Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
z przedmową
Henryka Sienkiewicza
Tytuł Wspomnienia sierżanta Legji Cudzoziemskiej
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk Jan Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


∗             ∗

Pomimo że administracja, o ile możności, stara się, aby żołnierz był dobrze karmiony, a zamiast konserw i sardynek, sprowadzono całe stada wołów austrałskich i europejczycy codziennie dostają pół butelki wina, jednakże ubytek w ludziach z każdym dniem jest większy. Febra, dysenterja, a co gorsza i beri-beri zaczyna grasować w naszym obozie.
Co kilka dni długi szereg tandu z rannymi, a najwięcej z chorymi wysyła się do Kratonu, a stąd okrętem szpitalnym na Jawę.
Smutną bardzo wiadomość odebrałem: nasz serdeczny przyjaciel Wrzosek przy eskortowaniu jakiegoś transportu został raniony. Kula strzaskała mu poniżej kolana nogę. Zapewne będą musieli ją amputować. Wysłali go do Kratonu. Przed paru dniami był jeszcze u nas, ale biedak, jakby przeczuwając nieszczęście, był jakiś nieswój. Nie mogliśmy go rozruszać, pomimo kilku kieliszków koniaku.
Van-Vin i Benda żartowali sobie z niego, że się zakochał w Aczynce, które, mówiąc nawiasem, są brzydkie i wstrętnie brudne, a przytem uciekają od nas, jak od djabłów.
Już ta kampanja zaczyna nam na dobre dokuczać. Wszyscy jesteśmy jeśli nie zupełnie chorzy, to okropnie zmęczeni i zdenerwowani. Ja i Van-Vin trzymamy się stosunkowo dobrze. Codziennie naczczo wypija się kieliszek chiny.
Doszedłem do przekonania, że żołnierz europejski wytrzymuje nawet trudy lepiej, niż krajowy, i nie tak się poddaje chorobie. Jawańczyk, jak tylko febra go zmęczy, kładzie się na ziemi i już jest do niczego.
Co to będzie, gdy się zacznie pora deszczowa? Stan zdrowotny o wiele się wtedy pogorszy.
Codziennie odbywają się u nas narady. Był także generał Domini. Zdaje się, że połączymy się z kolumną z drugiej strony rzeki.
Przed paru dniami przyprowadzono do obozu ze 300 ludzi, przeważnie kobiety, dzieci i starców, chociaż było i kilkunastu młodych. Poddali się bez boju i nie mogą wrócić do swoich siedzib, boby ich współbracia wymordowali. Trzeba się więc nimi opiekować i żywić ich. Zostaną wysłani do miejscowości zupełnie spokojnych. Na początek każdy dostaje worek ryżu i po 2½ rupji.
Posiłki nam co parę tygodni nadchodzą, aby zastąpić tych, co ubyli z szeregów. Są tacy, co ledwie parę tygodni pobędą w kolumnie, a już schorowanych trzeba odsyłać na Jawę.
Czwarta kompanja europejska z mego bataljonu także została przetrzebiona. Byli wysłani do zlustrowania jakiegoś kampongu, który zaliczony był do spokojnych. Wracając, wpadli w zasadzkę. Stracili dwóch oficerów, 9-u zabitych żołnierzy i 23 rannych. Zabrakło im naboi. Musieli się bronić bagnetami.
Zaczęła się pora deszczowa. Codziennie prawie o tej samej porze przez parę godzin z rzędu straszna ulewa. Woda leje się potokami, niebo się zaciemnia, a rozświetlają je tylko błyskawice i zygzaki uderzających piorunów.
Pomimo takiej pory, czujność w obozie nie może słabnąć ani na chwilę. Wycieczki i patrole codzienne. Brnie się po kostki w błocie, bo, pomimo upałów, ziemia nie może pochłonąć takiej masy wody i ledwie zacznie obsychać, już druga taka sama ulewa. Trzeba być przygotowanym, że to potrwa ze trzy miesiące.
Znowu bolesną stratę ponieśliśmy, a ja w szczególności jako Polak. Na tyłach naszych przedarła się jakaś banda. Wysłano z naszej kolumny jedną kompanję z dwiema armatami. Aczyńcy na duży dystans rozpoczęli strzelanie. Mało która z kul dochodziła, piechota więc nasza nie odpowiadała, artylerja tylko rzuciła kilka granatów.
Komenderując swą armatą, biedny Benda ugodzony został kulą w głowę i zginął na miejscu. Ze wszystkich on jeden biedak tę wycieczkę przypłacił życiem. Nie było nawet ani jednego rannego.
Przyniesiono go tu do obozu.
Oddaliśmy mu ostatnie honory wojskowe i pod rozłożystą palmą złożony został na wieczny spoczynek.
Bardzo go wszyscy żałowali. Kapitan artylerji miał długą przemowę nad grobem, podnosząc jego gorliwość w służbie i męstwo.
Mnie niezmiernie zmartwiła strata ostatniego z rodaków. Z trzech nas ja jeszcze jeden się zostałem.
W ostatnich czasach Benda jako wachmistrz pełnił służbę oficerską. Był on blizkim kuzynem sławnej artystki, Heleny Modrzejewskiej.
Rzeczka, przy której brzegach mamy obóz, zaczyna gwałtownie wzbierać; z gór wielka ilość wody napływa. Jesteśmy paręset metrów jeszcze oddaleni. Nikt nie przypuszcza, aby woda nas dosięgła, bo obóz jest troszkę na wzgórzu.
Noc przechodzi dosyć spokojnie, ale nad ranem rzetelnie jesteśmy zaniepokojeni. Mamy wodę już pod palisadą. Wyczekujemy z nadzieją, że to może już maksimum i woda zacznie się cofać. Nadzieje nasze zawiodły. Woda wtargnęła do wnętrza obozu i to z taką gwałtownością, że trzeba uciekać. Wkrótce mamy ją pod kolana. Łatwo zrozumieć, z jakim pośpiechem trzeba ratować taką masę żywności i amunicji. Przenosimy wszystko o jakie paręset metrów dalej, na małą polankę. Niebawem mamy wodę do pasa.
W takich warunkach cały dzień pracujemy wszyscy, nie wyłączając oficerów. Pomimo wysiłku, znaczną część żywności uniosła woda. Amunicję jednak wszystką uratowaliśmy. Przy tej pracy utonęło trzech żołnierzy jawańskich i kilku kulisów, bo prąd był tak silny, że nas przewracał. Przez cały dzień nie było mowy o spożyciu czegoś gorącego. Winem i wódką podtrzymywaliśmy siły.
