Wspólny przyjaciel/Część trzecia/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
Ważne odkrycie.

Po wyjściu pana Boffen, Silas Wegg, dostał jakoby ostrego ataku wściekłości i rzucił się ku drzwiom, wołając:
— Dogońmy go, odbierzmy mu to, co wykopał, musimy to mieć.
— Cóż znowu? — hamował go Wenus, — chcesz go napastować?
— Naturalnie, że chcę, ale ty jesteś tchórzem, boisz się go.
— Boję się twego szału i nie dam ci się ruszyć — odparł Wenus, chwytając w pół ciała Silasa Wegg i obalając go na ziemię.
— Puszczaj mnie! — wołał Wegg, — czy nie słyszałeś, że kazał rozkopać pagórki, wraz z nimi znikną nasze nadzieje. Puść mnie, mówię ci. Jeśli ty nie masz dość odwagi dla bronienia naszych praw, to ja znajdę ją w sobie.
Szamotał się napróżno, bo Wenus postawił na swojem i nie dał mu się ruszyć, aż do chwili, w której łoskot zamykanej bramy zaświadczył o oddaleniu się spadkobiercy. Wtedy dopiero Wenus puścił swego wspólnika, a nawet pomógł mu podnieść się z podłogi. Stali naprzeciw siebie, mierząc się oczyma, obaj zakurzeni, rozczochrani, z odzieżą w nieładzie. Stopniowo kańciasta twarz literata powlekła się wyrazem pojednawczym, nie tyle szczerym, co dyplomatycznym.
— Rozumiem cię bracie, — wyrzekł — i dziękuję ci, wstrzymałeś mnie od fałszywego kroku.
Wenus nic na to nie odrzekł, bo myślał, że dziś dopiero przyjaciel jego ukazał mu się we właściwem świetle.
— Przyznaję, żem się uniósł — ciągnął dalej Wegg — ale gdybyś stracił tyle, co ja straciłem, gdybyś znał, jak ja, ciotkę Elżbietę, wuja Parkera i innych mieszkańców pałacu, w którym rozpiera się teraz ten Boffen!
Wenus zgodził się na to, że nie znał wymienionych osobistości i dodał, że wcale tego nie żałuje.
— Drogi przyjacielu — rzekł dalej Silas — twoja wyrazista twarz przemówiła do mnie głośniej od słów, to też czytam w niej, jak w otwartej księdze.
— Co mianowicie?
— Żal, wyrzut i pytanie. Pytasz mnie oczyma, dlaczego nie jestem z tobą szczery i co przed tobą ukrywam. Spójrz na mnie i powiedz, czy wyczytasz odpowiedź w moich oczach.
— Wcale nie — odparł sucho Wenus.
— Wiem dobrze — rzekł z prostotą Wegg — że nie mam tak wyrazistej twarzy, jak ty, za to nieba obdarzyły mnie organem mowy, która pozwala mi uwiadomić cię, że zgotowałem dla ciebie niespodziankę.
Wyrzekłszy z przyciskiem ostatni wyraz, Wegg poklepał przyjacielsko po kolanach swego wspólnika.
— Otóż, przyjacielu, zataiłem przed tobą istotnie ważne odkrycie. Poszukiwania moje nie były bezowocne, ja już coś znalazłem.
— Cóż to było? — spytał Wenus.
— Szkatułka, przyjacielu, znalazłem ją przed paru już dniami.
— Gdzie?
Silas wahał się wciąż z wyznaniem, uciekł się więc do ogólnikowych określeń.
— Posłuchaj mnie, drogi przyjacielu. Skoro pewnego dnia...
— Kiedy? — przerwał mu niecierpliwie Wenus.
— Cierpliwości, przyjacielu; czytam zresztą w tej wymownej twarzy i wiem, że to nie ty, a tylko głos twój, nieposłuszny twej woli, zadaje mi to niedyskretne pytanie. Otóż skoro pewnego dnia błądziłem po południu pomiędzy pagórkami, jak straż, krążąca po wałach fortecy, podług wyrażenia jednego z przyjaciół mojej rodziny, autora dramatu „Wszystko dobrze, co się dobrze kończy”, skoro więc, błądząc między pagórkami, szturchałem niekiedy od niechcenia miałki piasek i popiół, usypany na pagórku, drąg, który trzymałem w ręku natrafił na twardy przedmiot, którego nazwy nie widzę potrzeby wymieniać.
