Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
z przedmową
Henryka Sienkiewicza
Tytuł Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk Jan Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


∗             ∗

Szybko minęły te trzy miesiące. Oddział żuawów przyszedł nas zastąpić. Na drugi dzień o 3-ej rano wyruszyliśmy przy pięknej pogodzie z powrotem do Tiaretu. Na drogę każdy żołnierz dostał od Baszy-Agi butelkę dobrego wina.
Nie zapomnę tego dnia, a to dlatego, że to była wigilja Bożego Narodzenia 1876-go roku.
W dniu takim myśl ulatała daleko, pod strzechę rodzinną. Tyle wspomnień serdecznych ciśnie się do głowy.
Ledwie uszliśmy z 10 kilometrów, naraz zaczyna się gwałtownie oziębiać i śnieg pruszy. Śmiejemy się z tego zjawiska, ale po chwili zrywa się gwałtowna zamieć i tak tnie w twarz, że oczu nie można otworzyć.
Brniemy w śniegu po kostki, każdy żołnierz, jak oblepiony. Niepodobna iść dalej. Schodzimy z szosy i kryjemy się w lesie, koło którego właśnie przechodzimy. Ale i to niewiele pomaga, gdyż drzewa są rzadkie.
Żołnierze, zmarznięci, ściągają gałęzie i rozpalają ogień, aby się troszkę ogrzać.
Słychać trzask gałęzi i grzechotanie. Oglądamy się, a tu, tuż koło nas ze dwadzieścia zestrachanych dzików przebiega. Chwytam za karabin, ale zanim zziębniętymi palcami miałem czas wsunąć nabój, już dziki były daleko. Kilku żołnierzy strzeliło, ale ani jeden dzik nie padł.
Ze trzy godziny trwała ta zawierucha. Śniegu tyle napadało, że miejscami rowy równe były z szosą.
Skończyła się zadymka, wiatr ustał, więc brnąc po śniegu, maszerujemy dalej. Zanim przyszliśmy do Tiaretu, śnieg już zniknął i pewno już było ze 16 stopni ciepła. Przemoknięci, z przyjemnością dostaliśmy się pod dach.
Dalsza służba w Tiaret nie przedstawia się zajmującą. Zwykła służba garnizonowa.
Dwóch kolegów, a mianowicie Van-Vin, Wrzosek i ja, postanowiliśmy, po skończeniu służby w legjonie, wstąpić do armji holenderskiej. O tej armji dużo tu mówią, a szczególnie o tych cudownych krajach na archipelagu Indyjskim.
Ostatnie trzy miesiące służby przepędziłem w Rahuyi, o dwa dni marszu od Tiaretu. Zostałem tam wysłany dla pilnowania więźniów wojskowych (Travaux publics), którzy robili tam szosę w pustyni.
Oddział składał się z plutonu. Komenderował Porto-Carerro, człowiek wielkiej zacności, jako zwierzchnik i miły towarzysz; drugi sierżant był André, mój serdeczny przyjaciel. Służby tu niewiele mieliśmy, a tylko warty około obozu więźniów.
Przykro było patrzeć na tych nieszczęśliwych; wielu było skazanych na 5-letnie roboty. Prawda, że byli to ludzie z szalonemi głowami, którzy nie dali się nagiąć dyscyplinie wojskowej, ale, bądź co bądź, są to ludzie, a karność, jaka u nich panuje, jest okrutna. Za najmniejsze przewinienie zakuwają ich w ciężkie kajdany i trzymają o chlebie i wodzie od 8 do 15 dni.
Widziałem takich zakutych, leżących na gołej ziemi, ubranych tylko w płócienne ubranie. W dzień prażyli się od słońca, a w nocy zmarznięci sinieli od zimna. Administracja obozu, to jest oficerowie i podoficerowie, są chyba ludźmi bez serca i nerwów, aby na to obojętnie patrzeć.
Bunty nie są tu rzadkością. Były wypadki, że wszystkich swoich szefów wymordowali. Zdarza się także, że naumyślnie przechodzą linje poza obozem, aby ich wartownicy zastrzelili.
Co jakieś dziesięć dni Arabowie zjeżdżają się tutaj dla wymiany i sprzedaży produktów. Nasz obóz jest na wzgórzu, obok obozu więźniów, a na dole Arabowie urządzają targi.
Chciałem kupić tytoniu i zeszedłem na dół. Sprzedający siedzą wszyscy na ziemi, obok swoich koszów. Kupiwszy tytoniu, przedzierałem się przez tę ciżbę. Naraz jakieś duże psisko przyskakuje do mnie. Nie namyślając się wiele, dobyłem pałasz i płazem psa uderzyłem. W tej chwili doskakuje do mnie Arab i z podniesionym matrakiem (laska), łamaną francuszczyzną krzyczy:
— Pourquoi toi frapper mon chien? (dlaczego uderzyłeś mego psa).
Nie jesteśmy przyzwyczajeni, aby Arabowie tym tonem do nas przemawiali. Tembardziej, gdy zobaczyłem podniesiony matrak, nie zważając, co dalej nastąpi, jednem uderzeniem pałasza odbiłem matrak, a drugiem ciąłem Araba przez głowę. Cięcie było silne. Arab pochylił się i złapał za głowę, a krew strugą ciekła po białym burnusie.
W jednej chwili z krzykiem, wymyślaniem, ściśnięty zostałem ze wszystkich stron. Zrozumiałem, że jeżeli pierwszy ośmieli się mnie dotknąć, to już będę zgubiony. Zrobiłem kilka kroków naprzód i, młynkując pałaszem, trzymałem napastników w oddali.
Nie wiem, jakby się to skończyło, szczęściem André wyszedł z namiotu i, zobaczywszy, co się dzieje, zrozumiał odrazu położenie moje. Krzyknął na trębacza, aby trąbił na alarm.
W minutę może ze 30 żołnierzy napół ubranych z Andrém na czele, porwawszy karabiny z kozłów, jak fala, rzuciło się z góry na dół; kolbami przewrócili kilkunastu Arabów i już byli przy mnie.
Odetchnąłem. Zimny pot wystąpił mi na czoło.
Kiedy się to działo, porucznik z gołą głową wypadł z szablą w ręku, sformował resztę plutonu, nie wiedząc na razie, co się stało, i z bronią nabitą czekał.
Zdałem raport z całego zajścia. Porucznik wysłał Andrego z 20 ludźmi, aby natychmiast rozpędził wszystkich Arabów, przyprowadził kaida i tego Araba rannego.
Arabowi, ciętemu przeze mnie, niewiele się stało, a to dzięki krymce sztywnej filcowej na głowie. Krymka ta obwinięta jest tkaniną wełnianą i naokoło okręcona dość grubym wielbłądzim sznurem, głowa więc ocalała, a tylko nad skronią skóra została przecięta na kilka centymetrów. Doktór nasz go opatrzył, a kaid za niepilnowanie porządku usłyszał kilka komplementów w tym rodzaju, jak „Kelb beni Kelb“ (psi syn) z obietnicą stu kijów, jeżeli się jeszcze coś podobnego zdarzy.
Porucznik, śmiejąc się, zrobił mi uwagę za moją nieostrożność i dodał, że Polacy to zaraz gotowi do szabli, nie patrząc, co z tego wyniknie. Dzięki Bogu, że się na tem skończyło.
Nadchodził dzień 13 czerwca, powróciłem więc do Tiaretu, bo to koniec mojej służby.
Pożegnawszy wszystkich zwierzchników batalionowych, odprowadzony przez kolegów, ruszyłem w drogę do Sidi-Bell-Abbes, gdyż tam stał sztab pułku. Nadzwyczaj serdeczne było pożegnanie moje z Van-Vinem, Andrém, Wrzoskiem i Brynkiem. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach i dzisiaj po przeszło 40-tu latach zawsze z rozrzewnieniem wspominam tych zacnych przyjaciół.
Obiecaliśmy sobie, że ani przestrzeń, ani czas nie oziębi naszych uczuć; rzeczywiście, kilka lat jeszcze po powrocie do kraju pisywaliśmy do siebie.
W Sidi-Bell-Abbes, przedstawiwszy się pułkownikowi, otrzymałem paszport do Paryża. Jeszcze kilka dni drogi i jestem w Oranie.
Wsiadłszy na okręt, żegnam ziemię algierską, długo wpatruję się w niknący fort Ś-go Grzegorza. Pomimo wszystko, żal mi tych zacnych, serdecznych towarzyszów broni, z którymi pożegnałem się może na zawsze.
Na zakończenie o służbie algierskiej powiem tylko, że nikomu nie radzę udawać się tam, bo po pierwsze: trzeba mieć zdrowie żelazne, a przytem trzeba z zamiłowaniem być żołnierzem i, pomimo najcięższych chwil, nie upadać na duchu.
Co zaś do legjonu, to jeszcze raz powtarzam, że to jest pułk z najlepszą historją i dla wielu znakomitości był szkołą. Tu służyli Mac-Mahon, Bazaine, Canrobert i wielu innych. Oficerowie wogóle są ludzcy, a niektórzy wielkiej zacności; zresztą nie leży w charakterze francuskim brutalność. Że legjon nie jest więcej oszczędzany, niż inne pułki francuskie, to jest całkiem naturalne, zresztą legjon w razie czy to trudów, czy niebezpieczeństwa, nie da się nigdy wyprzedzić i ma to sobie za punkt honoru.
Przyjechawszy do Marsylji, miałem chwilowo zamiar powrócić do kraju, do którego tak bardzo tęskniłem. Lecz okoliczności tak się złożyły, że trzeba było dalej życie tułacze prowadzić.
Podróż koleją przez najpiękniejszą i najbogatszą część Francji z prawdziwą przyjemnością odbyłem. W wagonach nudów niema. Francuzi z łatwością się zaznajamiają, armję zaś algierską szczególną otaczają sympatją.
Przyjechawszy do Paryża, zająłem się odszukaniem kuzyna mej matki, Jana Drewnowskiego, b. kapitana artylerji rosyjskiej na Kaukazie, a dowódcy z 1863 roku. Nigdy go przedtem nie widziałem.
Znalazłem go w biurze „Ecole des Ponts et Mines“, gdzie pracował jako jeden ze zdolniejszych inżynierów. Przyjął mnie tak, jakbym był jego synem.
Był to człowiek rzadkiej dobroci.
Pomimo że pobierał dobre uposażenie, sam nigdy nic nie miał. Zawsze utrzymywał koło siebie cały legion biednych rodaków, których zresztą nigdy nie brak w Paryżu. Byli tacy, co rzeczywiście zasługiwali na pomoc, ale nie brakło i takich, co go wyzyskiwali. Pozostał zawsze gorącym patrjotą; kochał Polskę nad wszystko, a tęsknota za krajem, do którego nigdy nie mógł powrócić, przedwcześnie go do grobu zapędziła.
Ponieważ wypadło mi zaczekać na kolegów, którzy dopiero po trzech miesiącach mogli przyjechać, aby razem ze mną udać się do Holandji, postarałem się znaleźć jakieś odpowiednie zajęcie. Przy pomocy Drewnowskiego z łatwością otrzymałem je na kolei Paris-Lyon-Méditerranée, w wydziale ekspedycyjnym.
Godziny popołudniowe najczęściej przepędzałem w towarzystwie „Pere Jean“, jak Drewnowskiego w całej dzielnicy Łacińskiej nazywano, albo też zwiedzałem muzea.
Trzy miesiące prędko przeszły. Przyjechali Van-Vin, André i Wrzosek. Postanowiliśmy zaraz wyjechać do Holandji, tylko André wstąpił do Charleville, aby pożegnać się ze swą rodziną, a mieliśmy się spotkać już w Hardevyk.
Znowu więc jesteśmy we czterech razem, jak nas Francuzi w legjonie nazywali: „inséparables“. W tych warunkach odbywaliśmy podróż barcizo wesoło. W Brukseli Van-Vin miał brata, który służył w gwardji królewskiej, w pułku kawaleryjskim „guidów“ w stopniu Marechal de logis.
Na stacji zastaliśmy go z kilkunastu kolegami, którzy nawet nie pozwolili nam strfnąć w hotelu, ale zaraz zabrali nas do siebie.
Umundurowanie „guidów“ wspaniałe: bermyca, jak kiedyś w gwardji wielkiego Napoleona, pantalony czerwone podobne do naszych, tylko więcej w amarant wpadające, — szable długie, proste, z ozdobną gardą.
Trzy dni, które przebyliśmy w Brukseli, były jednym ciągiem uczt i zabaw. Pułkownik guidów uwolnił od służby kilku wachmistrzów, aby mieli czas nam asystować.
Odprowadzeni na kolej, po bardzo serdecznych pożegnaniach, przy okrzykach „Niech żyje Francja!“ „Niech żyje Belgja!“, przez Antwerpię wyjechaliśmy do Holandji do fortecznego miasta Breda.
Po złożeniu naszych papierów wojskowych u komendanta placu na drugi dzień w asystencji podoficera holenderskiego udaliśmy w dalszą drogę do Hardervyk, głównego depôt dla armji indyjsko-holenderskiej.
Te kilka godzin koleją dziwne na nas wrażenie robiło. Można całą Europę przejechać, a czegoś podobnego nie zobaczyć. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, wspaniałe łąki, poprzerzynane kanałami. Niektóre tak szerokie, że statki na nich chodzą, a wszędzie wiatraki, które przeważnie służą do przelewania wody. Lasów prawie nie widać, za to każdy domek wiejski otoczony drzewami i kwieciem. Wszystko to razem miłe wrażenie robi dla oka.
O porządku holenderskim niema co mówić: jest on przysłowiowy. Dość powiedzieć, że ja sam widziałem, jak we wsiach w sobotę kobiety myją dachy swych domów szczotkami.
W Hardervyk formalności przyjęcia bardzo prędko przeszły, nawet doktorzy, którzy są dosyć trudni w wyborze ochotników, prawie nas nie badał’ Mundury nasze wystarczały im, bo wiedzą, że legjoniści umieją znosić trudy wojenne. Po przeczytaniu nam ustaw wojskowych, które niczem się nie różnią od francuskich, i po podpisaniu umowy na lat sześć, zostaliśmy włączeni do armji.