Noc zapada. W nowym obozie nie było można nic zrobić, ani się zabezpieczyć. Po takim dniu i w takich warunkach, śmiało można powiedzieć, że trzecia część żołnierzy stała się zupełnie niezdatną do boju. Leżą w paroksyzmie febry, na mokrej ziemi.
Aczyńcy wiedzą dobrze o naszem położeniu i z pewnością w nocy nas zaatakują. Niema się co łudzić, położenie jest niebezpieczne.
Sformowawszy się w czworobok, nie zapalając ogni, wszyscy na stanowiskach czuwamy. W lukach między piechotą armaty nabite kartaczami, nie wolno nawet zapalić papierosa.
Cichość taka panuje, że każdy szelest, z zewnątrz dochodzący, można usłyszeć. Pomimo że noc parna, jest nam chłodno. Ubranie przemokło w ciągu całego dnia, a całą noc stoimy bez najmniejszego ruchu w błocie. Odczuwa się febryczne dreszcze, a co najwięcej nam dokucza, to moskity, których miljardy nas obsiadają. Twarze i ręce mamy opuchnięte, a tu ani nawet dymem odstraszyć ich nie można.
Nad samem ranem usłyszeliśmy jakiś szelest i ciche nawoływanie. W tej chwili rzucono cztery bomby rozświetlające, a jedna ściana czworoboku otworzyła czterorzędowy ogień. Po tej salwie wszystko ucichło. Aczyńcy zawiedli się w swych rachubach. Zapewne myśleli, że naboje nam zamokły.
Od rana znowu gorączkowa praca: woda z obozu już ustąpiła, trzeba znowu wszystko przetransportować. Palisady w wielu miejscach powyrywane. Upłynie z tydzień, zanim wszystko do pierwotnego porządku się doprowadzi; most także trzeba zbudować, bo ze starego niema śladu.
Kolumna po drugiej stronie nic prawie nie ucierpiała. Obóz jej jest o wiele wyżej położony i z tamtej strony rzeka tak szeroko nie rozlała.
W tej porze deszczowej robimy mniej wycieczek. Kolumna i tak literalnie topnieje, a szczególnie beri-beri masę ofiar zabiera. Posiłki nadchodzące nie wystarczają na wypełnianie luk.
Oficerowie także się ciągle zmieniają, co jest wielką szkodą dla całości. Ledwie, że się którego pozna, a już go niema. Tym sposobem żołnierz nie może się ani przywiązać do swych szefów, ani też bardzo zaufać ich zdolnościom bojowym.
Odkąd jesteśmy w Aczynie, nigdzie nie spotykamy dzikich zwierząt. W jednej wsi raz tylko znaleźliśmy na uwięzi dwie małpy, podobne do pawjanów. Mieszkańcy używają ich do zrywania kokosów. W rzece nie widzieliśmy kajmanów, ale za to bardzo dużo legwanów. Jest to wielka jaszczurka z półtora metra długości, koloru szaro-zielonego, żyje przeważnie padliną; bardzo tchórzliwa. Nieraz widzieliśmy na ławie piaszczystej kilka razem objadających padlinę.
Nakoniec skończyła się pora deszczowa. Po połączeniu się z kolumną lewą przedstawiamy siłę 3000 bagnetów, 12 armat i 4 moździerze, oddział saperów i kilka tysięcy kulisów. Z tą siłą wyruszamy w kierunku Indrapuri, która podobno jest silnie ufortyfikowana i broniona armatami.
Pierwszego dnia przeszliśmy kilka kilometrów, nie będąc ostrzeliwani, ale już drugiego nie mamy spokoju; co chwila musimy się bowiem zatrzymywać. Artylerja nie może nadążyć, droga nie do przebycia, takie straszne gąszcza. Cały oddział saperów i kilkuset kulisów rozszerza drogę. Z wielkim trudem wydostaliśmy się na otwartą przestrzeń. Pole ma może z kilometr. Kiedyś musiała być ziemia uprawna, ale oddawna leży odłogiem. Ledwie żeśmy się skoncentrowali, a już Aczyńcy rozpoczęli strzelaninę. Na drugim końcu pola leży kampong Senelop z bentingiem.
Kolumna, uformowawszy się plutonami, posuwa się naprzód, nie odpowiadając na bezładne strzelanie, tembardziej, że tylko kiedy niekiedy kula świśnie nad głową i to zapewne z naszych zabranych karabinów. Z ich broni na ten dystans kule wcale nie dochodzą.
Podeszliśmy może na jakie 500 metrów. Ogień ich zaczyna nam dokuczać: mamy dwóch zabitych i kilku rannych. Czołowe nasze kompanje strzelają salwami, pomimo to ogień ich nie słabnie. Benting jest zabezpieczony wałem i palisadą, tak, że kule karabinowe niewiele mu szkodzą. Nadjeżdżają więc armaty. Po jakich dwudziestu strzałach granatami, Aczyńcy ratują się ucieczką. Straty ich muszą być dotkliwe. Samych zabitych w bentingu naliczyliśmy 32. Rannych nie znaleźliśmy, więc ich uprowadzili. Z naszej strony mieliśmy trzech zabitych i jedenastu rannych.
Dowiaduję się, że między rannymi jest także sierżant Van-Vin. Lecę natychmiast do ambulansu. Zastaję go już opatrzonego. Na szczęście, rana nie jest niebezpieczna, kula ześliznęła się po łopatce i nie bardzo ją nadwerężyła, jednakże trzeba dłuższej kuracji. Prawdopodobnie odeślą go na Jawę.
Bardzo się zgryzłem. To mój ostatni serdeczny przyjaciel, z którym od lat tylu w legjonie i tutaj żyliśmy, jak bracia.
Noc przebyliśmy na zdobytej pozycji i tu pozostawiwszy jedną kompanję i kilkuset kulisów, którzy zajęli się budowaniem (blokhauzu. O świcie ruszamy naprzód. Mamy podobno z 10 kilometrów do tej groźnej Indrapuri, o której od tak dawna słyszymy.
Posuwamy się ciągle zaroślami w blizkości rzeki. Na parę kilometrów przed Indrapuri zaczyna się teren odkryty. Zdała, z drugiej strony rzeki, widać na dosyć wyniosłem wzgórzu duży meczet murowany. Tutaj to Aczyńcy mają nam stawić poważny opór.