— Ale ja ją widzę — sarknął Wenus.
— Słuchaj, przyjacielu.
— Co to był za przedmiot? — ryknął ze wściekłością Wenus.
— Była to pompa, — wykrztusił wreszcie Silas. — Górny koniec tej rury, zamknięty był przykrywką, którą odjąłem, a wtedy znalazłem w niej coś, pewien przedmiot, niezbyt zresztą ciężki.
— Papiery? — spytał Wenus.
— Tak, tym razem, wymowna twarz twoja, mówi to samo, co twój głos. Były to istotnie papiery zamknięte w płaskiej skrzyneczce. Skrzyneczka obwiązana była szpagatem i opieczętowana, a na wierzchu miała naklejoną opaskę z papieru, z napisem:
„Tu złożony jest mój testament, aż do nowe go rozporządzenia“. John Harmon.
— Należy go otworzyć — rzekł Wenus.
— Tak też i ja myślałem — odparł Silas.
To też zerwałem pieczęcie i otworzyłem skrzynkę.
— Bezemnie? — spytał z oburzeniem Wenus.
— Bez ciebie, najlepszy z przyjaciół — rzekł pieszczotliwie Silas Wegg — ale to jedynie dla tego, aby ci zrobić niespodziankę. Testament brzmiał, jak następuje:
„Zważywszy, że niżej podpisany nie miał nigdy przyjaciół i że rodzina jego zawsze z nim źle postępowała, ja John Harmon, zapisuję najmniejszy ze swych pagórków Nikodemowi Boffen, resztę zaś, to jest całe moje mienie, zapisuję koronie”.
— Ale może ten testament napisany został wcześniej, trzeba porównać daty,
— Zrobiłem to już bracie, a nie kosztowało mnie to drożej nad jednego szylinga. Pokazano mi kopię u notaryusza. Nasz testament jest późniejszy, a co za tem idzie, jedynie prawny. A te raz bracie mój i wspólniku — mówił dalej Silas, ujmując obie ręce anatoma i uderzając niemi o jego kolana — racz mi sam odpowiedzieć, czy nie postąpiłem uczciwie i lojalnie, dzieląc się z tobą mem odkryciem?
Wenus rzucił mu nieufne spojrzenie i odrzekł mu chłodno:
— To w istocie ważna nowina, żałuję tylko, że nie udzieliłeś mi jej trochę wcześniej.
— To przecie wszystko jedno — usprawiedliwiał się Wegg — chociaż w gruncie nie byłby się nigdy przyznał do odnalezionego testamentu, gdyby nie owa butelka, którą wykopał dziś pan Boffen. Obawiał się, czy nie znajduje się w niej jaki nowy ważny dokument, a nie czując się na siłach walczyć sam, chciał korzystać i nadal z pomocy anatoma.
— Pokazałbym ci zaraz testament, gdyby nie to, że ten przeklęty kret Boffen gotów tu jeszcze raz powrócić i zaskoczyć nas niespodzianie,
— Na to jest sposób — rzekł powoli Wenus. — Zabierzemy dokument do mojego mieszkania, gdzie nam nikt nie przeszkodzi, tam obejrzymy go dokładnie.