Umundurowanie z sukna cienkiego, ciemnogranatowego koloru, z jasno-niebieskiemi wypustkami i takimże kołnierzem, kepi podobne, jak noszą w Austrji; na ramionach płaskie buljony, a przez plecy i piersi podwójny sznur z dwoma chwastami, zwieszającymi się z lewej strony piersi, koloru pomarańczowego. Oprócz tego każdy żołnierz otrzymuje trzy komplety umundurowania z dymy niebieskiej, trzy pary obuwia i zapas bielizny tak duży, że mógłby wystarczyć na parę lat.
Mundury sukienne nosi się tylko w Holandji i na morzu w sferach chłodnych, później wcale się ich nie używa. Dopełnia umundurowania szynel szaraczkowy, ale także z lekkiego sukna.
Na pomieszczenie tego bagażu żołnierz otrzymuje walizę skórzaną, bo w Indjach nie nosi się tornistra.
Uzbrojenie składa się z karabina szybkostrzelnego 11 mm. systemu Bomont z bagnetem czterokątnym, który się nigdy z lufy nie zdej muje, chyba do czyszczenia, i z krótkiej szabelki, której klinga jest wązka przy rękojeści, a coraz szersza przy końcu.
Każdy ochotnik przy wstąpieniu otrzymuje 300 guldenów holenderskich w złocie, a żołd od pierwszego dnia na stopie wojennej, aż do wylądowania w Batawji.
Sam Hardervyk, gdzie, oczekując transportu do Indyi, przepędzamy parę tygodni, jest małem miasteczkiem, przy ujściu Süderse, z 8000 ludności. Nie odznacza się ani handlem, ani przemysłem, ale ma za to 180 kawiarni i t. p. Gdzie się ruszyć, wszędzie muzyka i śpiewy, dzień i noc, a wszystkie te lokale przepełnione są ochotnikami różnych narodowości, z wyjątkiem tylko Anglików, których nie przyjmują wcale. Najwięcej słyszy się tu ęzyk holenderski, francuski i niemiecki.
Służby tu żadnej nie pełnimy. Codziennie tylko parę godzin marszu z muzyką, pozatem zabawy i zabawy aż do przesytu.
Oficerowie tutejsi są grzeczni, przedstawiają się dodatnio, tylko znać pewną sztywność w obcowaniu z żołnierzami. Mustry, manewry, regulaminy prawie te same, co we Francji.
Z językiem holenderskim będzie dla mnie trudna sprawa. Bogaty jest w wyrażenia, a twardy w wymowie. Wprawdzie najwięcej mówi się tu po francusku, ale instrukcje i komenda muszą być po holendersku.
Wrzosek i ja pokupowaliśmy sobie podręczniki i kujemy na gwałt, ale to nie łatwo przy chodzi, słysząc ciągle francuszczyznę.
Van-Vin za to nie potrzebuje się uczyć: zna dobrze język flamandzki, który jest identyczny z holenderskim.
Odebraliśmy list od Andrégo, w którym donosi, że zmienił zamiar, a to na usilne prośby swej rodziny; pozostaje we Francji i wstępuje w Paryżu do gwardji republikańskiej. Przykrość nam sprawiła ta wiadomość, bo rozstajemy się z dzielnym towarzyszem.
Dwa tygodnie prędko minęły. Wyjeżdżamy do Amsterdamu, aby wsiąść na okręt. Oddział nasz liczy 300 ludzi, 10-u podoficerów i kilku oficerów z rozmaitej broni; komendantem naszym na czas podróży jest major artylerji.
W7 porcie zastajemy gotowy do drogi dużych rozmiarów okręt „Księżniczka Amelja“ o sile 8000 koni. Chociaż już obeznany jestem z podróżą morską, bo przepływałem kilkakrotnie morze Śródziemne, ale nie można tej parodniowej podróży porównać z wielką, którą mamy przed sobą.
Na okręcie instalujemy się jak można najwygodniej, wiedząc, że przy najlepszych okolicznościach podróż trwa 40 dni.
Przy dźwiękach muzyk, które grają hymn narodowy, podnosimy kotwicę. Wszyscy w wesołem są usposobieniu. Nikt nie przeczuwa, że nawet połowa nie powróci do Europy.
Morze dosyć spokojne, to też, podzieleni na grupki, siedzimy przeważnie na pomoście, opowiadając sobie różne dykteryjki. Pod pomostem, pomimo że wentylatory ciągle działają, powietrze jest ciężkie.
Ku wieczorowi wiatr się podnosi, okręt zaczyna się kołysać z boku na bok, tak zwane „roulis“ niejednemu daje się we znaki.
Już brzegi Holandji i Belgji straciliśmy z oczu. Jeszcze kilka godzin i wjedżdżamy w kanał La Manche. Na lewo, to jest we Francji, spostrzegamy miasto portowe Calais. Na prawo — brzegi Anglji z Douvrem. W kanale spotykamy się raz wraz z okrętami różnych narodowości; niektóre bardzo blizko przepływają. Nawigacja wymaga tutaj wielkiej czujności, częste są bardzo zderzenia okrętów, tembardziej, że jesienią i zimą gęsta mgła utrudnia podróż. Syreny ciągle ryczą, a oficerowie z kapitanem nie schodzą z mostku. Morze w tem najwęższem miejscu jest prawie zawsze silnie wzburzone. Na pomoście nie można się utrzymać, co chwila ktoś koziołka wywinie, a od czasu do czasu bałwan przelewa się przez pomost.
Zaczynamy się zbliżać do brzegów Anglji, do Southampton. Tu zatrzymujemy się w samym porcie, zapełnionym setkami okrętów. Wjazd jest trudny i parę godzin upływa na manewrowaniu.
Southampton, miasto wielkie, fabryczne, nie sprawia miłego wyglądu. Literalnie oddycha się tu pyłem węgla.
Nasz okręt zabiera wielką ilość węgla; przez 20 godzin cztery windy parowe pracują. Trudno sobie wyobrazić, gdzie takie masy mogą się pomieścić. Wszyscy wyglądamy, jak kominiarze. Nie można się niczego dotknąć, bo czarny pył jest wszędzie.
Wyruszamy w dalszą drogę.
Morze się uspokoiło, więc zaczyna się mycie i czyszczenie okrętu. I my także musimy doprowadzić naszą tualetę do porządku. Trzymamy się ciągle brzegów Francji, ale w znacznem oddaleniu; latarnie morskie ostrzegają.
Zbliżamy się do Hiszpanji, do prowincji Galicji, Teraz znowu jesteśmy blizko brzegów. W tem miejscu morze jest bardzo głębokie.
Ciągle trzymając się brzegów, płyniemy przy samej Portugalji, bardzo wysoko wzniesionej nad poziom morza. Płyniemy przy prostopadłej ścianie skał, na kilkaset metrów wysokiej Gdzieś tam na wierzchu widać domki. Ludzie wyglądają jak laleczki. W niekté rych miejscach przysuwamy się tak blizko, że zdaje się, iż, skoczywszy z okrętu, możnaby wpław przepłynąć. Tylko pytanie, jak się wdrapać na takie skały, bo to istne ściany.
Okrążamy Portugalję i znowu oddalamy się od brzegów, tak, że prawie ich nie widać. Powietrze mamy wspaniałe; okręt prawie się nie kołysze, a tylko czuć drganie od uderzeń śruby.
Znowu zbliżamy się do Hiszpanji do przesmyku. Gibraltar zdała już widać; potężne skały, a w nich wykute galerje, jedna nad drugą, z których wyglądają wielkich rozmiarów armaty. Na samym wierzchu powiewa flaga angielska.
Cieśnina ma mniej więcej 12 kilometrów szerokości. Nietylko każdy okręt jest pod strzałami armatnimi, ale z 30-centymetrowych dział możnaby rzucać granaty aż na wybrzeża Maroka.
Po wyjściu z cieśniny oddalamy się od Hiszpanji, a zbliżamy się do Afryki; niekiedy jesteśmy tak blizko, że widzimy duary arabskie, a nawet ludzi i wielbłądy.
Nic dotąd nie mówiłem, jak jesteśmy umieszczeni na okręcie, a to przecież najważniejsze w tak długiej podróży. Ład i porządek panuje wzorowy. Żołnierz jest doskonale żywiony; rano herbata, ile kto chce, chleb z masłem i serem, o 10-tej obiad i także kawa; o 4-tej wieczorem herbata. Przed każdym obiadem porcja jałowcówki, oraz ćwierć litra czerwonego wina. Ochotnicy są tak samo karmieni, jak cała załoga okrętowa, z tą tylko różnicą, że tamci pracują, a ci nic nie robią. Pomimo to, zdarzają się wybryki niekarności. Jest kilkunastu takich między ochotnikami, którzy z niczego nie są zadowoleni i wszystko krytykują. Są to prawdopodobnie kandydaci do karnych kompanii, a nie do frontu.
Któregoś dnia dano nam kaszę jęczmienną z masłem, i to jeszcze jako porcję dodatkową. Majtkowie holenderscy bardzo ją lubią. Ja sam ją jadłem i uznałem, że była doskonała. Skoro się tym ochotnikom nie podobała, mogli nie jeść i na tem byłoby się skończyło. Ale oni zaczęli wydrwiwać; poszli do podoficera dyżurnego i oświadczyli mu, że nie są końmi, bo tylko koniom jęczmień się daje i w dodatku talerze metalowe z tą kaszą powrzucali do morza.
Gdyby to było na okręcie wojennym, drogoby za to odpokutowali, ale nasz poczciwy major zbagatelizował całe zajście i skazał tylko kilku na areszt czterodniowy w głębi okrętu.
Znowu zaczynamy się oddalać od lądu afrykańskiego, kierując się do Neapolu, który już zdała wspaniale się przedstawia. Wjeżdżamy do zatoki.
Neapol położony jest amfiteatralnie, widać go cały jak na dłoni. Nie dopływamy do samego portu, lecz zarzucamy kotwicę o jakie dwa kilometry od miasta.
Na prawo wznosi się dymiący Wezuwjusz.
Zabieramy stąd kilku podróżnych 1-ej klasy, a korzystając z poczty, i ja ślę list do rodziców, uspokajając ich co do mojej podróży.
Piękny czas ciągle nam sprzyja aż do cieśniny Mesyńskiej. Brzegi Włoch urocze; nad samem morzem miasteczka porozrzucane malowniczo; na wzgórkach pałacyki, otoczone pięknymi ogrodami, a przytem niebo niebieskie, bez chmurki.
Ciągle też siedzimy na pomoście, aby się nasycić tym cudnym widokiem.
Przed samą cieśniną morze zaczyna się bałwanić. Wiatr zerwał się gwałtownie i zaczynamy na dobre tańczyć. To już nie „roulis“, ale gwałtowny „tangage“.
Ogromne bałwany porywają cały okręt do góry, a potem rzucają go w tworzącą się przepaść. Są chwile, że zdaje się, iż się z tego nie wyjdzie. Ale co najzabawniejsze, to patrzeć na drugie okręty przepływające. Co chwila wcale ich nie widać, tak nosem lecą w przepaść.
Cieśnina jest bardzo wązka: widać dobrze Mesynę.
Odpływamy od brzegów, kierując się na południowy wschód. Zdała tylko spostrzegamy wyspę Kretę i po trzydniowej drodze stajemy w Port-Saidzie. Tu znowu po raz ostatni zabieramy węgiel.
Miasto nie przedstawia nic godnego widzenia. Ulice niebrukowane, obok domów europejskich nędzne lepianki; brak drzew i roślinności; znać, że to miasto świeżo wyrosło. A cechą jego brud, jak we wszystkich miastach wschodnich. Uderza tylko w oczy wiele kawiarń i domów zabawy, uczęszczanych przez marynarzy z całego świata. Sam kanał, który zupełnie inaczej sobie przedstawiałem, ma 70 kilometrów długości, ale wązki bardzo. Okręt dużych rozmiarów ledwie przejedzie, a tylko co jakieś 10 kilometrów są tak zwane stacje, to jest miejsca szerokie, gdzie okręty mogą się mijać. Jak okiem sięgnąć, na prawo i lewo — pustynia.
Brzegi kanału ciągle się obrywają, a umocnić ich niepodobna; wiatry zasypują je piaskiem, to też wzdłuż kanału spotyka się setki drag potężnych, które dzień i noc wydobywają piasek. Pomimo to, często się zdarza, że okręt uwięźnie, co i nam się przytrafiło, tylko że, jadąc bardzo wolno, zaraz cofnęliśmy się w tył i jakoś wydostaliśmy się z ław.cy piaskowej Na przebycie tej stosunkowo niewielkiej długości stracPiśmy dwa dni. Jechać można wolno i tylko od 6-tej rano do 6-tej wieczorem, resztę zaś czasu trzeba stać nieruchomo na stacjach, albo w jeziorkach słonych, które kanał łączą.
W kanale okropnie nam dokucza gorąco. Są chwile, że nie można oddychać, pomimo że rozciągnięto płótna żaglowe nad całym pomostem i wciąż je zlewają wodą. Niewiele to pomaga, bo żadnego przewiewu niema. Statek idzie tak wolno, że piechurby nadążył — tutaj też ostatecznie pożegnaliśmy nasze sukienne ubranie.
Nakoniec wydostaliśmy się z tego wązkiego pieca. Okręt już idzie pełną parą. I tu pewno jest z górą 40 stopni, ale wskutek szybkiego przerzynania powietrza jest choć trochę przewiewu.
Nie wiem, dlaczego to morze zwie się Czerwone, bo ani jednego odblasku tej barwy nie widziałem. Zwyczajnie, woda zielonawa.
Dotąd mamy pogodę, co się dosyć rzadko zdarza; płyniemy bliżej brzegów Azji. Z dużej odległości pokazują nam górę Synai.