Kolumna rozwija się kompanjami. Zajmujemy pozycje naprzeciwko bronionego meczetu. Oddziela nas od niego rzeka, może ze 100 metrów szeroka, nie głęboka wprawdzie, ale bardzo bystra — i przestrzeń lesista z 500 metrów.
Ledwie czoło kolumny się ukazało, witają nas strzałami armatnimi, które na szczęście wszystkie idą górą i robią szkodę tylko orzechom kokosowym. Ogień armatni idzie z meczetu. Z za wału i z gęstwin Aczyńcy rażą nas z broni ręcznej. Jest chwila, że nam bardzo niewygodnie. Kopiemy na poczekaniu dołki, aby się jako tako uchronić.
Zanim artylerja zdążyła nadciągnąć i uformować się w baterje, pierwsze nasze cztery kompanje poniosły dotkliwe straty: trzech oficerów zabitych, sześciu rannych, żołnierzy i podoficerów coś ze 60 ubyło z szeregów.
Dopiero kiedy dwanaście armat i cztery moździerze rozpoczęły rzucanie granatów, ogień Aczyńców zmiejsza się, ale nie ustaje. Nie można na razie próbować przejścia rzeki.
Po kilkudziesięciu strzałach artylerji, armaty Aczyńców umilkły, już to zupełnie zdemontowane, już to opuszczone. W murze widać duży wyłom. Meczet się pali. Aczyńcy opuszczają go gromadnie, aby z zarośli bronić przejścia rzeki. W tej właśnie chwili duże straty ponoszą, bo artylerja, widząc ich uciekających, praży bez litości szrapnelami, a i ogień naszej piechoty jest gwałtowny.
Po dwóch godzinach takiej obopólnej strzelaniny, w ciągu których artylerja ani na chwilę nie milkła, ogień Aczyńców słabnie o tyle, że dwie kompanję z 11-go bataljonu dostają rozkaz w bród przejść rzekę.
Pomimo że artylerja ostania ich przejście, ogień znowu się wzmaga, a co gorsza, pierwsze szeregi, które są już w rzece, muszą się wracać, bo prąd jest tak silny, że żołnierzy porywa. Kilku utonęło. Następuje zamieszanie, bo i ogień z zarośli ich parzy. Trąbią więc na odwrót.
Artylerja rozpoczyna jeszcze silniejszy ogień, nakoniec ogień Aczyńców milknie. Gdzieniegdzie tylko odzywają się pojedyńcze strzały. Wtedy to komendant nasz wysyła kilku najlepszych pływaków, aby się dostali na drugą stronę i przeciągnęli liny, które zostały z tej i z tamtej strony rzeki uwiązane do wielkich drzew.
Aczyńcy, widząc to, jeszcze i teraz chcieli przeszkodzić. Kilkudziesięciu z wielkim krzykiem, z klebanami w ręku, wypadło z zarośli, chcąc zarąbać tych, co wiązali liny. Ale ledwie kilkanaście kroków zrobili, dwie armaty kartaczami ich powitały. Zostawiwszy kilkunastu zabitych, w popłochu się cofnęli.
Jak tylko liny zostały umocowane, żołnierze zaczęli przechodzić, trzymając się jedną ręką liny. Pomimo prądu, który podrywał nogi, dostaliśmy się na drugą stronę prawie bez strat.
Mój bataljon opanował opuszczony meczet, z którego już tylko mury pozostały. Wszystko z drzewa spłonęło.
Znaleźliśmy cztery armaty rozbite, a sześć jeszcze w dobrym stanie. Pierwsze to armaty, które w tej ekspedycji widzimy, z ciekawością więc je oglądamy, Są one wszystkie bronzowe, średniego kalibru, noszą datę XVI 1-go wieku, wyrobu portugalskiego, prawdopodobnie kiedyś zrabowane z okrętów. Aczyńcy strzelali tylko kulami pełnemi, granatów nie mieli.
Jedenasty bataljon poszedł w pościg za uciekającymi Aczyńcami, a trzeci pozostał z tamtej strony rzeki; ma on zasłaniać kulisów i pośpiesznie budować most, aby można przeprowadzić artylerję i ambulansy i duże zapasy żywności i amunicji.
Jesteśmy wszyscy ogromnie wyczerpani. Cały dzień na słońcu, to tez kilkunastu ludzi przyniesiono do ambulansu z porażeniem słonecznem. Trzech umarło w nocy. Były chwile, że i ja czułem takie uderzenia w skroniach, jakby młoteczkiem kto pukał, a to jest zły znak. Jednakże dzięki Bogu i to przeniosłem
Noc niewiele nam spoczynku przyniosła. Nie będąc zabezpieczeni, stoimy wszyscy pod bronią, luzujemy się tylko, aby co zjeść i wypić, bo część najkonieczniejszej żywności na tratwach przeprawiono.
Straty Aczyńców muszą być bardzo znaczne. W samym meczecie i w pobliżu znaleźliśmy 180 zabitych. Ilu ich jeszcze zostało w zaroślach, nie wiemy, bo tam często padały szrapnele. Rannych wpadło w nasze ręce tylko kilkunastu.
Z naszej strony ogólnie w tym dniu straciliśmy trzech oficerów zabitych i siedmiu rannych, w tem jeden kapitan. Podoficerów i żołnierzy 32-ch zabitych i 83-ch rannych.
Noc przeszła spokojnie, chociaż było parę fałszywych alarmów i niepotrzebnych kilkaset strzałów, ale trudno się tego ustrzec. Od ostatniej rzezi 9-go bataljonu, żołnierz ogromnie jest zdenerwowany.
Upłynie parę tygodni i znowu obóz będzie urządzony, a przytem ma się budować dwa blokhauzy z tej i z tamtej strony rzeki. Dopiero potem zaczniemy z radżami prowadzić negocjacje, a jeżeli te się nie powiodą, zmuszać sąsiednie kampongi do uległości.
Dwie inne kolumny na wschodzie, z któremi jednak łączności nie mamy, także posunęły się naprzód, a tyły obecnie zabezpieczają blokhauzami.
Mówią, że na razie dalej się nie posuniemy i na tych zdobyczach zakończy się kampanja. Dałby Bóg, aby to najprędzej nastąpiło, bo już co prawda mam jej dosyć. Prawda, że mógłbym już powrócić na Jawę. Doktór mi to radził, bo bardzo źle wyglądam i opadłem z sił. Ale postanowiłem sobie, że powrócę wtedy, gdy rozkaz przyjdzie dla całego bataljonu. Wziąłem to sobie za punkt honoru. Bo jeżeli nasz major zawsze nazywał mnie „brave Pool“, to chciałem dowieść, że zasłużyłem na to.