Po krótkiem wahaniu Wegg przystał na to i pokulał do sąsiedniego pokoju, skąd powrócił niebawem, gotów do wyjścia, niosąc pod pachą stare pudło na szapoklak, do którego włożył dla niepoznaki skrzynkę z testamentem. Wyszli więc obaj, dążąc na ulicę Clakenwerk, gdzie zatrzymali się przed sklepem anatoma. Okno wystawowe oświetlone było paru świeczkami, przy których żółtawym blasku przechodnie oglądać mogli dwie wypchane żaby, stojące naprzeciw siebie z pałaszami w łapkach. Wenus otworzył drzwi i powiódł wspólnika swego w głąb sklepu, obróciwszy wprzód dwukrotnie klucz w zamku. Podsycił ogień w piecyku i zapalił świecę, dzięki czemu wynurzyły się z ciemności niepewne zarysy szkieletów, czaszek i preparatów przechowywanych w spirytusie. Znany już Weggowi szkielet szlachcica francuskiego, uzupełniony został prawie całkowicie, od czasu ostatniej wizyty literata. Miał już obie nogi i głowę na karku, brakło mu tylko rąk. Wegg nie troszczył się o to, do kogo należała niegdyś ta głowa wolałby jednak, aby nie szczerzyła do niego tak bezwstydnie wszystkich swych zębów. Opadł w milczeniu na pakę, która służyła mu zwykle za siedzenie w czasie jego wizyt, Wenus zasiadł na swem wysokiem krzesełku i zajął się przyrządzaniem herbaty.
— A teraz pokaż mi, proszę, testament — rzekł anatom. — Silas wydobył drżącą ręką skrzyneczkę z wnętrza pudełka od kapelusza, otworzył ją i wyjął z niej drogocenny papier — skoro jednak Wenus chciał go wziąć do rąk, Silas nie wypuścił dokumentu, tak, że każdy z nich trzymał go za jeden koniec. Anatom przeczytał testament, poczem Wegg rzekł z tryumfem:
— A co! czy nie opowiedziałem ci dokładnie jego treści?
— Owszem, powtórzyłeś mi go wiernie — odparł spokojnie anatom.
Wegg chciał wtedy swobodnym ruchem odebrać dokument z rąk wspólnika, ale Wenus trzymał mocno za swój koniec i nie zamierzał go wypuścić.
— Naradzimy się teraz, kto ma go przechować u siebie — rzekł z namysłem.
— Naturalnie, że ja — pospieszył orzec Silas.
— Mylisz się — odparł Wenus — i zapominasz, że jestem tu na swoim gruncie, w mojem mieszkaniu i wśród moich okazów anatomicznych. Olbrzymi materyał kości ludzkich czeka na spreparowanie, a nawet w tej pace, na której pan siedzisz, jest ich spory zapas.
— Nie widzę, jaki to ma związek z testamentem — rzekł Wegg nieco zmieszany.
— Ten znakomity szkielet — mówił dalej anatom, wskazując szlachcica francuskiego — jest już prawie całkiem dobrany, brakuje mu tylko rąk.
— Zaczynasz bredzić, bracie — przerwał mu Silas.
— Być może — odparł artysta anatom, mrugając zaczerwienionemi powiekami — że namiętność, jaką mam do mej sztuki, wyprowadza mnie czasem z równowagi, dlatego też radziłbym panu, abyś mi powierzył na przechowanie ten dokument.
Trzymali wciąż obaj papier, każdy za swój koniec, skutkiem czego, twarze ich były bardzo blisko siebie. Silas odczuwać zaczął głuchy lęk, a widząc, że Wenus sięga drugą ręką do kieszeni, zaczął przypuszczać, że wydobędzie z niej za chwilę lancet, którym go może oskalpować.
— Przyjacielu, — zaczął, siląc się na ton obojętny, — zdaje mi się, że będziemy mogli ułożyć się zgodnie.
— Przyjacielu! — odparł mu na to Wenus, — już raz zataiłeś przedemną testament, któż mi zaręczy, że nie zrobisz tego poraz drugi.
— A zatem? — spytał Silas.
— A zatem, — powtórzył anatom, — oddasz mi ten papier do przechowania, sam zaś zatrzymać możesz skrzyneczkę i napis.
— Ależ dlaczego — próbował protestować Wegg.
— Ponieważ namiętność moja do preparatów anatomicznych jest wielka, a szkieletowi temu brak jeszcze rąk. No! ale mam jeszcze czas, aby je dobrać.
Silas wahał się chwilkę, poczem puścił nagle papier, mówiąc tonem wspaniałomyślnego ofiarodawcy:
— Niech więc będzie, jak sobie życzysz. Powierzam ci ten cenny depozyt, bo i czemże byłoby życie, bez ufności wzajemnej, bez szlachetnej wiary w honor naszych bliźnich?
