korzystałem z téj sposobności, aby spokojnie, bez pośpiechu zjeść obiad. Gdym się do tego zabierał, jakiś pułkownik siadł obok mnie i spytał po francuzku.
— Czy z panem hrabią Kierdejem mam zaszczyt mówić?
— Tak jest. Ale zkąd pan pułkownik mnie zma?
— Widziałem pana u jenerała Tuchołki w X pawilionie.
Jenerał Tuchołka był przesem komisyi śledczéj do spraw politycznych w warszawskiéj cytadeli.
— A z kim mam przyjemność zaznajomić się? — zapytałem.
— Jestem pułkownik ...
Powiedział mi, jak się nazywa, ale zapomniałem.
Rozmowa nasza była bardzo ożywioną; to szczególna rzecz, jak ci Moskale są mili, gdy dużo ludzi na nich patrzy — i tak ten pułkownik, który należał do komisyi śledczéj i który, gdyby był moim inkwirentem, zupełnie by się nie żenował nazywać mnie przy śledztwie sukinsynem, buntowszczykiem i tym podobnemi duserami mnie traktować, był dla mnie tak grzecznym, jak gdybyśmy się znajdowali w jednym z wykwintnych salonów ucywilizowanej Europy. Jego uprzejmość do tego nawet doszła stopnia, że gdy pomówił z nadkonduktorem pociągu, przeniesiony zostałem z moimi opiekunami do wagonu 2 klasy i tak dojechałem już do Petersburga dnia 1 lutego około godziny 10 w wieczór. Gdy pociąg stanął, zaraz drzwiczki mego wagonu się otworzyły i petersburgski żandarm zapytał moich:
— Wy wieziecie grafa Kierdeja?
— Da (tak).
— Tak pajdiomtie s nami (tak chodźcie z nami.)
Zaprowadził nas do osobnego pokoju, potém wziął kwit na rzeczy, zaraz z niemi powrócił i rzekł:
— Wasza kibitka gotowa, ale trzeba wam się zaopatrzyć w zapasy do jedzenia i herbatę, bo po drodze nic nie dostanie.
— A dokądże my jedziemy? spytałem.
— W Wołogdu (do Wołogdy).
Tak nareszcie, przebywszy więcój tysiąca wiorst, dowiedziałem się o celu mojéj podroży, bo nie wątpiłem, że uzyskam pozwolenie zostania w tém mieście. Niestety, przewidywania moje się nie ziściły.
Mój podoficer i petersburgski żandarm poszli po prowizye, niedługo wrócili, przynosząc pół funta herbaty, parę funtów cukru, bułek, szynki, kawioru prasowanego, sera i kilka cytryn. Gdy to wszystko zostało upakowane, zaprowadzono mnie przed dworzec, już podróżni byli się rozeszli lub rozjechali, stały tylko szerokie sanki, zaprzężone trójką dzielnych koni. Ułożono moje tłómoki, siadł obok mnie mój warszawski podoficer, drugi żandarm na koźle i cwałem ruszyliśmy. Byłem więc w Petersburgu. A powiedzieć mogę, żem w nim nie był, nie wiem nawet, przez które ulice przejeżdżaliśmy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Wielhorski.