Zawsze z usposobienia byłem bardzo wesoły i nie upadałem na duchu, nawet w najkrytyczniejszem położeniu, ale teraz, po utracie moich przyjaciół, smutno mi bardzo. Biedny Wrzosek po amputacji nogi zmarł w Kratonie. Zawsze sobie robię wyrzut, bo to ja głównie namówiłem go, aby wstąpił do wojska holenderskiego. On miał zamiar pozostać nadal w legjonie francuskim.
Od Van-Vina miałem list z Jawy. Ma się już zupełnie dobrze, ale jeszcze jest w szpitalu. Otrzyma emeryturę. Doktorzy uznali, że prawe ramię będzie ulegać pewnemu osłabieniu.
Jeszcze kilka miesięcy przeszło nam na ciągłych wycieczkach. Dużo wiosek się poddało, inne witały nas strzałami i zostały spalone. Poważniejszych starć już nie mieliśmy. Ale pomimo to napadają na nasze transporty, jeżeli tylko nie są silnie strzeżone, to znowu podkradają się pod sam obóz i tych, którzy przez nieostrożność oddalają się, tną w kawałki.
Rozeszła się pogłoska, że 14-ty bataljon z Jawy ma nas zluzować. Kiedy to jednakże nastąpi, dotąd niewiadomo, a ja z każdym dniem czuję się gorzej i tylko wysiłkiem woli trzymam się na nogach.
Miałem wypadek. Będąc odkomenderowany z plutonem dla pilnowania kulisów, którzy wycinali drogę w lesie, zanadto zbliżyłem się do rąbiących i zostałem uderzony w głowę walącym się pinangiem. Metr bliżej, a byłbym zabity na miejscu. Szczęście, że dostałem samym czubkiem drzewa, które w tem miejscu nie jest zbyt twarde, a przytem uwieńczone liśćmi. Uderzenie jednakże było tak silne, że zwaliło mnie z nóg. Straciłem przytomność. Odniesiony do ambulansu, kilka dni przeleżałem, a dłuższy jeszcze czas czułem ból w karku przy wykręcaniu głowy.
Przy każdym transporcie z Kratonu zawsze mamy kilku albo kilkunastu Chińczyków. Są to dobrowolni kramarze, którzy sprzedają żołnierzom w obozie wino, koniak, rozmaite słodycze i papierosy. Podziwiać trzeba tych ludzi: życie swe narażają codziennie dla marnego zarobku, bo każdy z nich, skoro wpadnie w ręce Aczyńców, jest w barbarzyński sposób mordowany.
Zdarza się często, że komendanci transportów niechętnie godzą się, aby Chińczycy przyłączali się do nich; jest to zawsze pewna odpowiedzialność.
Od paru dni nie było transportu; pięciu Chińczyków z towarem pragnęło się dostać do naszego obozu, a nie chcąc dłużej czekać, wybrali się sami z Kratonu. Podążając linją bentyngów, doszli do Senelop. Naraz zostali obskoczeni przez Aczyńców. Wszyscy pięciu zginęli w męczarniach.
Zdaje się, że prawdziwy pokój nigdy nie zapanuje. Dziesięć lat Holendrzy borykają się z tym rozbójniczym ludem, a żadnych pozytywnych rezultatów nie osiągnęli. Więcej ich ten Aczyn kosztuje, niż administracja całej kolonji. Nawet wtedy, kiedy wojska trzymają się tylko obronnie i nie posuwają się w głąb kraju, to załoga w Kratonie i w kilkudziesięciu blokhauzach liczy 5 tysięcy ludzi.
Co jest najuciążliwsze i kosztowne, to ciągłe zastępowanie chorych nowemi siłami.
Nadszedł nareszcie kres naszych utrapień; 14-ty bataljon nas zluzował. Wracamy na jawę do Samarang. Przechodzimy te wszystkie miejscowości, które z takim trudem zdobywaliśmy. Kolumna nasza posuwa się raźno, bo drogi już wszędzie powycinane. Po dwóch dniach stajemy w Kratonie, stąd koleją do przystani, gdzie okręt czeka już na nas.
Nie zatrzymujemy się nigdzie. Przy pięknej pogodzie, po tygodniu, przypływamy do Samarangu. Tu nas przyjmuje całe miasto z wielkiemi honorami. Wojska miejscowe z generałem Hofmortem na czele, oddają honory przepisane, muzyki grają marsze powitalne. Bataljon idzie plutonami, a na czele rozwinięta chorągiew, otoczona 33-ma ludźmi, do których i ja należę. To jest reszta z całego bataljonu, która przez 18 miesięcy ekspedycji nie opuściła sztandaru.
Przed miastem ustawiono bramę tryumfalną, na której są wypisane zdobyte pozycje. Panie europejskie zarzucają nas kwiatami. Na podwórzu koszarowem ustawiono wielkie namioty. Miasto wydaje wielki bankiet. Całą noc bawiono się, ucztowano, a muzyka grała ciągle.
W tych wszystkich zabawach nie brałem udziału: po pierwsze byłem nader osłabiony, a po drugie mój zacny przyjaciel Van-Vin, który już od dawna wyszedł ze służby i zajmował dobrą posadę w jednym z domów handlowych, zabrał mnie do siebie. Witaliśmy się jak rodzeni bracia, bo przyjaźń nasza była tego rodzaju, że ani przestrzeń ani długie lata jej nie oziębiły.
Całą noc spędziliśmy na pogawędce, wspominając Wrzoska i Bendę, którzy na wieczne czasy spoczęli w tej ziemi niegościnnej.
Na drugi dzień cały bataljon podlegał lustracji lekarskiej. Z dawniejszych prawie wszystkich umieszczono w szpitalu dla wypoczynku i nabrania sił. Mnie, pomimo, że nie miałem wielkiej ochoty, zaliczono tam także. Resztę zwolniono na 8 dni od wszelkiej służby.
W Samarang jest wspaniały szpital z wszelkiemi możliwemi wygodami. Nas tu nie traktowano jako chorych, nie dawano żadnych lekarstw, ale zalecano spokój i jaknajlepsze odżywianie.
Po dwutygodniowym prawdziwym wypoczynku, powróciłem do bataljonu, czując się o wiele lepiej na siłach.
Jakem już przedtem wspominał, Samarang nie zalicza się do zdrowotnych garnizonów, a przytem służby jest wiele, ale jako duże miasto, z liczną kolonją europejską, przedstawia więcej życia i rozmaitości.