Często spotykamy delfiny. Niekiedy po kilkanaście ich sztuk towarzyszy okrętowi. Widać je doskonale, jak dają susy ponad wodą.
Okręty spotyka się różnej narodowości, ale najwięcej angielskie.
Wypływamy z morza Czerwonego i wjeżdżamy w cieśninę Babel-Mandeb. Na prawo to jest w Afryce, dostrzegamy fort francuski Obok, a na lewo, w najwęższem miejscu, potężna forteca piętrzy się na skałach. To Aden, drugi angielski Gibraltar.
Smutnie tu bardzo, żadnej roślinności, upały szalone brak wody, bo ją muszą sprowadzać z daleka i umieszczać w cysternach.
Deszcze, a raczej nawałnice, są tutaj rzadkością. Pobyt dla europejczyków jest tak ciężki, że urzędnikom i wojsku angielskiemu rok liczy się za trzy lata służby.
Nie wpływamy tu do portu, lecz zatrzymujemy się o jaki dobry kilometr. Małe statki zabierają pocztę i przywożą nam ze 30 baranów o monstrualnych ogonach.
Przez kilka godzin, które tu spędziliśmy, mieliśmy pewną dystrakcję: oto ledwie zarzuciliśmy kotwicę, obskoczyło nas Kilkanaście łódeczek, a raczej łupinek, w każdej z nich po jednym, albo dwóch dzieciaków murzyńskich Naraz wszystko to skacze do morza i, pływając, już to stojąco, lub leżąco, krzyczy: „Monsieur, argent!“. Wszyscy z okrętu, rzucają drobne monety. Murzyni nurkiem wpadają w morze, chwytają monety pod wodą i, wypłynąwszy na wierzch, pokazują je w zębach. Ta zabawa trwa parę godzin. Jeśli który z nurków bardzo się zmęczy, wsiada do swej łódeczki. Między tymi pływakami były i dziewczynki, może dziesięcioletnie. A dodać należy, że przystań w Adenie jest osławiona z rekinów, dzieciaki te jednak nic sobie z tego nie robią.
Wypływamy na ocean Indyjski. Czas ciągle wspaniały. Po kilku godzinach straciliśmy zupełnie z oczu ziemię.
Podróż wprawdzie się dłuży, ale zdrów czuję się, jak nigdy. Na tem wielkiem morzu noce są wspaniałe i wtedy dopiero oddycha się Teiną piersią.
Z niecierpliwością wyczekujemy ziemi, bo dzień za dniem schodzi, a tylko woda i woda bez końca, nawet okrętów niewiele się tu spotyka. Morze wszędzie głębokie, więc rozmaitymi szlakami okręty płyną. Przed sama Sumatrą widzimy śliczne wysepki, wystające z głębi morza, jak bukiety. Są to przeważnie wysepki niezamieszkane, małego obszaru, całe pokryte palmami kokosowemi.
Upływa jeszcze kilka godzin i spostrzegamy brzegi Sumatry, wzdłuż której płyniemy aż do cieśniny Sunda.
Teraz to już całe dni nie schodzimy z pomostu, podziwiając tę wspaniałą wegetację. W oddali widać łańcuch gór bardzo wysokich. Wpływamy w cieśninę na kilka kilometrów zaledwie szeroką. Na lewo Sumatra, na prawo Jawa. Wszędzie pełno drzew i zieleni.
Nad samem wybrzeżem gęsto rozsiane wioski. Jeszcze kilka godzin wzdłuż Jawy i nakoniec Batawja. Z powodu płytkiego morza okręt zdaleka się zatrzymuje i na małych statkach dobijamy do brzegu.
Pierwsze wrażenie, jakie wywiera na europejczyku Jawa, trudno określić. Każdy jest zdumiony i oczarowany tą pięknością przyrody.
Batawja ma z górą 200,000 mieszkańców. Jest to miejscowość bardzo niezdrowa, zamieszkana przez Jawańczyków i Chińczyków. Europejczycy wszyscy, pomimo że mają rozległe interesy handlowe, przebywają tutaj tylko dorywczo, a mieszkają w miejscowości Veltenfriden, położonej wyżej o jakie 10 kilometrów.
Nadzwyczaj miłe na nas robi wrażenie pierwsze przyjęcie. Oficerowie, którzy nas oczekują, prowadzą nas do specjalnych namiotów, gdzie kilku cywilnych z paniami krząta się koło stołów. Podają kawę mrożoną, jakieś ciasta, rodzaj plum-puddingu i wiele owoców zupełnie nam nieznanych. Jest także wino i limonada mrożona.
Po krótkim wypoczynku wsiadamy do tramwaju konnego. Cała droga do Veltenfnden, a stąd do Mister-Cornelis nie da się opisać. Z jednej i drugiej strony drogi wspaniałe wille z werandami, rodzaj pałacyków, a wszystkie toną w otoczeniu palm najrozmaitszych gatunków, kokosów i bananów. Klomby ze wspaniałymi, nieznanymi mi kwiatami, a dalej pola, piętrzące się tarasami, najdoskonalej zirygowane, a wszędzie spotyka się mrowie ludzi, noszących w koszach na głowie, lub też na bambusach rozmaite produkty. Co jest charakterystyczne, że ci ludzie nie chodzą, ale biegną zawsze kłusem, pomimo szalonego gorąca.
Lud tu nie jest dziki i wszędzie nas witają uprzejmie. Co chwila słyszymy: „Tabe, tohan“ (witaj, panie). To nie Algerja z Arabami, którzy z podełba na nas patrzą.
Przybywszy do Mister-Cornelis, umieszczeni zostaliśmy w wygodnych koszarach.
Wszystko tu zastosowane do warunków klimatycznych, sale wielkie, przewiewne, dachy spuszczające się nizko, korytarze na zewnątrz wzdłuż gmachu; przy każdej sali łazienki z natryskami.
Zdumieni jesteśmy temi wygodami dla żołnierzy, a co najwięcej nas zaciekawia, to setki kobiet krajowych, kręcących się po salach i korytarzach. W armji francuskiej kobiecie nie wolno przestąpić progu.
Tutaj stoi garnizonem 11-ty bataljon, a wszystkie te piękności jawańskie należą do niego. Po rozejrzeniu się w koszarach, wychodzimy na spacer do dzielnicy chińskiej. Jest to zupełnie odrębne miasto, odrębna struktura domów i inne sklepy. Cała ludność nadzwyczaj czynna i zarazem hałaśliwa. Podróżnikowi zdaje się, że jest w państwie Niebieskiem. Pełno wszędzie smoków porcelanowych i jakichś przedpotopowych zwierząt, jako ozdoba domów.
Wchodzimy do jakiejś okazałej restauracji chińskiej, ale tu już wszystko po europejsku, bo oprócz pałeczek, są łyżki, widelce i noże.
Podają nam wcale niezłe wino francuskie, kurę pieczoną wprawdzie na oleju kokosowym, ale wcale smaczną i sałatę z młodych pędów bambusowych z krewetkami, a na deser gałki muszkatołowe w cukrze. Wszystko to nam smakuje, ale kawa czarna obrzydliwa, pomimo że gatunki kawy jawańskiej są najlepsze. Nie umieją jej dobrze palić ani mleć, a tem mniej przyrządzać. Wszędzie pije się niesmaczną, chyba, że ktoś sam ją sobie przyrządzi.
Na drugi dzień przedstawiono nas generałowi komenderującemu. Po okolicznościowej przemowie do nas i pytaniu, czy nie mamy reklamacji z podróży, następuje podział ochotników do rozmaitych bataljonów. Ja i Van-Vin zostaliśmy wcieleni do I-go bataljonu w Salatidze, a kolega Wrzosek pozostaje w Mister-Cornelis.
Przykre nam to rozłączenie, lecz na razie niema na to środka. Później, gdy zostanie podoficerem, da się przenieść do nas.
Muszę dodać, że zaraz na wstępie przy przedstawieniu się generałowi w Mister-Cornelis, wskutek naszych papierów francuskich i raportu majora artylerji, który w czasie podróży był naszym komendantem i bardzo pochlebną dał o nas opinję, zostaliśmy przeznaczeni do szkoły podoficerskiej we właściwym bataljonie, a w papierach naszych zamieszczono: Anbewolen militer (rekomendowany wojskowy).
Pożegnawszy się z naszym zacnym kolegą, powracamy do Batawji i znowu wsiadamy na okręt, który ma nas dowieźć do Samarangu.
Na samym wstępie nie bardzo uśmiechała się podróż morska i okręt mały i cały jego wygląd nieszczególny.
Kapitan, metys, nie wzbudzający wielkiej otuchy; załoga cała jawańska, nie tak wyszkolona, jak na europejskich okrętach. Szczęście, że to kilkanaście godzin jazdy.
Ledwieśmy się jako tako zainstalowali, morze już na dobre zaczyna się bałwanić i rzuca nami, jak piłką. Płyniemy ciągle przy wybrzeżu Jawy. Chcąc przyśpieszyć jazdę a oszczędzić węgli, rozpięto wielki żagiel, bo wiatr z boku.
Im bliżej jesteśmy Samarangu, tem powietrze gorsze. Nadciąga burza; na gwałt zwijają wielki żagiel. Wiatr kręci na wszystkie strony i z trudnością sterujemy.
Ściemnia się, błyskawice oślepiają, ulewa straszna. Zdaje się, że niebo się roztworzyło, a przytem trzask piorunów potęguje zgrozę.
Przemoczeni do nitki, linami przymocowana do wielkiego mostu, wolimy jednakże to, niż siedzieć pod spodem, jak w pułapce.
Niebezpieczeństwo naprawdę zagraża; widać to po całem zachowaniu się kapitana. Rozdaje pasy ratunkowe. Na dobitkę coś się zepsuło i ster źle funkcjonuje.
Oddalamy się od lądu. Niema mowy, aby można było zbliżyć się do Samarangu.
Jedziemy więc dalej. Z oddalenia widać latarnię morską, która sygnalizuje, aby się nie zbliżać.
jeszcze kilka godzin upływa w trwodze. Najbardziej obawiamy się, aby nas burza nie rzuciła gdzie na skaliste brzegi. Kierujemy się do drugiego, dużego miasta, Surabaja.
Nakoniec morze zaczyna się uspokajać, wiatr słabnie. Po tylu wrażeniach dobijamy do przystani. Portu tu niema, zdała więc od miasta zarzucamy kotwicę i małymi jawańskimi statkami udajemy się do miasta.
Jesteśmy wszyscy głodni, a przytem kompletnie zbici. Z radością czujemy stały grunt pod nogami. Po spożyciu kolacji, bo to już wieczór, nie mamy nawet ochoty obejrzeć miasta, jednego z największych na Jawie. Kładziemy się zaraz spać, a na drugi dzień znowu na okręt i z powrotem.
Tym razem szczęśliwie wylądowaliśmy w Samarangu, gdzie przenocowawszy, wyjeżdżamy koleją w głąb wyspy do Salatigi, położonej na 1500 metrów nad poziom morza.
Cała ta kilkogodzinna droga jest nie do opisania. Zdaje się, że to jeden ciąg ogrodów z podzwrotnikową roślinnością, to znowu pola okryte wysoką trzciną cukrową i plantacje kawy. Pociąg coraz wyżej zatacza kręgi i pnie się do góry. Czasami przejeżdża się nad przepaścią, ale i ta przepaść ponętna jest dla oka, bo wszędzie pełno krzewów i zieloności.
Stajemy na malej stacyjce. Stąd jeszcze 20 kilometrów. Szosa świetna, utrzymana tak, jak się widzi tylko w Holandji. Jeden prawie ciąg wiosek, przedzielonych niewielkiemi polami. Wsie po jednej i drugiej stronie szosy. Wszystko tonie w zieleni. Ruch na szosie ogromny. Całymi sznurami idą wozy dwukołowe, zaprzężone w bawoły. Ruch pieszy także wielki, znać tu ogromne zaludnienie.
Pomimo dużego gorąca nie czuje się bardzo zmęczenia. Co kawałek ujdziemy, to odpoczywamy w cieniu drzew, a we wsiach, przed domami, spotyka się rodzaj kramów, gdzie za kilka centów można się uraczyć ryżem, kawą i najrozmaitszymi owocami. W tych warunkach to nie jest marsz uciążliwy, ale raczej spacer, a przytem żołnierz jest lekko ubrany i bez tego tornistra, który zabija żołnierzy w legjonie.
Aniśmy się spostrzegli, a to już i Salatiga. Stoją tu owe kompanję I-go bataljonu, do którego jesteśmy zaliczeni, a także cały jedyny pułk kawalerji, z sześciu szwadronów złożony.
Kawalerji tej używa się na Jawie więcej do parady i służb honorowych, niż do boju, nigdy zaś nie używa się jej do ekspedycji na innych wyspach, jak n. p. na Sumatrze, Celebes lub Borneo, bo byłaby zupełnie bezużyteczna w tych krajach lesistych, a do tego bez dróg.
Na jawie od lat kilkudziesięciu nie było nigdy żadnego buntu.
Salatiga jest uważana jako miejscowość najzdrowsza. Cholery tu nie znają, a i febry nie są tak złośliwe, a co najważniejsza, niema tu wcale moskitów.
Miasteczko niewielkie, cywilnych europejczyków bardzo mało, za to Chińczyków pełno Oni tu odgrywają tę samą rolę, co u nas w Polsce Żydzi.
Kawalerja stoi w wygodnych koszarach murowanych, my zaś w bambusowych barakach, co się nam ogromnie podoba, bo to jest nowością.
Dla nas, legjonistów, służba tutejsza wydaje się zabawką, tak tutaj pod każdym względem oszczędzają żołnierza, i tak n. p. od 10 do 2-giej w całej armji zabroniona jest wszelka czynność. Żołnierz w tych godzinach ma absolutny odpoczynek, może spać lub przepędzać czas jak mu najwygodniej, aby tylko nie hałaśliwie. W tych godzinach nie wolno też wychodzić z koszar.