Poza służbą wszystkie chwile wolne spędzam u Van-Vina. Ma on śliczny domeczek, i tam na werandzie wesoło nam czas schodzi.
Od czasu powrotu z Aczynu coraz więcej zaczynam tęsknić za krajem i rodziną, i ciągle tylko myślę, aby jaknajprędzej ten czas zeszedł i wrócić do Europy.
Jest tu w Samarang gwardja narodowa, składająca się z cywilnych europejczyków i metysów. Dwa razy tygodniowo zbierają się na placu broni i odbywają ćwiczenia pod przewodnictwem naszych instruktorów, do których i ja należę. Ci gwardziści, są to przeważnie ludzie inteligentni i zamożni. Te parę godzin ćwiczeń sprawiają nam prawdziwą zabawkę, takie to wszystko niezgrabne w ruchach. A przytem, nieprzyzwyczajeni do żadnego wysiłku fizycznego, strasznie się pocą i stękają pod karabinem, pomimo, że się jak najoględniej z niemi postępuje. Za tę dodatkową służbę miasto nas hojnie wynagradza.
W każdem większem mieście na Jawie, a więc i w Samarang, trzymają w klatkach po kilka tygrysów, które są przeznaczone do walki z bawołami. Te zabawy odbywają się kilka razy do roku przy udziale najwyższych władz krajowych i europejskich.
Urządzają rodzaj areny, otoczonej płotem z ludzi, sprowadzonych do tego z okolic. Kilka tysięcy Jawańczyków uzbrojonych w lance otacza arenę w cztery rzędy; dwa pierwsze klęczą, ostatnie stoją. W ten sposób jest to mur ludzki, najeżony od dołu do góry lancami. Nad tem dominują trybuny dla władz i europejczyków.
Kiedy już wszystko gotowe, przy dźwiękach tam-tamów wprowadzają wspaniałego bawoła. Rogi ma złocone. Kilku ludzi wnosi klatkę z tygrysem. Na znak dany ludzie cofają się, a pozostaje jeden tylko, uzbrojony krysem.
Bawół, puszczony luzem, przeczuwa nieprzyjaciela, bo chrapie i nogami ziemię wyrzuca. Naraz człowiek otwiera klatkę i sam cofa się tyłem.
Najczęściej zdarza się, że tygrys uwolniony na razie nie zwraca uwagi na bawoła, a lata koło areny i szuka sposobu wyjścia, ale powitany wszędzie krzykiem, zwraca się na środek areny i zaczyna walkę z bawołem, która najczęściej fatalnie się dla niego kończy.
Zdawać się może nieprawdopodobne, aby taki wspaniały tygrys nie mógł poradzić bawołowi, ale trzeba wziąć pod uwagę, że ten biedny tygrys kilka miesięcy lub dłużej przesiedział w klatce, źle i niedostatecznie odżywiany, a więc stracił swą wrodzoną siłę i elastyczność, bawół zaś jest dobrany z najpiękniejszych okazów.
Gdyby jednak, co się rzadko zdarza, tygrys zdusił bawołu, to lud jest bardzo zasmucony i przepowiada klęski. I ja raz byłem na podobnej zabawie, ale chociaż ostatecznie bawół zabił tygrysa, sam jednak doznał takich obrażeń, że krew lała mu się z boków i karku i gdyby był nie rzucił się na ziemię i ciężarem swym nie przydusił tygrysa, to kto wie, czy tygrys nie byłby zwycięzcą.
Od paru miesięcy mam służbę niezależną. Odkomenderowano mnie do żandarmerji polowej. Mieszkam osobno na mieście i dostałem dobrego konia. Wprawdzie dla mnie trochę za mały, ale silny i wyjątkowo łagodny, jak na konia australskiego. Służba moja polega na transportowaniu więźniów wojskowych, wysyłanych do bataljonów karnych. Nieraz po parę tygodni jestem w drodze, z czego jestem bardzo zadowolony. Tym sposobem zwiedzam miejscowości nieznane.
Zwiedziłem duże miasta Surakarte i Dżodżakarte, dokąd dochodzi kolej żelazna. W blizkości ostatniego znajduje się świątynia Boro-bodo. Są to olbrzymie ruiny, wobec których niczem są piramidy egipskie. Świadczą one o zdumiewającej cywilizacji dawniejszej.
Bujna roślinność zwrotnikowa rozsadza mury, ale co jeszcze pozostało, ogromem swoim i dokładnością rzeźb w kamieniu, wzbudza podziw w europejczyku.
Z Dżodżakarte odbyłem podróż konno aż do Navi, 7 dni drogi. Wsie wszędzie piękne, znać dobrobyt. Ale w tej części Jawy znajdują się wielkie lasyi dżungle. Mieszkańcy wiosek często spotykają się z tygrysem, który wyrządza duże szkody i nierzadko napada nawet na ludzi. W tych stronach po zachodzie słońca nikt nie odważy się udać w drogę bez wielkich pochodni, które buchają dużym płomieniem. Jest to najlepszy środek odstraszenia tygrysa.
W jednej z moich podróży po odprowadzeniu więźni do fortu Navi, powracając etapami od Dżodżakarte, z powodu ogromnych upałów postanowiłem nocą przebyć przestrzeń 20 kilometrową, bo cokolwiekbądź noce są zawsze chłodniejsze.
Gdym wyjeżdżał ze wsi, uprzedził mnie kapal-kanpong, że okolice są niepewne, i proponował mi kilku ludzi z pochodniami. Ale nie przywiązywałem wielkiej wagi do tych ostrzeżeń, bo jawańczycy w swojej wyobraźni widzą wszędzie tygrysy, a ja, pomimo kilku lat przebycia na Jawie, nigdy ich inaczej nie widziałem, jak w klatce. Zresztą, miałem pięciu ludzi uzbrojonych ze sobą.
Jedziemy doskonałą szosą, która przecina zarośla. Z jednej i drugiej strony widać kępy bambusowe. Upojeni miłem ciepłem powietrzem (było to już nad ranem przy jasnym księżycu), drzemiemy wszyscy na koniach. Naraz czuję, że koń mój stanął jak wryty. To raptowne wstrzymanie obudziło mnie.
Koń strzyże uszami i okazuje niepokój. Poklepawszy go, oglądam się za moimi ludźmi, którzy, także drzemiąc, rozciągnęli się na pewnej przestrzeni. Kiedy się zrównali ze mną, sformowawszy się, jeden koło drugiego, ruszamy przed siebie. Konie są niespokojne, ale, poskromione ostrogą i czując się w towarzystwie, idą śmielej.
My bacznie się rozglądamy na wszystkie strony, aż tu może nie dalej, niż o jakie 50 metrów od szosy z kępy bambusów ukazuje się tygrys: drepcząc niewielkim kłusem, przesadza rów szosowy i ogląda się w naszą stronę.
Zatrzymuje się, i następnie, nie śpiesząc bardzo, przesadza drugi rów i znika w sąsiednich bambusach.
Konie nasze tak się zbiły jeden do drugiego, że aż nogi nam pościskały. Trzymając rewolwery w ręku, nie daliśmy ani jednego strzału, chociaż była chwila, że można było strzelać.
Ale, pomimo że kaliber naszych rewolwerów jest duży, jednakże nie jest to broń na tygrysa. A zresztą, co to za strzał, gdy konie się kręcą i ledwie je można utrzymać.
Puściwszy lejce koniom, przelecieliśmy z kilometr szalonym galopem i dopiero się uspokoiły.
Z całej tej przygody przyszedłem do przekonania, że ani my, ani też tygrys, z blizka nie chcieliśmy się spotkać, ale przynajmniej teraz mogę powiedzieć, że widziałem tygrysa na swobodzie.
Parę tygodni nie byłem w Samarang. Otóż, ledwieśmy wjechali w granice miasta, dowiedziałem się, że panuje cholera. Oddawszy konia człowiekowi, biegnę do koszar i następnie dowiaduję się, że kilku dobrze mi znajomych już pochowano.
Szpital przepełniony. Codziennie po kilkunastu ludzi umiera. Na wszystkich znać przygnębienie. Pomimo środków zaradczych, zaraza szerzy się gwałtownie. Nikt nie jest pewny jutra.
Z każdym dniem więcej chorych zapada; w całem mieście żałoba. Sklepy pozamykane, ruch na ulicach ustał; dochodzi do tego, że jak się nie widzi którego ze znajomych dzień lub dwa, to już nie śmie się o nich pytać, aby nie usłyszeć, że już pochowany.
To nie ta europejska cholera, gdzie duży procent z niej wychodzi. Tutaj, kto zapadnie, to już śmierć pewna. Wszystkie środki są bezsilne; cała choroba trwa kilkanaście albo nawet kilka godzin.
Mieliśmy tu kółko dramatyczne, do którego i ja należałem; było nas piętnastu, prawie sami Francuzi. Grywano małe sztuczki od czasu do czasu na rozmaite cele dobroczynne. Otóż z całej tej grupy po dwóch tygodniach zostało nas sześciu.
Żadna wojna, żadne niebezpieczeństwo nie zgnębi tak, jak ta straszna choroba. Każdy chciałby się rozerwać, zapomnieć choć na chwilę o tej smutnej rzeczywistości. Ja wogóle nigdy nie piłem za wiele mocnych trunków, ale w tym czasie piłem jak inni, a pomimo to nie można się było rozweselić.
Nie zapomnę nigdy, jak zaprosiłem kilku znajomych do siebie na karty. Między innymi był Francuz, Lafont, miły i wesoły towarzysz. Cały czas pokpiwał sobie z cholery. Zawsze wypytywał, czy młoda? czy ładna? Zawsze w wesołem usposobieniu i z niczego sobie nic nie robił.
Siedząc przy stole, popijając kornak (gra nawet była dosyć ożywiona), naraz spostrzegam, że Lafont, który siedzi vis-à-vis mnie, przestaje pić i gra z nieuwagą. Zaczynamy z niego podrwiwać, ale spostrzegam, że twarz zaczyna mu się zmieniać. Po cichu komunikuję to siedzącemu obok koledze, a on potwierdza moje spostrzeżenie. Wlewam mu do kieliszka kilkanaście kropli chlorodyny. Wypił, powiada: „to głupstwo“ i gra dalej. Wszyscy już jesteśmy tem przygnębieni. Po chwili rzuca karty i zrywa się, mówiąc: „źle się czuję — i do mnie cholerka się bierze, ale ja się jej tak łatwo nie dam“.
Z mojej kwatery jest paręset metrów do szpitala wojskowego. Chcemy go prowadzić pod rękę, ale sam idzie, siląc się na żarty. Wchodzimy: jest pomoc, bo dzień i noc kilku doktorów dyżuruje.
Doktór, który obejrzał Lafonta, polecił go umieścić na sali. Zwróciłem uwagę, że jak go oglądał, to go uszczypnął i podniósł skórę na ręku.
Wziąwszy doktora na bok, zapytuję, jak go znajduje? Krótka odpowiedź:
— Zgubiony!
To coś okropnego! Nie mogę się tak z nim rozstać. Idę na salę. Siadam koło niego. Bierze mnie za rękę i z pół godziny jeszcze rozmawiamy.
Zapytuję, czy bardzo cierpi? Odpowiada, że me.
Niema zupełnie zwykłych symptomatów cholerycznych, a jednak rysy mu się zmieniły, skóra nabrała koloru trupiego. Po chwili mówi, że czuje wielkie osłabienie i senność. „Będę spał!“ Ściska mnie za rękę. „Przyjdź jutro“.
Na drugi dzień raniutko biegnę do szpitala i na wstępie słyszę, że umarł o 5-ej rano. Cała choroba trwała 7 godzin.
To straszne!... i to teraz, kiedy przeszedłszy ciężką ekspedycję i wyszedłszy z niej cało, codzień liczę, aby jaknajprędzej powrócić do kraju, a tu nieprzyjaciel groźniejszy, niż wszyscy Aczyńcy. I niema sposobu się bronić.
Jednakże i to przeszedłem obronną ręką. Opatrzność czuwała nademną, a może modlitwy mojej ukochanej matki ustrzegły mnie od zaguby, bo ona biedaczka tak bardzo pragnęła mego powrotu.
Po miesiącu epidemja zaczęła słabnąć i wkrótce ustała.
Straty w naszym bataljonie ogromne. Prawie ⅓ żołnierzy i 9 oficerów.
O ludności miejscowej i Chińczykach niema już co mówić, gdyż zabierano ich wozami.
Ostatnie kilka miesięcy w Samarangu przechodzą mi ciężko. Nie jestem chory, a jednak czuję się źle. Nie mogę sobie zdać sprawy z mego stanu. Wszystko mnie nudzi i męczy, nawet ta urocza Jawa stała mi się obojętna. Jedna myśl we mnie nurtuje: powrócić do kraju za jaką bądź cenę.