Służba zaczyna się rano, to jest ćwiczenia lub strzelanie; o g. 8 żołnierz wraca do koszar. Przy ćwiczeniach bronią zwracają bardzo uwagę, aby żołnierz nie męczył się zbytecznie i co chwila są odpoczynki.
Po południu, zwyczajnie półtorej godziny teorja, to jest wykład służby polowej lub garnizonowej. Warty są tutaj nieliczne, tak, że żołnierz jedną noc na tydzień spędza w kordergardzie.
Żołnierze są tu zupełnie wolni od wszelkiego rodzaju posług; przy każdej kompanji jest kilku „kuli“, to jest posługaczy jawańskich. Do nich to należą wszystkie porządki, a przytem czyszczą rzeczy i obuwie. Żołnierz jest tylko obowiązany utrzymywać broń w porządku i tej funkcji nie wolno nikomu powierzać.
Oprócz tego, każda kompanja ma swoich praczy, którzy co sobota pod rachunkiem zabierają bieliznę i zwracają nietylko dobrze wypraną, ale prasowaną; a bielizny tutaj zużywa się bardzo wiele, bo czasami i dwa razy dziennie trzeba ją zmieniać.
Pożywienie żołnierskie bardzo obfite, przystosowane do tutejszych warunków. Podstawą jego jest ryż.
Rano o godz. 5-tej i pół kawa czarna i bułka pszenna, pół funta naszej wagi, posmarowana masłem europejskiem, z serem lub szynką. O godz. 9-tej i pół obiad, składający się z zupy na mięsie, zwanej „Sajor“; jest to zupa narodowa, za podstawę ma mleko, wyciśnięte z orzecha kokosowego, pomieszana z rozmaitemi korzeniami. Jest to zupa bardzo smaczna. Je się ją z ryżem, który jest ugotowany na parze.
Do ryżu robią rodzaj sosu z pieprzu diabelskiego. Sos ten jest tak szalenie mocny, że aż język drętwieje. Z początku trudno się do tego przyzwyczaić, ale potem bardzo smakuje. Już to wogóle wszystkie potrawy przyrządzają bardzo korzennie i ostro. Do tego dodają mięsa pól funta z jakąś jarzyną i owoce, ananasy, banany lub mangi.
O godz. 4-tej po południu takie samo danie, z tą różnicą, że mięso jest smażone, czasem drób je zastępuje. Kawa, herbata cały dzień, ile kto chce, zamiast wody, którą tu uważają za niezdrową.
Żołd żołnierski na stopie pokojowej: gulden holenderski na 5 dni, to znaczy sześć razy tyle co w armji francuskiej. Każdy ochotnik po przebyciu sześciu lat, jeżeli nadal się angażuje, otrzymuje gratyfikacji 600 guldenów w złocie, a żołd podwyższony o ¼, po wysłużeniu zaś lat dwunastu indyjskich czyli dwudziestu czterech europejskich, otrzymuje pół emerytury, 260 guldenów, a po dwudziestu latach w Indjach czyli czterdziestu europejskich — pełną emeryturę, 500 guldenów.
W drodze, o ile żołnierz idzie piechotą, ma wyznaczone „½ kuli“ — to znaczy jednego na dwóch ludzi. Jeżeli zaś nie ma z sobą żadnego bagażu, to odbiera wynagrodzenie podług taryfy, przeznaczonej dla kulich.
W Mister Cornelis zadziwiała nas masa kobiet w koszarach. Rzecz ta jest zupełnie legalna i uprawniona przez rząd. Każdy żołnierz ma prawo mieć w koszarach tak zwaną urzędownie „opiekunkę domu“. Są to wogóle młode dziewczęta jawańskie; przepędzają cały czas w salach razem z żołnierzami, a wychodzą tylko na czas inspekcji oficerskich do specjalnie urządzonego baraku w koszarach. W razie jakiejś ekspedycji wojennej kobiety pozostają w koszarach pod dozorem starszego podoficera, aż do powrotu swoich panów, a przez ten czas otrzymują pół racji żołnierskiej i czwartą część żołdu.
Dla kobiet tych jest specjalny regulamin. W razie wykroczenia przeciw niemu, co się rzadko zdarza, żandarmerja odprowadza je do miejsca urodzenia, czego one bardzo się obawiają.
lndje Wschodnie, holenderskie, składają się z grupy wysp. Do największych należą: Jawa, Sumatra, Madura, Borneo, Moluka, Celebes, Timor, Banka i wiele drobniejszych. Główny zarząd tych wysp jest na Jawie.
Generał-gubernator rezyduje w Boitenzorg, niedaleko Batawji. Ogólna ludność dochodzi 60-u miljonów. Sama Jawa ma przeszło 22 miljony i jest najludniejsza. Sumatra, która jest trzy razy większa, ma 12 miljonów ludności.
Najmniej znana ze wszystkich jest Borneo. Brzegi tylko są faktycznie w posiadaniu Holendrów, którzy tu mają kilka miast i posterunków wojskowych. W środku wyspy są obszary ogromne, lasy nie do przebycia, moczary. W tych lasach zamieszkują dzicy Dajacy, jeszcze dotąd ludożercy.
Holendrzy powoli wdzierają się w głąb kraju. Trzeba go przedewszystkiem osuszać, bo najsilniejszy organizm europejski nie wytrzymuje wyziewów z tych rozpalonych nizin.
Ze wszystkich wysp najwspanialsza jest Jawa. Nazywają ją też „królową wysp“. Żadna z miejscowości na kuli ziemskiej n.e przewyższa jej pod względem roślinności i urodzajności, a w dodatku ma Jawa wszystko, co mają kulturalne państwa w Europie, a więc ład i porządek administracyjny i bezpieczeństwo dla europejczyków bezwzględne. Komunikacja: szosy, drogi, koleje, wszystko we wzorowym stanie. W ludność wszczepione jest poszanowanie dla europejczyka, którego Jawańczyk uważa za istotę uprzywilejowaną.
Żadne państwo nie może się poszczycić tak mądrą kolonizacją, nie wyłączając Anglików. Do utrzymania w karbach posłuszeństwa tych 60-u miljonów Holandja ma tylko 30 tysięcy żołnierzy, z których tylko połowę tworzą europejczycy. Na niektórych wyspach, jak na Sumatrze, Celebes i po części w Borneo, są szczepy bardzo wojownicze. Od czasu do czasu trzeba je poskramiać i nieraz duże straty w ludziach ponosić.
Holandja ma wielkie trudności z kompletowaniem armji kolonialnej.
Konstytucja holenderska nie pozwala swych wojsk wysyłać za morza, posiłkować się więc musi tylko ochotnikami.
Jawańczycy — można powiedzieć — rządzą się sami: policja, żandarmerja, sądy, wszystko to jest w ich rękach, przy mądrym nadzorze holenderskim. Rząd ani nie narzuca im swego języka, ani nie gwałci ich zwyczajów narodowych. Wszędzie są szkoły z językiem malajskim, a w Batawji istnieje nawet akademja lekarska.
Niewolnictwo od bardzo dawna zniesione, każdy człowiek jest tu wolny. Poboru wojskowego niema, w armji służą tylko ochotnicy.
Lud jawański czuje się bez porównania szczęśliwszym, niż za dawnych czasów. Dla ułatwienia płacenia podatków rząd pobiera część ich w naturze. Każda gmina ma swoje magazyny z zarządem i kontrolą. Dwa razy do roku odbywa się sprzedaż. Kupcy się zjeżdżają i przez licytację kupują.
Jawa dotąd ma jeszcze swego cesarza i bardzo liczną arystokrację. Za moich czasów, w r. 1883-im, cesarz ówczesny był starcem 70-letnim. Na rezydencję miał wyznaczoną Surakarte. Pensji pobierał 3 miljony guldenów rocznie. Oddawano mu wszystkie honory, miał nawet tytuł generał lejtnanta holenderskiego a ubierał się w mundur raz do roku, to jest w Nowy rok, przy składaniu mu życzeń przez europejskiego gubernatora.
Gwardja jego składa się z pięciuset ludzi, ale bez broni palnej. Dla oddawania mu honorów stoi przy nim szwadron kawalerji europejskiej; w rzeczywistości pilnują go. Jest to więzień w złotych kajdanach, do tego stopnia, że nie może nawet poza miasto wyjechać bez zawiadomienia gubernatora. Pałace jego są pod strzałami armatnimi fortu, w którym zawsze stoi silny bataljon europejczyków.
Jawańczycy są wszyscy mahometanami, ale kobiety nie zakrywają twarzy, są wolne, może nawet za wolne w naszem pojęciu o moralności.
Życie na Jawie bajecznie jest tanie, kura n. p. kosztuje 20 groszy, pikol kawy, to jest naszych 100 funtów, 10 guldenów; ryby, mięso bawole, wszystko za bezcen, a co za owoce i jaka ich rozmaitość! Ananasy, banany w kilku gatunkach, mangi różnych wielkości i smaku, rodzaj naszych brzoskwiń. Nanki wielkości naszych dyń, dorium, jamba, pompelmusy — rodzaj pomarańczy wielkości ludzkiej głowy i wiele innych owoców. A za to niema tu wcale winogron, fig, daktyli i żadnych europejskich owoców.
Wszystko, co z Europy przychodzi, jest bardzo drogie. Mleko, masło, sprowadza się z Europy. Funt masła kosztuje półtrzecia guldena. Piwo — — guldena za butelkę. Wino, koniak — wszystko to się drogo płaci; a wymagania europejczyków są wielkie. Każdy chce mieć wszystko, jak u siebie.
Europejczyków pracujących fizycznie niema tu wcale, są tylko: armja, urzędnicy, plantatorzy i pracownicy domów handlowych. Biały nie może być kucharzem lub lokajem, nie jest to nawet tolerowane przez rząd. Cała służba składa się z Jawańczyków, a kucharzami prawie wszędzie są Chińczycy.
Pensje, jakie rząd płaci, są bardzo wysokie; dość przytoczyć, że najniższy oficer na stopie pokoju pobiera 250 guldenów miesięcznie.
Na wyspie Jawie znajduje się mnóstwo wulkanów. Jest ich około 50, z tych 20 czynnych. W czasie sześcioletniego mego pobytu nie było większych katastrof, ale wstrząśnienia większe lub mniejsze odczuwaliśmy często. Najwyższy z wulkanów jest Semeru; ma 3500 metrów wysokości. Ze zwierząt najwięcej jest znany tygrys t. z. królewski. Rozmiarami przewyższa on lwa afrykańskiego. Pantera czarna, podobno jedyny gatunek na kuli ziemskiej, wielkości naszego wyżła, tylko o wiele dłuższa, nadzwyczaj jest drapieżna. „Babirusa“, rodzaj naszego dzika, z kłami na tył zakręconymi. Małp jest kilka gatunków. Jedna ze złośliwszych to „luton“, czarna. Wszystkie są mniejszych rozmiarów. Najładniejsza jest „titi“, wielkości małego kota, śliczne stworzonko, koloru jasno-kawowego, pyszczek ma różowy, a po bokach obrośnięty, prawdziwy Anglik w miniaturze. W domach europejskich wszędzie ją trzymają dla rozrywki, bo przytem jest bardzo wesoła.
Zwierzyny, oprócz bekasów, synogarlic i kur wodnych, niema żadnej. Papug większych i mniejszych różnego upierzenia bardzo wiele. Zapomniałem jeszcze o ślicznem zwierzątku: „rat de Coco“. Podobne do naszej wiewiórki, tylko więcej brunatne, ogonek ma dosyć długi, nagi, a na końcu rodzaj pędzelka z włosia.
Nadzwyczaj prędko się oswaja. Jawańczycy bardzo je prześladują, bo im niszczy najlepsze kokosy.
Z płazów dosyć często się spotyka kajmany i leguany. Kajman, to rodzaj krokodyla, tylko mniejszy, ale za to o wiele zwinniejszy, bardzo żarłoczny i niebezpieczny dla używających kąpieli. Wężów jest kilka odmian, ale wielkich gatunków, zdaje się, niema. Najstraszniejszy jest za to „kobrakapola“, wielkości naszej żmii. Na jego ukąszenie niema ratunku. W zaroślach często się go spotyka. Jawańczycy okropnie się go boją, a są bardzo narażeni, bo chodzą zawsze boso. Jest także wąż pospolity, którego się wszędzie w domach jawańskich spotyka, przez nikogo nie prześladowany.
Życie, jakie tu prowadzimy w Salatidze, bardzo jest spokojne. Służby mało, czasami jakieś marsze z muzyką do sąsiednich wsi, albo do jakiej bogatej plantacji, gdzie nas ugaszczają kawą i owocami. Słowem, bawimy się w żołnierzy. Upały są wielkie, do 40-tu stopni, ale ja je znoszę doskonale. Zdrowie mi służy, jak nigdy. Noce są o wiele chłodniejsze, często temperatura opada do 12 stopni, a w barakach mamy wełniane kołdry.
Poza służbą czas spędzamy na spacerach, a wieczorem na werandach w kantynie. Mamy tu salę bilardową, bibliotekę, pisma holenderskie, francuskie i niemieckie. Godzień grywa muzyka.
Służbę wojskową tutejszą znam już doskonale. Po malajsku nieźle już mówię, ale z holenderskim trudniej, głównie dlatego, że najwięcej się mówi po francusku lub po malajsku.
W mojej kompanji przeważnie są Francuzi i Belgijczycy z domieszką Holendrów i Niemców. Oficerowie wszyscy Holendrzy. W całej armji jest zaledwie kilku cudzoziemców. Chcąc zostać tu oficerem, napotyka się duże trudności. Trzeba przedewszystkiem być sierżantem trzy lata, a potem kończyć trzyletnie kursy w Batawji, przytem dla cudzoziemców stawiają ogromne wymagania. Widocznem jest, że rząd nie życzy sobie oficerów cudzoziemców, sierżantów zaś cudzoziemców i tak zwanych „pełniących służbę oficerską“ jest wielu. Są oni w umundurowaniu tak jak oficerzy, z tą różnicą, że w piechocie i artylerji, gdzie wszystkie ozdoby są złote, oni noszą srebrne, w kawalerji zaś, gdzie są srebrne, oni mają złote.
Oficerowie tutejsi są wogóle ludzie wykształceni, grzeczni, sprawiedliwi względem żołnierzy, ale sztywni. Niema tutaj tej familiariłe, jaką się spotyka u Francuzów, Co zaś do wykształcenia wojskowego, to może nawet przewyższają oficerów francuskich. Wszyscy bez wyjątku mówią po francusku i niemiecku.
Wszystko tu jest dobrze, tylko tęskno mi, że niema ani jednego rodaka. Już tak dawno słowa polskiego nie słyszałem. Wprawdzie Van-Vin w przystępie dobrego humoru, widząc mnie osowiałym, śpiewa: „Precz, precz, smutek wszelki“ — pieśń, której go jeszcze w legjonie nauczyłem, ale to i wszystko, co mi ojczyznę przypomina.
Wrzosek od czasu do czasu pisuje do nas. Zobaczymy go może, kiedy nas wyślą do Aczynu na Sumatrę.
W naszej cichej Salatidze mieliśmy tu przykry wypadek. Dwóch młodych Francuzów straciło życie najnieprawdopodobniej i z własnej winy. Rzecz się tak miała: żołnierzom często z nudów przychodzą do głowy pomysły dziecinne; nie prosząc o pozwolenie władzy, których to pozwoleń nigdy nie odmawiają, czterej żołnierze, wszyscy Francuzi, nocą poszli odwiedzić swych kolegów w innym bataljonie, a mianowicie o 20 kilometrów dalej w forcie Wilhelma I. Przyszedłszy tam, zachowywali się niespokojnie, śpiewali na ulicach, czem zwrócili uwagę patrolu, który ich zatrzymał, a widząc żołnierzy z innego garnizonu, zapytał o pozwolenie. Następstwem było aresztowanie i zaprowadzenie na odwach, skąd po spędzonej nocy na drugi dzień, eskortowani przez czterech żołnierzy jawańskich i kaprala europejczyka, mieli być odprowadzeni do Salatigi.
Chociaż jest to nie tak wielkie przewinienie taka eskapada, za którą czeka tylko 8 dni aresztu, ale przepisy są surowe. Eskorta, która prowadzi, ma nabite karabiny i ma prawo obchodzić się z aresztowanymi, jak z więźniami. Kapral, Holender, młody chłopiec, bardzo względny, pozwolił w drodze odpoczywać po wioskach, gdzie eskortowani obficie raczyli się arakiem, którego tu w żadnej wsi nie brak. Rezultat był taki, że, podpiwszy sobie, zaczęli się buntować i przekomarzać z eskortą, położyli się pod drzewami i nie chcieli iść dalej. Kapral znalazł się w najkłopotliwszem położeniu. Nie pomagały ani rozkazy, ani perswazje, zagroził im więc strzelaniem. Francuzi, widząc przed sobą Jawańczyków, niewiele sobie z nich robiąc, uzbroili się w bambusy, których wszędzie pełno, i rzucili się na nich, jak szaleńcy.
Kapral zakomenderował ognia. Padły cztery strzały. Dwóch nieszczęśliwców leżało na ziemi, jeden z przestrzelonem gardłem, a drugiemu kuła przeszyła piersi na wylot. Skonali natychmiast. Dwaj pozostali uciekli. Oni to przynieśli wiadomość do Salatigi, skąd natychmiast wysłano ambulans z doktorem.
Kiedy wieść doszła do naszego bataljonu, ogromnie zawrzało. O mało nie przyszło do zaburzeń. Żołnierze europejscy chcieli powiesić tych czterech Jawańczyków. Dopiero kawalerja wzięła ich pod swoją opiekę i zabezpieczyła.
Na wszystkich ten wypadek wywarł wrażenie przygnębiające, a szczególniej żal nam było jednego z zabitych, niejakiego Chovin’a. Był to bardzo wesoły figlarz, lubiony przez ogół.
Na drugi dzień odbył się pogrzeb. Oddano im wszystkie honory wojskowe. Przez głupstwo stracono dwa młode życia.
Jeszcze muszę przytoczyć, jak tu dbają o żołnierza. Wartownicy na posterunkach wszyscy mają nad sobą daszki z palmowych liści, podtrzymywane na bambusach, a od godziny 10-tej do 4-tej chodzą tylko z gołymi pałasikami, karabin stoi obok. W każdym garnizonie, gdzie stoją europejczycy, musi być także sztuczny lód.
Opowiadają starsi, że za te wszystkie wygody, jakie mamy na Jawie, odpokutujemy, gdy nas wyślą do osławionego Aczynu, o którym same okropności opowiadają Pomimo to, radzibyśmy byli, aby nas wysłano, bo tutaj naprawdę już się nudzić zaczynamy.
Od lat dziesięciu Holendrzy borykają się z tym Aczynem; wiele krwi już przelali, a pomimo to nie są panami nawet kilkunastu kilometrów. Wszystko mają przeciw sobie: lud fanatycznie bitny, który się trudni tylko rozbójnictwem, kraj dziki, lasy dziewicze, żadnych dróg ani komunikacji i klimat niezdrowy.
Żeby lepiej poznać Jawę i użyć jakichś wrażeń, postanowiliśmy z Van-Vinem wziąć urlop 28-dniowy i tak piechotą przejść część kraju, odwiedzając garnizony nam nieznane, a codzień nocować w innej wiosce.
Uzbroiwszy się w dubeltówki, żeby można po drodze na ptaki polować, ruszyliśmy w drogę. Żywności z sobą żadnej brać nie potrzeba, bo jedzenia nie braknie. Na urlopie, oprócz żołdu, zwracają nam za żywność, jaka nam się należy, tak, że ta podróż nic nie kosztuje, nawet można zrobić oszczędności.
Robimy po 15 do 20 kilometrów dziennie. Czasami zapuszczamy się w pola ryżowe i strzelamy bekasy lub kury wodne.
Przyszedłszy do wioski, gdzie zamyślamy nocować, meldujemy się u kapala-kamponga (wójt), który nas zaraz prowadzi do domku, przygotowanego dla podróżujących europejczyków. Taki kapala-kampong jest zazwyczaj najbogatszy ze wsi. Zaraz zjawiają się rozmaite jedzenia, jak ding-ding (suszone na słońcu mięso), kura, całe fury ryżu, nieodzowne banany i licha, jak zawsze, kawa. Wszystko to trzeba przyjąć, inaczej uważaliby się za obrażonych. Cała starszyzna zbiera się ze wsi z odwiedzinami. Zadają tysiączne pytania: jak to w Europie, a szczególnie wypytują się o potęgę Holandji. W ich mniemaniu jest to najpotężniejsze państwo.
W niektórych wioskach, gdzie się nam więcej podobało, przepędziliśmy po dwa dni, robiąc małe wycieczki w okolice. Co zaś do bezpieczeństwa, to rzecz się tak ma: ledwie że się Europejczyk pokaże, zaraz jest sygnalizowany, bo każda wieś ma swoją wartę i w tej chwili wyznaczeni są stróże, którzy odpowiadają za niego, aby mu się nic złego nie stało, dopóki jest w granicach wsi.
Po noclegu, przed wyjściem ze wsi, każdy Europejczyk, cywilny, czy wojskowy, zapisuje w księdze sznurowej u kapala-kamponga, że dnia takiego a takiego tu przebywał i nie ma nic do reklamacji.
Książki te są rewidowane przez specjalnych kontrolerów policyjnych. Słowem, za głowę Europejczyka cała wieś odpowiada.
Przez cały pobyt na Jawie nie słyszałem nigdy o żadnym napadzie lub okradzeniu Europejczyka.
Idziemy ciągle doskonałemf klinkierowemi szosami, a kierujemy się na północny wschód do garnizonu Magalan, gdzie stoi trzeci bataljon z artylerją.
W tych stronach nie spotyka się ani tygrysów, ani panter. Niema tu wielkich dżungli. Często zbaczamy z drogi, dowiedziawszy się o jakiejś pięknej wiosce, malowniczo położonej.
Zdziwieni jesteśmy zachowaniem Jawańczyków, nawet tam, gdzie rzadko widują europejczyków.
Ludność więcej oddalona i nie mająca relacji z europejczykami mówi tylko po jawańsku. Jest to język trudny, wcale niepodobny do malajskiego, który jest językiem urzędowym dla wszystkich wysp. W każdej wsi jest sporo ludzi, mówiących tym językiem, bo w szkołach tylko po malajsku uczą.
Dotąd nie mówiłem, jak Jawańczycy wyglądają. Naogół jest to szczep, sympatyczne robiący wrażenie, i nie razi brzydotą. W moich oczach są oni o wiele przystojniejsi, niż Japończycy, chociaż z rysów podobni do nich. Kolor skóry mniej lub więcej bronzowy. Małego wzrostu, ale silnie, zgrabnie zbudowani; kobiety malutkie, odznaczają się żywością usposobienia i przywiązują się bardzo do europejczyków. Lubią się stroić. Prawdziwą ich ozdobą są włosy ogromne, czarne, krucze; czeszą się po japońsku i przyozdabiają głowy ozdobnemi szpilkami.
Jako ubiór Jawańczycy noszą tylko spodeńki do kolan z szerokimi pasami na biodrach i ogromny kapelusz, który okrywa i ramiona. Włosy mają długie, jak kobiety, ale w chustce zwinięte na głowie. Jawańczycy po miastach noszą kurtki różnokolorowe, zamożniejsi jedwabne z drogimi guzikami.
Kobiety ubierają się w tak zwane sarong. Jest to płat bawełniany o nader jaskrawych kolorach, którym się okręcają; sięga do kostek. Biust okrywają rodzajem szalu, także wielobarwnego. Obuwia nie noszą, nawet najbogatsi.
Czystość u Jawańczyków jest wyjątkowa. Nie wiem, czy to Holendrzy ich do tego przyzwyczaili, czy też mają to wrodzone, dość powiedzieć, że każdy trzy razy dziennie się kąpie.
Już od tygodnia jesteśmy w drodze. Czas nadzwyczajnie przyjemnie nam przechodzi. Żadnego zmęczenia.
Zaczęły się noce księżycowe. Trudno sobie wyobrazić coś piękniejszego. Widno tak, że można czytać, a cisza w powietrzu nadzwyczajna. Upału niema, a tylko ciepło usypiające.
W jedną taką noc wyszliśmy ze wsi, przeszliśmy może z 8 kilometrów; trzeba więc odpocząć. Na prawo od szosy o setkę kroków stoją ogromne drzewa kauczukowe. Schodzimy więc z drogi i kładziemy się pod niemi. Blask księżyca jest tak ostry, że kryjemy się w cieniu. Gawędzimy wesoło.
Naraz słyszymy jakby szum jakiś, pisk i trzask gałęzi nad nami. Pełzając, wysuwamy się z pod drzewa. Patrzymy, a tu całe stado wampirów czyli psów latających spadło, ale dojrzeć nie można między ogromnemi gałęziami. Na chybił trafił strzelamy z czterech luf. Łopot skrzydłami, wrzask, pisk. Wszystkie uciekły, jeden tylko upadł nam przed nogami. Nigdy nie widziałem podobnego okazu. Wielkości kota, włos brunatny, podobny do szczura ze łba, skrzydła ze dwa łokcie albo więcej przy rozpięciu. Kiedy go poruszyłem lufą od fuzji, rzucił się z zębami do mnie, kolbą więc go dobiłem. Przewiązawszy sznurem, ciągniemy go aż do wsi. Chcieliśmy go wypchać, ale to za wiele kłopotu przedstawiało.
Jawańczycy, spotkawszy nas, prosili, żeby im darować wampira. Pytamy się, co z nim zrobią. Oświadczają, że to bardzo smaczne mięso.
W jednej wsi kapala-kampong był wielce gościnny; żeby nas zabawić, sprowadził tandak. Wymawialiśmy się od tego, bo już wielokrotnie to widzieliśmy i wcale się tem nie zachwycamy.
Tandak jest to taniec, wykonywany przez bajaderki, a polega głównie na dreptaniu na miejscu, aż do wycieńczenia, na wyginaniu brzucha i rąk w tył i naprzód przy ogłuszającej muzyce tamtamów i innych piszczących instrumentów.
Tancerki są młode i nawet nie brzydkie, ale tak otynkowane na biało i czerwono, że niemiło patrzeć. Całe są obwieszone rozmaitemi błyskotkami, bransolety mają na rękach i nogach.
W jednej wsi mieliśmy nieprzyjemne zajście. Zaraz za wsią spostrzegliśmy kilkanaście papug zielonych, zaczęliśmy się skradać do nich, ale trudno było podejść na strzał, bo fruwały z drzewa na drzewo, aż nakoniec usiadły za murem na cmentarzu. Niewiele myśląc, przesadziliśmy ogrodzenie i strzelamy. Dwie spadły — zabieramy je z sobą.
Zaraz po strzałach ludzie zaczęli się gromadzić i coś głośno rozprawiać. Van-Vin powiada: „Głupstwośmy zrobili, strzelając na cmentarzu“. Nadrabiamy miną, jakby nic, idziemy do naszej kwatery. Niedługo nadszedł kapala-kampong, oświadczając, że lud jest bardzo wzburzony z powodu profanacji grobów. Na turalnie, nic nam nie pozostawało, jak go przeprosić, tłómacząc się nieświadomością. Na tem się skończyło. W każdym razie nieprzyjemnie nam było i zaraz też wynieśliśmy się ze wsi.
Zrobiwszy kilkanaście kilometrów, dotarliśmy do Malaganu. Po dwudniowym pobycie między europejczykami, udajemy się w dalszą drogę w kierunku Donkorbon, gdzie także jest garnizon wojskowy. Idziemy bardzo wolno bez oznaczonych naprzód etapów, a na noclegi obieramy wsie największe i ładnie położone po drodze. Strzelamy często synogarlice, których się dużo spotyka. Mięso ich doskonałe, a są tak nieostrożne, że dają się podejść zblizka, nieprzyzwyczajone do strzałów, nikt tu bowiem nie strzela, gdyż Jawańczykom broń palna jest wzbroniona.