U Van-Vina, jak zawsze, przepędzam wolne chwile, ale on obecnie pochłonięty miłością. Zakochał się w młodej, bardzo urodziwej kreolce, wkrótce ma być ślub.
Nakoniec nadchodzi dzień tak upragniony i pomimo, że major chce mnie koniecznie zatrzymać na służbie i proponuje mi nawet stopień adjutanta i stosunkowo wysokie wynagrodzenie, za nic zgodzić się nie chcę. Dziękuję za wszystko i o paszport proszę.
Za kilka dni mam opuścić Samarang. Wszystko już gotowe do wyjazdu, aż tu nadchodzi depesza z Europy, że Anglicy prowadzą wojnę w Egipcie i że kanał Suezki zamknięty.
Co tu robić? Bóg wie, jak długo to może potrwać. Nie namyślając się, proszę o wysłanie żaglowcem naokoło przylądka Dobrej Nadziei. Zamiast 40-u dni drogi, będę miał cztery miesiące, a może nawet dłużej.
Van-Vin mnie powstrzymuje, nazywając to niedorzecznością, ale ja nie chcę słuchać, czuję bowiem, że pozostanie tu dłużej w niepewności doprowadzi mnie do jakiegoś szaleństwa.
Dzień już wyznaczony: jadę żaglowcem. Aż tu przed dniem wyjazdu zawiadamiają, że wskutek interwencji całej Europy, która ponosi nieobliczalne straty, kanał został otwarty. Można sobie wyobrazić moją radość.
Ostatnią noc na Jawie przepędziłem z Van-Vinem. Nadzwyczaj rzewne było nasze pożegnanie, bo pomimo projektów, że się jeszcze zobaczymy, że on odwiedzi Europę i naturalnie będzie u mnie, czujemy, że to pożegnanie jest ostatnie.
Kilka lat po powrocie moim do kraju, utrzymywaliśmy korespondencję, potem i to ustało. Nie odbierałem odpowiedzi na listy. Przypuszczam, że nie żyje.
Okręt, którym wracam do Europy, jest jednym z największych. Nazwę nosi „Princes Wilhelmina“; podróżni przeważnie Holendrzy, cudzoziemców jest kilkunastu, wszystko to chorzy, a wśród nich paru takich, co pewnie nie dojadą do Europy.
Takich, jak ja, co skończyli służbę, jest tylko kilku, reszta — to emerytowani wskutek chorób. Oficerowie zaś jadą do Europy z dwuletnim urlopem i z pół pensją dla poratowania zdrowia.
Na okręcie, pomimo że jesteśmy we wszystko należycie zaopatrzeni, panuje przygnębienie, brak humoru. Każdy tylko myśli, aby jaknajprędzej dostać się do lądu.
Pomału znika nam z oczu piękna Sumatra, mijamy malutkie wysepki, całe zielenią pokryte.
Cała podróż aż do Adenu odbywa się przy sprzyjającej pogodzie, za to morze Czerwone daje się nam we znaki. Prawie ciągle musimy siedzieć w kajutach, bałwany przelatują przez pomost.
Czwartego dnia po opuszczeniu Adenu na pełnem morzu zmarł jeden z żołnierzy. Był to młodzieniec dwudziestoparoletni, Holender. Stracił zdrowie w Aczynie, febry go zabiły.
Na lądzie nad faktem takim nikt się nie zastanawia i jest bolesny chyba dla najbliższych, tutaj zaś przeciwnie, wszyscy są zmartwieni, jakby kto umarł z rodziny.
Pogrzeb, to jest wrzucanie do morza, odbywa się bardzo uroczyście. Na okręcie nie mamy księdza, ani pastora, zastępuje ich kapitan okrętowy. Zwłoki, zaszyte w płótno żaglowe (u nóg wkładają dużą kulę żelazną), czterej majtkowie wynoszą okryte kolorami holenderskiemi. Po spisaniu protokułu i podpisaniu przez świadków, kapitan z książki intonuje psalmy, odmawia modlitwę i żegna zwłoki serdecznem przemówieniem. Trzy razy zwłoki obnoszą koło wielkiego masztu; wszyscy bez wyjątku pasażerowie i załoga towarzyszą. Dzwon wielki raz po raz uderza, a czarna flaga powiewa na pół masztu. Na komendę maszyna staje, okręt się jeszcze posuwa tylko siłą rozmachu. Majtkowie, niosący zwłoki, zbliżają się do burty i tu, po ostatniem błogosławieństwie, schylają nosze. Zwłoki wysuwają się z pod osłony i wpadają w przepaść.
Jeszcze kilka dni, i wpływamy w kanał Suezki. Jesteśmy w połowie grudnia. Tam na północy pewno dobre mrozy i śniegi, a tu spacerujemy po pomoście prawie nieubrani, a i tak pot się leje.
W Port Saidzie nie wysiadam na ląd, nie czuję się dobrze.
Podróż mnie męczy jak nigdy. Wysyłam tylko listy do Van-Vina.
Wjeżdżamy na morze Śródziemne. Po paru dniach zaczyna być chłodno. Wiatr z zimnym deszczem nie pozwala nam siedzieć na pomoście. Wszyscy już ubraliśmy się w sukienne ubrania.
Morze ciągle wzburzone. Dowiaduję się od kapitana, że jedziemy prosto do Marsylji. Pierwszy ląd europejski, to Sycylja. Przejeżdżamy bardzo blizko, ale jakież zdziwienie nasze! Cała wyspa bieli się od śniegu. Mijamy ją, i przez cieśninę św. Bonifacego, to jest między Sardynją a Korsyką, gdzie także śnieg się bieli, zbliżamy się do Marsylji.
Chłodno ciągle. Dla nas, cośmy odzwyczaili się od zimna, a przytem nie mamy ciepłych ubrań, położenie ciężkie. Dzwonimy po prostu zębami.
Przed wejściem do portu władze sanitarne zatrzymują nas i jako podejrzanych, kierują na małą wysepkę dla odbycia kwarantanny. Nie pomagają protesty, że na okręcie nie zaszedł żaden wypadek cholery.
Na wysepce, oddalonej ze dwa kilometry od Marsylji, oprócz baraków nic niema.
Po czterodniowym pobycie pozwolono nam wjechać do portu. Marsylję znam oddawna, niejednokrotnie tu byłem. Zawsze wydawała mi się wesołem miastem, ale teraz się nią nie zachwycam, co jest dowodem mego usposobienia, a przytem pora jest okropna. Zimno, deszcz ze śniegiem tnie w twarz. Cały dzień przepędziliśmy w kawiarni, przy żelaznym piecyku.