W całej tej naszej podróży nie spotykamy wcale koni. Jawańczycy wcale ich nie hodują. W miasteczkach tylko mają je europejczycy i to wszystkie sprowadzone albo z Europy, albo też, jak w kawalerji, z Australji. Za to wszędzie mnóstwo bawołów. One to uprawiają ziemię i ciągną ciężkie wozy. Zwierzęta te są posłuszne Jawańczykom, europejczyków nie lubią. Zdarza się, że, dojrzawszy europejczyka na drodze, gonią go, a biada temu, kto dostanie się pod ich rogi i kopyta. Sam miałem raz taki wypadek i, gdyby nie grube drzewo, za które się schowałem i z za którego bawół nie mógł mnie wydostać, żleby się skończyło. Z dziesięć minut kręciłem się koło drzewa, a on zachodził to z jednej, to z drugiej strony, rycząc i kopiąc nogami z wściekłości. Szczęście, że nadszedł chłopak jawański i z łatwością go odpędził.
W jednej dużej wsi trafiliśmy na jakąś uroczystość: cała wieś urządzała pochody, a co kilkanaście domów nieodzowne tandaki, którymi nie bardzo się zachwycamy. Koniec dopiero tej zabawy był zajmujący, bo nigdy nie widzieliśmy nic podobnego.
Zaraz za wsią płynie rzeczka; otóż Jawańczycy napędzili kajmana, zagrodzili z dwóch stron, tak, że między jedną a drugą przegrodą było może z 50 metrów. Zbliża się pochód ze śpiewami, z gromady występuje młody człowiek, lat może ze 20, cały obnażony, z przepaską tylko na biodrach. W zębach trzyma „krys“, to jest puginał, jakiego używają Jawańczycy. Jednym susem jest w wodzie. Muzyka z tamtamów złożona urządza piekielny hałas, wszyscy krzyczą przeraźliwie i rzucają różne przedmioty w wodę. Biedny kajman chowa się gdzieś głęboko. Jawańczyk daje nurka i tam pod wodą odbywa się walka.
Nic nie widać, tylko woda się kłębi. Chwilami ukaże się kajman, to znowu Jawańczyk wypływa, aby złapać powietrza. Trwa to kilka minut. Naraz widać zaczerwienienie wody i wypływa Jawańczyk, ciągnąc za ogon kajmana, który ma literalnie cały brzuch wzdłuż rozpłatany, ale jest jeszcze żywy. Dobijają go pałkami. Nie jest on bardzo duży, ale zawsze ma ze dwa metry długości.
Zapewne żaden europejczyk na coś podobnego by się nie odważył, a przedewszystkiem, jakim to trzeba być pływakiem, by podpłynąć pod kajmana. Co za zdumiewająca zimna krew i pewność siebie!
Zwycięzca, uwieńczony kwiatami przez najładniejsze dziewczęta, pod wspaniałym parasolem, przy dźwiękach tam-tamów, wkracza do wsi i odtąd jest traktowany jako młodzieniec rycerski.
Po drodze nie spotykamy w tych stronach plantacji europejskich, gdzieniegdzie tylko dom kontrolera państwowego. We wsiach rzadko się spotyka Chińczyków, trzymają się oni grupami, głównie w miastach, a pobyt ich wśród tubylców nie byłby nader bezpieczny, bo lud miejscowy ich nienawidzi i z pogardą nazywa orang-baba.
Im więcej zbliżamy się do Donkorbon, tem częściej spotykamy wielkie pola ryżowe, piętrzące się tarasowo. Są tu wszędzie wspaniałe irygacje. Okolice są mniej lesiste, co nie przeszkadza, że każda wieś jest jakby w parku, a ponad inne drzewa i krzewy wystrzelają wyniosłe palmy kokosowe.
Palm na Jawie jest kilkanaście gatunków. Trzeba znać dobrze botanikę, aby je odróżnić. Najwięcej znane są kokosy, palmy wachlarzowate, o szerokich wielkich liściach, inne znowu o wązkich a długich. Jest także palma, której rdzeń z pnia jest jadalny, a smak ma jak nasza kalarepa, lecz słodsza. Palma winna wydaje sok, który po zlaniu do butelek po kilku dniach tworzy bardzo smaczny napój, podobny do wina szampańskiego i również musujący.
Dalsza nasza wędrówka nie przedstawia większego zainteresowania. Wszędzie ze strony Jawańczyków spotyka się tę samą usłużność. Każdy choćby z wyższej kasty, przechodząc koło europejczyka, uchyla kapelusza i pozdrawia słowami: „tabe, tohan“ (witaj, panie).
W Donkorbon stoi garnizonem 9-ty bataljon. Jest tu bardzo silny fort, który nawet europejskiej artylerji mógłby się długo opierać. Cztery dni tu przepędziliśmy w towarzystwie kilku Francuzów, z którymi zapoznaliśmy się bliżej. Codziennie polowaliśmy na bekasy i kury wodne. Polowanie to jest męczące, bo ciągle chodzi się w błocie po polach ryżowych.
Drogę powrotną odbyliśmy pośpiesznie] szymi marszami, już to idąc piechotą, a często wsiadając na wozy, które na szosie ciągle się spotyka. Wybraliśmy kierunek o wiele krótszy, tak, że po kilku dniach stanęliśmy w Salatidze, odnosząc najprzyjemniejsze wrażenie z całej 28-dniowej włóczęgi.
Wieści z Aczynu nadchodzą alarmujące.
Aczyńcy, widząc bezczynność wojsk, które tylko trzymają się odpornie, coraz więcej się rozzuchwalają Napady na bentyngi powtarzają się ciągle, napewno więc i na nas przyjdzie niezadługo kolej wzmocnienia tamtejszych posterunków, tembardziej, że rząd podobno postanowił raz już skończyć z tem rozbójniczem plemieniem, gdzie od 10 lat trwa ciągle niepokój.
Jak zawsze, tutaj nam bardzo dobrze pod każdym względem, a jednakże czekamy z niecierpliwością rozkazu wymarszu. Będą jakeś zmiany, nowość jakaś, a więc już rzecz pożądana dla żołnierza.
Na tem wyczekiwaniu zeszło jednak jeszcze kilka miesięcy.
Nareszcie przychodzi rozkaz z Batawji, a raczej z Buitenzorg, ażeby z naszego bataljonu wziąć 150 ochotników dla wzmocnienia 5-go bataljonu, który przeznaczony jest do Aczynu, a obecnie stoi w Samarangu.
Żądano 150 ochotników a zgłosiło się 300. Naturalnie ja i Van-Vin byliśmy pierwsi. Połowę ze zgłaszających się odrzucono. Doktorzy zakwalifikowali tylko najsilniejszych.
Myśleliśmy, że po przybyciu do Samarangu zaraz stąd wyruszamy. Okazało się, że przygotowania do wielkiej ekspedycji, w której ma wziąć udział 10,000 ludzi, wymaga dłuższego czasu.
Samarang jest to duże miasto portowe, liczy przeszło 150,000 ludności, w tem ze 30,000 Chińczyków, parę tysięcy europejczyków, reszta Jawańczycy.
Służba tu jest o wiele cięższa, niż w Salatidze. Codziennie przeszło stu ludzi odbywa warty.
Rezyduje tu generał brygady, Hofmort, człowiek dosyć wymagający i nie dający nam za wiele próżnować.
Klimat tu gorszy, szpital zawsze przepełniony chorymi na febrę, a co najwięcej nam dokucza, to moskity, pomimo że każde łóżko jest zaopatrzone w tiul i formuje jakby malutki pokoik szczelnie zamknięty. Ustrzedz się jednak od nich nie można. Dochodzi do tego, że żołnierze palą siarkę w miseczkach porozstawianych na sali. Środek jest dobry, ale znów utrudnia oddychanie. Noce mało chłodniejsze od dnia.
Dzielnica europejska jest wspaniała. Proszę sobie wyobrazić aleję, długości 3 kilometrów, szeroką na jakie 50 metrów, całą wyłożoną klinkierem, z jednej i drugiej strony wysadzoną ogromnemi drzewami tamarangowemi. Między temi drzewami są chodniki z płyt dla pieszych. Drzewa te są tak rozłożyste, że przy największej operacji słońca panuje tu zawsze cień. Z jednej i drugiej strony alei kanał szeroki.
Wille, a raczej pałacyki, z ogromnemi werandami, całe ginące w zieleni, połączone są mostkami z aleją. Do każdej willi wchodzi się po szerokich schodach kilkostopniowych na werandę, odkrytą z trzech stron. Na środku fontanna z basenem, a woda spadająca rozpryskuje się w pył orzeźwiający. Za umeblowanie werandy służą stoliki i fotele bujające trzcinowe, na których panie europejskie całe dni przepędzają w nadzwyczaj lekkich negliżach krajowych, boso, bo ozdobne pantofelki stoją przy fotelach. W rannych zaś godzinach, kiedy jeszcze chłód, oddają w sąsiednich willach wizyty. Wieczorem dopiero ubierają się po europejsku, podług ostatniej mody paryskiej, i w powozach wygodnych, zaprzężonych w piękne konie angielskie, przejeżdżają wolno po alei. Do szyku należy, aby przy pyskach koni biegło zawsze dwóch młodych Jawańczyków.
Panie europejskie absolutnie niczem się nie zajmują, całe dni im przechodzą na bujaniu się na fotelach, czytaniu romansów francuskich i na popijaniu różnych napojów. Służby tu trzymają bardzo wiele. Młode matki nie karmią też nigdy; wyręczają je Jawanki. Ponieważ cała służba składa się z krajowców, dzieci więc europejskie do jakich trzech lub czterech lat mówią tylko po jawańsku; potem mają bony, przeważnie francuskie a następnie wysyłane bywają do Europy.
W biurach rządowych lub prywatnych urzędnicy pracują tylko do 10-tej rano i od 4-ej do 6-ej wieczorem. Europejczycy nie zapracowują się tutaj, a wszyscy prowadzą życie z przepychem wschodnim.
Jest tu także przyjęte, że europejczycy w godzinach rannych i wieczornych spacerują bez kapeluszy; strój ich jest zawsze nieodmiennie biały, jak również i trzewiki.
Miasto chińskie śmieszne bardzo. Dom przy domu, przeważnie jednopiętrowe. Ulice wązkie, sklep jeden koło drugiego. Wieczorem wygląd czarowny z powodu wielkiej ilości latarń papierowych różnokolorowych.
Jest tu także kilka wspaniałych rezydencji miljonerów chińskich. Wszyscy oni przeważnie dorobili się na sprzedaży opjum. Widziałem ich pałacyki. Kryte całe porcelanowemi dachówkami, a wszędzie pełno smoków bronzowych, niekiedy pozłacanych i jakichś potworów nieokreślonych. Wewnątrz urządzenia chińskie, ale dla przyjęć mają i salony, po europejsku urządzone ze zbytkiem.
Dzielnica jawańska to jedna wielka wieś. Domki wszystkie leciutkie, bambusowe, kryte liśćmi palmowymi, dachy spadające nizko. Jak wszędzie, tak i tu domy są otoczone krzewami, bananami, ananasami, a około niektórych widać kokosy. Wzdłuż ulicy z jednej i drugiej strony kanały, o każdej też porze widzi się kąpiących.
Nad miastem panuje duży fort Pontjol z ciężką artylerją. W nim to mieszczą się więzienia karne wojskowe.
Koszary są bardzo obszerne, murowane, jednopiętrowe.
W środku miasta jest kościół katolicki, przy nim zakon ks. Jezuitów.
Istnieją tu domy wychowawcze dla dzieci żołnierzy europejskich, pod kierunkiem sióstr miłosierdzia. Instytucja to zamożna i prowadzona wzorowo. Chłopcy wychowują się do lat 10 a następnie idą do szkoły, tworząc rodzaj kadetów; w 17 roku, jako podoficerzy, pełnią służbę w bataljonach, zdolniejsi po trzyletniej służbie mogą wstępować do szkoły oficerskiej w Batawji.
Z tych wychowańców „półkrwi“, zwanych tutaj „Sinio“, Holendrzy mają doskonałe kadry.
Dziewczęta aż do zamążpójścia pozostają w zakładzie. Widziałem je nieraz na spacerach pod wodzą sióstr, idące parami. Ubrane nietylko schludnie, ale z pewną elegancją. Wszystkie w białych sukniach z niebieskiemi szarfami. Wiele z nich jest uderzająco pięknych.
Instytucja ta, oprócz znacznych funduszów rządowych, otrzymuje często legaty ludzi bogatych i cieszy się wielką sympatją w kolonji.
Przemysłu, fabryk tu żadnych niema, ale za to ruch handlowy olbrzymi. Stąd okręty zabierają: ryż, kawę, herbatę, cukier, indygo, pieprz, cynamon, goździki, gałki muszkatołowe i wiele innych produktów. Opjum przynosi rządowi ogromne dochody. Plantacje są pod ścisłym nadzorem. Najmniejsza ilość nie może iść do handlu bez opłaty, która jest bardzo wysoka. Malutka paczka, wystarczająca na kilkanaście fajeczek, kosztuje rupję (guldena).
Po kilku miesiącach pobytu naszego tutaj nadszedł rozkaz wymarszu do Aczynu na Sumatrze. Ruch wielki w koszarach. Wszystkie szable idą do arsenału do ostrzenia. Wesołość ogólna. Nakoniec zobaczymy tych strasznych Aczyńców, o których okrucieństwach tyleśmy się nasłuchali. Żołnierz nic z sobą nie zabiera, żadnych bagaży. W miarę potrzeby dostaniemy wszystko na miejscu.
Karabin, szabla i sto naboi — nic więcej do niesienia. Zostawia się nawet pas od karabina, jako zbyteczny, a przedewszystkiem dlatego, aby żołnierz był zawsze gotowy do obrony.
Oficerowie zdejmują wszystkie ozdoby złote, pozostawiając tylko małe gwiazdeczki na kołnierzach. Zresztą są ubrani tak samo, jak żołnierze. Za uzbrojenie mają rewolwery i gołe Pałasze w ręku, bo pochwy brzęczą i zawadzają w gąszczach.
W przystani stoją dwa okręty gotowe: jeden dla nas a drugi dla kulisów, to jest dla obsługi, która liczy 2.000 ludzi.
Proszę sobie wyobrazić, co to za koszt podobnej ekspedycji. Jeden bataljon, liczący mniej więcej 800 ludzi, potrzebuje 2.000 obsługi, bo wszystko absolutnie ludzie na barkach nieść muszą: amunicję, żywność, rannych i chorych.
Odprowadzeni do przystani przez 14 bataljon, który nas zluzował przy dźwiękach hymnu narodowego i nie milknących „hura!“, odbijamy od brzegu. Okręt niewielki, ledwie się mieścimy, i nie nader nam wygodnie.
Na drugi dzień tracimy z oczu brzegi Jawy. Zaczyna się Sumatra. Piątego dnia zarzucamy kotwicę w Singapoor, na półwyspie Malakka,. gdzie tylko kilka godzin się zatrzymujemy.
Po trzech dniach drogi, przy sprzyjającej pogodzie, stajemy na samej północy Sumatry, w sułtanacie Aczyn.
Jest to jedyne państewko na całej Sumatrze niezawisłe. Z niem też od 10-u lat rząd prowadzi wojnę.
Holendrzy nie mieli tu wcale zamiaru wkraczać, ale okoliczności zmusiły ich do tego.
Aczyńcy należą do szczepu czysto malajskiego i różnią się od Jawańczyków nawet wyniosłym wzrostem i kolorem skóry, która jest o wiele jaśniejsza. Wszyscy są mahometanie. Lud to bitny, a trudniący się tylko grabieżą i rozbojem. Żaden statek handlowy a szczególniej żaglowiec nie był pewny w tych stronach. Państwa europejskie słały wciąż noty dyplomatyczne, robiąc rząd holenderski odpowiedzialnym. Anglja nawet oświadczyła, że kiedy rząd miejscowy nie ma sił do ukrócenia rozbojów, to ona sama tam porządek zaprowadzi. Tego najwięcej, naturalnie, Holandja się obawiała.
W dodatku Aczyńcy napadali także na Sumatrze na kraje pod protektoratem holenderskim i straszne tam wyrządzali spustoszenia, wyrzynając ludność w pień.
Wszelkie układy z sułtanem Aczynu do niczego nie doprowadziły, a ostatnich posłów holenderskich zakuto w kajdany.
Pierwsza ekspedycja karna, złożona z 2000 ludzi, nie udała się zupełnie, Holendrzy nie zdołali nawet wylądować i z dużemi stratami musieli wracać na okręty. W rok później rząd zorganizował nową wyprawę o wiele silniejszą, popartą przez flotę. Po upartych i ciągłych walkach zdołał na kilku punktach się utrzymać i w głębi kraju, o kilkanaście kilometrów, zdobył rezydencję sułtana, Kraton, i tu założył podstawę operacyjną. Stąd to kolumny szły w głąb kraju i wystawiły kilka bentingów (blokhauzów). Na tem się skończyła rola zaczepna.
Upłynęło kilka lat. Napady nie ustawały. Coraz śmielej Aczyńcy niepokoili posterunki.
W tej oto ekspedycji, w której biorę udział, a która się składa z 10.000 ludzi, ma nastąpić ostateczne podbicie i uśmierzenie kraju.
Brzegi Aczynu są bardzo płytkie. Z okrętu ze trzy kilometry dobijamy łodziami. Na samym brzegu już jest kolej żelazna, którą dojeżdżamy do Kratonu. Okolica, którą przejeżdżamy, robi to samo wrażenie, co i inne wyspy. Ta sama bujna wegetacja, ale zaraz widać, że to kraj dziki, ogołocony z ludności, która się w głąb kraju wyniosła. Nigdzie nie widać wiosek.
Kraton, dawna rezydencja sułtana, dziś jest miastem czysto wojskowem. Wielkie magazyny z żywnością, amunicją, baraki dla wojska, szpital na 1000 łóżek. Ludności miejscowej prawie nie widać. Za to Chińczyków już jest kilkuset. Pozakładali sklepiki.
Miasto całe obwiedzione palisadą, wałem, rowem głębokim i otoczone drutem kolczastym. Oprócz artylerji górskiej, jedynej, której tu można używać, stoi kilkanaście dział ciężkich, 12-centymetrowych.
Zastaliśmy tu już kilka bataljonów gotowych do wymarszu. Mamy operować jednocześnie czterema kolumnami. Dowódcą jest generał Domini.
Odnalazłem mego zacnego przyjaciela Wrzoska; teraz już często będziemy się widywali, bo choć on należy do drugiej kolumny, ale prawie równolegle będziemy postępowali: jego kolumna posuwać się będzie lewym brzegiem rzeki, my zaś prawym. Przydzielono też do nas baterje górskiej artylerji. Poznałem tam wachmistrza Bendę. Przedtem służył w gwardji konnej belgijskiej w „gidach“.
Jest tu także w trzecim bataljonie Suchodolski vel Strupczeski, były saper z legjonu cudzoziemskiego w Algierze. Wszyscy czterej często się teraz widujemy. Przy szklance wina wesoło czas schodzi.
Po czterech dniach, gdy już wszystko było gotowe, z ogromnym zapasem żywności i amunicji ruszamy dwoma kolumnami do Lombara. Jest to ostatni posterunek holenderski, silny „benting“ (blokhauz). Trzy kilometry dalej mamy wejść w kraj zupełnie nieznany.
Kolumna lewa wchodzi pierwsza w gąszcze. Ma rzucić tam most na rzece i przejść na lewy brzeg, dopiero wtedy nasza kolumna posunie się naprzód i równolegle o ile możności posuwać się będzie.
Zaledwie czoło kolumny zniknęło nam z oczu w gęstwinie, słychać już trzask ogni rotowych. Robi to wrażenie, jakby kto darł płótno.
Aczyńcy, dobrze ukryci, bronią przejścia rzeki. Trwa ta strzelanina z godzinę. Nakoniec zdołano po tych bezdrożach przeprowadzić kilka armat. Po kilkunastu strzałach, kolumna przeszła rzekę. Dodać trzeba, iż rzeka, chociaż bardzo bystra i głęboka, ale wązka.
Niedługo przeciąga przed nami transport rannych. Widzimy ze trzydzieści tandu (długi bambus, do którego przymocowany hamak płócienny, w którym umieszcza się rannego. Niesie go dwóch kulisów, a obok idzie dwóch na zmianę). Smutny to widok te płótna, całe przesiąknięte krwią. Niemiłe to na nas robi wrażenie. Mimowoli przychodzi myśl do głowy, że za chwilę którego z nas nieść będą.
Przychodzi rozkaz, aby iść naprzód. Zagłębiamy się w las. Ledwie zrobiliśmy parę kroków, strzały zaczynają padać ze wszystkich stron.
Odpowiadamy na nie na ślepo, bo nikogo nie widać.
Kroczymy ścieżką gęsiego. Ani się rozwinąć w kolumnę, ani żadnego obrotu wykonać. Idziemy możliwie szybkim krokiem, żeby się prędzej wydostać na jaką polankę ryżową.
Przy kolumnie mamy dwóch szpiegów, którzy nas prowadzą; mówią, że wkrótce będzie duża wieś.
Z drugiej strony rzeki kolumna napotyka większy opór, bo ciągle słychać strzały armatnie. Co chwila trzeba się zatrzymywać, bo artylerja nie może nadążyć. Armatki są 8centymetrowe na dwóch kołach, zaprzężone w szpic we dwa konie. Pomimo że koła są bardzo blizko jedno od drugiego, jednakże często przejechać nie można, trzeba je rozbierać i ludzie na rękach przenosić muszą działka.
Największy jest kłopot z kulisami, którzy niosą ciężary na bambusach. Trzeba ich pilnować, a także zabezpieczać przed napadem nieprzyjaciela, a przy naszej kolumnie jest ich 2500, bo na wszelki wypadek trzeba mieć duży zapas żywności i amunicji.
Niewiadomo, czy czasami nie odetną nam tyłów i uniemożliwią zaprowiantowanie z głównej kwatery, to jest z Kratonu. Tych biednych kulisów często ginie więcej, niż nas. Bronimy ich od wycięcia ręczną bronią, ale przed kulami osłonić ich niepodobna. Często wśród nich powstaje popłoch; rzucają ciężary na ziemię, chcąc się ukryć. Trudno się dziwić, bo ludzie bezbronni i obciążeni. Bądź co bądź, trzeba nad tem wszystkiem panować i do ładu doprowadzać, a wszystko to ogromnie utrudnia pochód.
Cztery godziny już jesteśmy w marszu, a nie wiem czy z pięć kilometrów zrobiliśmy. Upał nieznośny. Żołnierze rwą liście bananowe, składają we czworo i wkładają do kepi. To troszkę odświeża głowę, bo te liście są zawsze pełne wody.
Gęstwina zaczyna się zmniejszać. Wychodzimy na pole z trzciną cukrową. Zdala widać kilka domów. Zbliżamy się do wsi.
Kolumna się zatrzymuje. Jeden pluton wysyłamy na rekonesans.
Po chwili dowiadujemy się, że wieś jest opuszczona. Wychodzi na nasze spotkanie kilku starców. Pierwsza to wieś, jaką spotykamy w Aczynie. Domów może z 50, wszystkie zbudowane solidnie stoją na palach. Do każdego wchodzi się po schodach. Pale, belki, krokwie, wszystko z twardego drzewa, zwanego Żelaznem, ściany przewiewne z dartych bambusów, dachy śpiczaste, kryte liśćmi palmowymi.
Wszystkie te domy porządnie wyglądają, a niektóre mają ozdoby z wyrzynanych desek, coś podobnego jak domy w Zakopanem.
Ze zwierząt domowych, oprócz kóz, psów i gdzieniegdzie bawołów, nic nie widać. Z ptactwa widzimy tylko kury. Ryżu, cukru, kawy nie brak, a najwięcej nas uderza to, że prawie w każdej chacie znajdujemy dywany, i to nie bylejakie, same perskie, smyrneńskie, wałki czyli poduszki z drogich materji. Znaleźliśmy także siodło damskie angielskie, busolę okrętową, lunety i rozmaite wyroby europejskie, a nawet lalki. Wszystkie te rzeczy pochodzą ze zrabowanych okrętów.
Wieś, ponieważ nie stawiała oporu, zostawiamy nietkniętą, a w dodatku każdy ze starców dostał od komendanta kolumny Ryksthaler (2 i pół guldena) jako dowód lojalności i humanitaryzmu ze strony europejczyków.
Po godzinnym wypoczynku i posileniu się kawą, znowu ścieżkami w lesie posuwamy się naprzód. Czasami padają strzały, ale znać, że odosobnione. Widocznie główne ich siły bronią się z tamtej strony rzeki, bo tam ciągle słyszeć się daje gęsty ogień i strzały armatnie.
Stajemy w miejscowości Anagalong. Tu mamy założyć obóz obronny a później wybudować blokhauz.
Jesteśmy nad samą rzeką. Przedewszystkiem trzeba oczyścić teren, to jest wyciąć drzewa i krzewy. Idzie to bardzo pośpiesznie. Parę tysięcy ludzi tnie na wszystkie strony. Kulisowie i kompanję jawańskie pracują, bo na noc obóz musi być jako tako zabezpieczony, aby nieprzyjaciel nie mógł za blizko się usadowić. Drzewa nie tyle nam przeszkadzają, co krzewy bananu, którego jest mnóstwo wszędzie, a swymi wielkimi liśćmi zasłania tak, że nawet na kilka kroków nic się nie widzi.
Pierwszą noc przepędziliśmy wszyscy pod bronią, bo nie było dosyć czasu, aby się zabezpieczyć palisadą. A wszelkich niespodzianek nocnych musimy się bardzo strzedz.
Aczyńcy są znani z tego, że w największej cichości umieją się podkradać, a potem z wielkim impetem rzucają się na obóz ze swymi klebanami (jest to rodzaj miecza, wązki przy rękojeści, a szeroki jak dłoń na końcu), zadając straszne rany. Bywały też wypadki, że żołnierze w nocy, w zamieszaniu, sami do siebie strzelali.
Kolumna z drugiej strony rzeki dopiero na wieczór ściągnęła. Miała cięższe przejście, niż my: 17 zabitych i 42 rannych, w tem 3 oficerów. W naszej kolumnie mieliśmy tylko jednego zabitego kulisa i 4 rannych żołnierzy Jawańczyków, z tylnej straży. Noc stosunkowo mieliśmy dość spokojną, choć nie obeszło się bez kilku alarmów. Nad ranem kule zaczęły świstać nad obozem, ale kilka rzuconych szrapneli spędziło nieprzyjaciela z obronnej pozycji. Od rana wre robota u nas z wielkim pośpiechem. Rzucamy most, aby można się znosić z drugą kolumną, stawiają szałasy, tną kokosy na palisady, a poza palisadą otaczają obóz szerokim pasem kolczastych bambusów.
Zapewne tu kilka miesięcy przepędzimy i stąd dopiero będziemy robić wycieczki i zmuszać Aczyńców do uległości, a po wybudowaniu blokhauzu i obsadzeniu go załogą, posuniemy się naprzód. W ten sposób zabezpieczamy tyły i umożliwiamy transporty z Kratonu. Po kilku dniach obóz jest w porządku i ufortyfikowany, szałasy zabezpieczają od słońca i ulewy i żołnierz śpi na podwyższeniu, chroniąc się od wilgoci. Pomimo to, duży procent zapada na febrę.
Żołnierze dotąd przeważnie są żywieni mięsem australskiem w konserwach; z początku ono bardzo smakuje, wkrótce się jednak przejada, jak również i sardynki, które z czasem tak obrzydły, że żołnierze setki pudełek wyrzucali.