Musiałem tu załatwić parę sprawunków, a przedewszystkiem nabyć ciepłe palto, bo w moim szyneliku zimno fatalnie. Proszę sobie wyobrazić, że w całej Marsylji gotowego ciepłego palta nie znalazłem. Musiałem się zadowolić okryciem z syberyny, takiem, jakie noszą u nas w jesieni. Kupiłem więc sobie jeszcze szal i tak opatulony, nie bardzo po wojskowemu wyglądałem.
Z Marsylji z chęcią pojechałbym koleją do Holandji, bo już dosyć miałem tej morskiej podróży, tembardziej, będąc niezdrów. Ale podróż tę musiałbym odbyć na własny koszt, a tego ponieść nie chciałem.
Dalszą podróż przez Gibraltar ciągle odbywamy przy wzburzonem morzu. Na oceanie Atlantyckim zimno przejmujące. Pomimo, że jesteśmy przy brzegach Portugalji w zatoce Biskajskiej, nie można pokazać się na pomoście. Bałwany przelatują przez wierzch.
Ostatnią wigilję Bożego Narodzenia smutnie bardzo spędziłem. Myślą byłem daleko, z tymi, którzy mi byli najdrożsi i do których resztką sił zdążałem.
Przepłynąwszy szczęśliwie kanał La Manche, zbliżamy się do Holandji. Tu już mróz potężny. Cały okręt oblepiony lodem. Płyniemy kilka godzin kanałem Holenderskim i oto Amsterdam!
Powietrze jest tak ostre, że oddychając, sprawia mi to ból w piersiach. Tak tęskniłem za śniegiem i mrozem, nie przewidując, że może mnie to do łóżka położyć.
Z Amsterdamu koleją udaję się do Hardevyk, skąd wysyłam telegram do kraju, donosząc o szczęśliwem mojem przybyciu.
Po załatwieniu formalności, otrzymawszy paszport i pieniądze na drogę, nie tracąc ani jednego dnia, przez Hanower, Berlin, jadę do Poznania, gdzie spodziewam się zastać rodziców i brata, którzy mieli wyjechać na moje spotkanie.
Nie znając Poznania, chociaż wiem, że nazwa hotelu nic nie oznacza, wybieram jednak Hotel Francuski. Trafiłem, jak można najlepiej. Nie zastaję rodziców, lecz tylko list, w którym donoszą, abym ich czekał.
Tutaj, w hotelu, zwracam na siebie uwagę uniformem holenderskim, a także moim chorobliwym wyglądem. Przyjechałem tu w sam karnawał 1883 roku. Zastałem wszystkich rozbawionych. Hotel przepełniony zamożną szlachtą z okolic. W tym czasie nie było prześladowań pruskich. Właściciel hotelu, p. Luziński, zapoznał mnie z kilku obywatelami; wszyscy — byli oficerowie pruscy. Zapamiętałem sobie szczególnie jednego, który nadzwyczajnie podobny był do Napoleona III-go. Wszyscy go nazywali Napoleonem. Polak z krwi i kości, odbył kampanję w 1870 roku w randze kapitana, był ranny i ozdobiony krzyżem żelaznym. Zapoznawszy się ze mną przez p. Luzińskiego, wciągnął mnie w towarzystwo oficerów, stojących garnizonem w Poznaniu, między którymi poznałem jednego, który odbył oblężenie Belfortu.
Ci panowie silili się, aby mnie rozerwać i zabawić, pomimo, że, o ile wypadało, usuwałem się od tych wesołych kompanjonów; nieraz jednak zmuszony byłem podzielać ich zabawy, co jeszcze gorzej odbiło się na moim stanie zdrowia. A tu, jak na złość, przyjazd rodziców opóźniał się.
Poznałem także dr. Wicherkiewicza. W tych wspomnieniach poczuwam się do miłego i serdecznego obowiązku, aby mu wyrazić najwyższą wdzięczność za doznaną serdeczną opiekę. Poznawszy się ze mną i widząc zły stan mego zdrowia, prawie przemocą zabrał mnie z hotelu do swojej lecznicy (w tym czasie już dr. Wicherkiewicz był słynnym okulistą) i nietylko że sam mnie leczył, ale, nie polegając na swej wiedzy, wezwał wybitnego doktora specjalistę od chorób piersiowych. Pod taką serdeczną opieką pozostawałem z 10 dni, aż do przyjazdu rodziców. Przy pożegnaniu za nic w świecie nie chciał przyjąć żadnego honorarjum. To serdeczne zajęcie się mną wynikało po części z tego, że dr. Wicherkiewicz miał rodzonego brata na Jawie, który, poznawszy się u wód europejskich z córką pułkownika wojsk holenderskich, ożenił się z nią, objął posadę aptekarza wojskowego na Jawie i tam stale przebywał.
Nareszcie odbieram upragniony telegram. Rodzice przyjeżdżają. Doktór za nic nie pozwala mi jechać na dworzec, bo mróz jest 18-stopniowy. Nie mogę jednak wytrzymać. Kiedy nadchodzi godzina, po cichu skradam się tylnemi schodami, nic nie mówiąc nikomu, wskakuję w pierwszą dorożkę i pędzę na kolej.
Spóźniłem się. Zapewne w drodze minąłem się z rodzicami. Każę się wieść do hotelu, zapytuję szwajcara, czy tacy państwo z Warszawy przyjechali. Na jego twierdzącą odpowiedź biegnę na górę. Tu już tchu i sił zupełnie mi zabrakło.
Otwieram drzwi i wpadam w objęcia ukochanych rodziców i brata.
Tej sceny nie silę się nawet opisać. Pamiętam tylko, jak przytulony do mej drogiej matki, długo bez słowa patrzyliśmy na siebie, a łzy radości i niewypowiedzianego szczęścia spływały nam po licach.
Rodziców zastałem pochylonych wiekiem, ale w pełnem zdrowiu. Ojciec jeszcze pełen energji. Brat, którego zostawiłem dzieckiem, dziś młodzieniec dwudziestokilkoletni, wyrósł jak dąb. Gdyby był Francuzem, służyłby w stu-gwardzistach Napoleońskich.
Po kilku dniach pobytu rodziców w Poznaniu, razem już z nimi powracam do Warszawy.
Na tem kończę moje opowiadanie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz (żołnierz).