Upały są tu ciężkie, nie do zniesienia, większe jeszcze, niż na Jawie. Aczyn leży na samym równiku.
Codziennie prawie wysyłamy oddziały w okolice. Niektóre kampongi (wioski) trzeba brać szturmem, tak są uporczywie bronione: wszystko tu się bije, kobiety i dzieci nawet. Broń palną mają rozmaitą, od starych fuzji aż do nowoczesnych karabinów; dużo mają także garłaczy. Wogóle strzelają źle.
Najwięcej męczy żołnierzy ta ciągła gotowość. Niema nocy, żeby dwa albo trzy razy żołnierz nie stawał do broni. Są to drobne ataki, zawsze odparte, niemniej jednak wymagające ciągłej czujności.
Któregoś dnia doniesiono, że w niewielkiej odległości od obozu w małej wiosce gromadzą się Aczyńcy. Kompanja moja i druga jawańska dostaje rozkaz zaatakowania. Po godzinnym może marszu, prawie bez ścieżek, okropnymi gąszczami, gdzie nietylko trzeba uważać przed sobą, ale z wielką roztropnością omijać drzewa, na których wiszą gniazda mrówek i które spadają na głowę, a są tak zjadliwe, że trudno sobie dać z niemi radę, naraz zatrzymujemy się. Kapitan wysyła mnie z 12 ludźmi na zwiady.
Idziemy w największej cichości, nie widzimy nic jeszcze przed sobą, a jednakże Aczyńcy już nas dostrzegli i kilkadziesiąt strzałów pada w naszym kierunku. Pośpiesznie wracamy, aby się dostać do naszej kompanji, biegniemy kłusem, aż tu rozlega się trzask karabinów i setki kul świszczą nad głową. Zaledwie zdążyłem zakomenderować: „legen“ (kłaść się) — grzmi druga salwa.
Przyciśnięci do ziemi, krzyczymy co sił w piersiach: „Nie strzelać!“ Usłyszeli nasze rozpaczliwe wołanie. Rzecz się wyjaśniła. Kapitan kompanji jawańskiej, nie wiedząc, że jesteśmy na przodzie, a słysząc strzały i nas biegnących, zakomenderował ognia, pewny, że to Aczyńcy.
Szczęście, żeśmy leżeli, bo pewno nie wieluby nas zostało.
Po krótkiej naradzie i na przedstawienie przewodnika, że trzeba obejść pozycję, bo z drugiej strony wioska dotyka polanki i stamtąd będzie lepiej strzelać, rozdzieliwszy się na dwa oddziały, okrążamy wioskę.
Trzeba obejść może z kilometr. Aczyńcy zaraz ras wyśledzili i strzelają gęsto. Nie odpowiadamy nawet i posuwamy się jak możemy najprędzej. Wpadamy na pole trzcinowe. Stąd na jakie 300 metrów widać już domy.
Po kilkunastu naszych salwach ogień ich słabnie. Kompanja Jawańczyków idzie na bagnety. My zostajemy w asekuracji. Aczyńcy bezładnie uciekają. Znaleźliśmy 6-ciu zabitych, rannych widocznie uprowadzili. Z naszej strony mieliśmy 2-ch Jawańczyków zabitych i 5-ciu rannych, oraz jednego europejczyka rannego.
Po spaleniu wsi powróciliśmy do obozu.
Pomimo takich karnych wypraw Aczyńcy nie przestają napadać i dopuszczają sję najwstrętniejszych okrucieństw. Przed kilku dniami sześciu Jawańczyków.z kapralem europejskim wysłano z listem do Lombara, kilka wiorst zaledwie i to już na naszych tyłach, gdzie niby pokój panuje. Wpadli ednakże w zasadzkę Na drugi dzień znaleziono ich wbitych na pale.
To znowu jeden z kapitanów, wyszedłszy nieostrożnie za obóz, goniąc za jakimś ptakiem, przepadł bez wieści. Wkrótce nieobecność jego spostrzeżono. Wysłano silne patrole na wszystkie strony. Po paru godzinach powróciły, nic nie znalazłszy. Dopiero w trzy dni później, w oddaleniu 10-ciu kilometrów, w blizkości wsi, która przedtem się już poddała, trafiono na ślad i znaleziono szkielet w wielkiem mrowisku. Czy może być coś okropniejszego nad takie wyrafinowane okrucieństwo.
Po takich faktach, żołnierze są okropnie oburzeni. Oficerom trudno ich utrzymać w posłuszeństwie; pałają zemstą, a tu rząd wydał rozporządzenie, aby jak najhumanitarniej postępować. Ranni, którzy wpadną w nasze ręce, są leczeni na równi z naszymi. Mamy rozkaz nigdy nie strzelać pierwsi.
Transporty, które są prawie codzienne, z żywnością lub amunicją, zarówno dla nas, jak i budującego się blokhauzu, są prawie zawsze ostrzeliwane. Nie można wysyłać ich inaczej, jak pod silną eskortą.
Kolumnie z drugiej strony rzeki nie wiedzie się lepiej. Tam nawet Aczyńcy silniej napadają. Niema dnia, aby nie było strat w zabitych i rannych.
Drugie dwie kolumny, które się posuwają na wschód, mały robią postęp. System budowania blokhauzów jest dobry, ale nader powoli zdobywa się kraj.
Holendrzy są przezorni, niema tu żadnych porywów nieobliczonych, wszystko się dzieje systematycznie, z upartą wytrwałością.
W tych czasach doszła nas bardzo smutna wiadomość: kolumna 3-cia, składająca się z 9-go bataljonu z artylerją, prawie doszczętnie została wycięta. Rzecz tak się miała; zmęczona bardzo całodziennym marszem, nie przedsięwziąwszy należytych ostrożności, rozłożyła się obozem w miejscowości bardzo zakrytej. Nie mieli czasu jako tako się oszańcować, tembardziej, że przed wieczorem radża z naczelnikami wsi sąsiednich zjawił się w obozie, zaprzysiągł uległość i zaprzestanie kroków wojennych.
Komendant kolumny, ufając temu, zamiast całą noc trzymać wszystkich pod bronią, gotowych każdej chwili, ograniczył się do zwykłych wart. Reszta kolumny używała odpoczynku.
Koło obozu przestrzeń nie była wycięta. Aczyńcy w wielkiej cichości podsunęli się na kilkadziesiąt kroków. Zaledwie warty dały pierwsze strzały, nieprzyjaciel był już w środku obozu, robiąc na prawo i lewo. Nie było czasu w tym zamęcie ani się sformować, ani jakiś ład zaprowadzić. Nastąpiła straszna rzeź. Żołnierze strzelali na oślep na wszystkie strony, mordując się wzajemnie, bo noc była ciemna.
Co się tam działo, przechodzi pojęcie. Podpułkownik, komendant kolumny, będąc już ranny, z przestrzeloną ręką, dopadł konia, a znalazłszy koło siebie trębacza, wydostał się z nim z tego piekła, dopadłszy zaś jakiejś małej polanki o kilkaset kroków, kazał trąbić na odwrót i zbieranie się. Ci z żołnierzy, którzy jeszcze mogli się wydostać, pośpieszyli do niego. Tym sposobem ze 200 ludzi zostało uratowanych.
Pułkownik, sformowawszy ich, ruszył natychmiast w pomoc pozostałym w obozie, ale tu już nie było komu pomagać ani kogo ratować. Gdzieniegdzie tylko odzywał się jakiś jęk żałosny, a wszędzie cichość grobowa. Nasi, pomieszani z Aczyńcami, leżeli pokotem. Wszyscy tu się mordowali bez litości. Kleban aczyniecki dowiódł, jaka to straszna broń w ich rękach.
Prawie połowa żołnierzy poległa zabita przez swoich. Z 32 oficerów ani jeden nie pozostał, oprócz podpułkownika.
Straty straszne: 824-ch zabitych, rannych ledwie kilkunastu. Co to za szalona, dzika rąbanina być musiała, pokazało się przy oglądaniu trupów. Niektórzy, przeszyci kulami, mieli jeszcze poobcinane ręce lub nogi.
I któżby powiedział, że takiej strasznej rzezi dokonało 200 Aczyńców, bo więcej ich nie było, i to bez broni palnej. Zginęli prawie wszyscy. U niektórych Aczynów były rany zadane klebanami, co dowodzi, jaki tam zamęt panował śród ciemności. Reszta zginęła od kul i bagnetów.
W kilka dni później trzy kolumny wyruszyły, aby pomścić tę klęskę. Cały obwód został kompletnie zniszczony, dwadzieścia ośm wsi spalonych, radżę i pięciu naczelników pojmano i powieszono, kilkuset ludzi wystrzelano i wykłuto, reszta uciekła w góry.
U nas blokhauz już prawie ukończony. Żywności i amunicji sprowadzono na trzy miesiące. Obecnie kulisowie zajęci są wyrąbywaniem drogi, aby można sprowadzić armaty większego kalibru dla obrony blokhauzu.
Przy wyrąbywaniu drogi codziennie 200 ludzi stoi na straży.
Zapewne już niedługo wyruszymy naprzód, pozostawiwszy załogę tutaj.
Podobno w miejscowości, oddalonej stąd o 15 kilometrów, w Indrapuri, koncentrują się główne siły Aczyńców i stamtąd wyruszają główne siły zaczepne.
Dotąd kompanja moja mało ucierpiała w boju, ale i na nas przyszła kreska. Kapitan mój, Van der Loo, dostał rozkaz eskortowania 500 kulisów do Lombara, skąd mieli zabrać żywność i amunicję. Ponieważ cała przestrzeń, może 10 kilometrowa, już jest uspokojona i codziennie prawie przebywają tamtędy nasze wojska, a oddawna nie słyszeliśmy o żadnym poważniejszym napadzie, zdawało się, że stu ludzi zupełnie wystarczy. Pierwszy więc pluton, do którego i ja należę, został odkomenderowany. Nie bierzemy nawet z sobą zapasu amunicji. Żołnierz ma przy sobie tylko 100 naboi. Przyłącza się do nas kapitan 4-ej kompanji, który chce w Lombarze odwiedzić swego kolegę.
Kolumna nasza, podzielona na 2 oddziały, idzie naprzód; 50 ludzi, za nimi 500 kulisów, a drugie 50 ludzi zamyka pochód.
Wyruszyliśmy w wesołym nastroju. Żołnierze śpiewają.
Przeszedłszy może z pół drogi, wychodzimy z lasu na duże pole ryżowe i ścieżką zawsze gęsiego chcemy skręcić na prawo. Straż przednia, złożona z czterech ludzi, która w pewnem oddaleniu idzie przed nami, zatrzymuje się i donosi, że na skraju lasu widzi dużo ludzi. Nikt na to nie zwrócił uwagi.
Jesteśmy może 150 metrów od lasu. Naraz, jakby na komendę, pada kilkaset strzałów. Zanim żołnierze zdołali się złożyć do strzału, już ze 20-stu leży na ziemi. Chwilowy popłoch, kapitan nie traci głowy, komenderuje: leżeć, odpowiadamy szybkim ogniem. Kilkunastu kulisów także upadło, reszta ucieka w strasznem zamieszaniu w pole, w stronę Lombara.
Drugi oddział z tyłu, słysząc ogień i przywołany trąbką, biegnie na pomoc, ale upływa z kwadrans, zanim zdążył nadbiec. Przez ten czas wytrzymujemy piekielny ogień. Pomimo że leżymy na ziemi, tracimy ciągle ludzi. Już nasz kapitan raniony, drugi — zabity. Porucznik także ranny. Podporucznik, który nadbiegł z pomocą, komenderuje odwrót eszelonami, to znaczy połowa leży i strzela, a druga połowa cofa się kłusem ze 100 kroków i tak na zmiany.
Mieliśmy z sobą kilkanaście tandu, ale kulisowie rozbiegli się. Co tu robić z rannymi, których liczba co chwila się powiększa? O zabitych już mowy niema. Rozpaczliwe położenie — a tu niezadługo zabraknie naboi; wtedy wytną nas do nogi. Cała nadzieja, że Lombaro, które słyszy taką strzelaninę, wyśle pomoc.
Kilkunastu rannych ciągniemy jak możemy za sobą, ale wielu zostało. Mamy już zaledwie po 20 naboi, to też prawie, że nie odpowiadamy. Cofnęliśmy się może ze 300 kroków. Aczyńcy, widząc to, całą masą wyszli z lasu, aby dobijać rannych. Trzy nasze salwy powstrzymały ich. Lecąc w taką zbitą masę, kule nasze dobrze ich wzięły. Zaraz się też cofnęli, ciągnąc za sobą kilkunastu zabitych i rannych.
Z dwóch żołnierzy, co byli przy mnie, jeden, Belgijczyk, został raniony, a drugi, Szwajcar, zabity.
Ja miałem strzaskaną manierkę, wiszącą u boku. Kepi moje także pewno dostało, bo gwałtownie spadło z głowy. Nie miałem czasu ani mu się przyglądać, ani też podnosić.
Naraz słyszymy trąbki. Jakaż radość wstępuje nam w serca! Teraz już nie żałujemy ostatnich naboi.
Kłusem nadbiega cała kompanja z dwoma działami, artylerja odprzęga i raz po raz kilkanaście szrapneli wyrzuca. Odrazu strzelanina słabnie, kompanja wpada z bagnetem do lasu, ale już nikogo nie znalazła.
Nie pierwszy to raz w życiu byłem w ogniu, ale zdaje mi się, że nigdy nie byłem tak pewny śmierci. Jedna myśl mnie nie odstępowała: aby nie wpaść w ręce tych rozbójników i mieć dosyć siły, aby sobie życie odebrać.
Straty nasze były stosunkowo ogromne: 13 zabitych i 31 rannych, w tem trzech oficerów.
Już dnia tego nie powróciliśmy do obozu. Na drugi dzień, wzmocnieni przez kompanję, przechodzimy tą samą drogą, ale ani jeden strzał nie padł.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz (żołnierz).