Anatom złożył papier i bez najmniejszego śladu wzruszenia wsunął go do szufladki, którą zamknął na klucz. Silas zaś rzekł:
— A teraz musimy obmyślić wspólnie, jak wykorzystać nasze odkrycie, Złocony śmieciarz wykupi od nas chętnie ten dokument, chodzi tylko o wysokość ceny.
Pod tym względem wspólnicy zgodzili się z sobą łatwo. Postanowili zażądać od pana Boffena co najmniej połowy jego dziedzictwa w zamian za zwrot testamentu i zapewnioną dyskrecyę.
Wegg, w którym zachowanie się anatoma wzbudziło chwilowo poważny lęk, postanowił go przejednać i zaczął z nim w tym celu rozmowę o damie jego serca.
— Czy nie zabłysła ci teraz nadzieja, bracie? i jak wogóle stoją rzeczy z twoją miłością?
— Ona nie chce, — odparł Wenus z tkliwem rozżaleniem, przyćmionem gniewną melancholią, — nie chce, jak mówi, być traktowana, jako okaz, z pewnego, specyalnego punktu widzenia, słowem niema o czem mówić.
— Przypominam sobie teraz, że właśnie w dniu, w którym odebrała ci nadzieję, zgodziłeś się wejść ze mną w porozumienie, ale, jak się nazywa ta młoda dama?
— Placencya Riderhood.
— Doprawdy! — zawołał Silas. — Jest w tem imieniu coś, co porusza do głębi. Czy nie sprawiłoby ci to ulgi, gdybyś mi opowiedział, w jakich warunkach ją poznałeś?
— Było to nad rzeką, — odpowiedział anatom, wpatrując się posępnie w dno wypróżnionej filiżanki, — udałem się tam właśnie w poszukiwaniu papugi.
— Nie wiedziałem, — zauważył Wegg, — że można polować na papugi w naszym zimnym klimacie.
— I ja tego nie twierdzę, — odparł Wenus z urazą w głosie. — Marynarze przywożą te ptaki z odległych wysp.
— A, to co innego.
— Poszukiwałem więc ładnego okazu papugi. A także dwóch wężów grzechotników, które miałem zpreparować i wypchać dla jednego z naszych muzeów. Ona mi je sprzedała, a było to właśnie w dniu, w którym znaleziono trupa Johna Harmona. To mi nawet posłużyło za pretekst do częstszych odwiedzin. Widywałem ją nieraz, a od dnia, w którym ją poznałem, stałem się innym człowiekiem.
— Cóż się z tobą stało?
— Rozmiękłem bracie, jak galareta, tak, że dziś wstydzę się za własny szkielet i gdyby przyniesiono mi pewnego pięknego dnia, moje własne kości, zmieszane w worku, nie podjąłbym się ich dobrania, bo zmarniały wraz ze mną, wskutek przygnębienia, jakie ogarnęło mnie po jej odmowie.
W gruncie Silas czuł się już znudzony temi czułemi wynurzeniami i rad był je przerwać, skorzystał też z pierwszej do tego sposobności.
— Jaki to przedmiot przykuwa tak silnie do siebie twój wzrok? — spytał, widząc, że Wenus patrzy uparcie w pewien punkt sklepu.
— To papuga, — odparł bezdźwięcznie anatom, — papuga, którą kupiłem w tym dniu pamiętnym od Placencyi Riderhood. Nie miałem siły zająć się jej wypchaniem, leży tam więc wysuszona, jak serce moje. — Silas odesłał w myśli papugę do wszystkich dyabłów i robił sobie w duszy gorzkie wyrzuty, z powodu, iż wdał się w jakoweś układy z tym człowiekiem, który traci głowę z powodu pierwszej lepszej dziewczyny i ma widocznie słaby charakter. Miał wielką ochotę wycofać się ze spółki z anatomem i myślał o sposobach wydostania od niego powierzonego mu tak niechętnie testamentu. Na razie wszakże nie miał odwagi wystąpić wrogo przeciw właścicielowi tylu szkieletów, pożegnał go więc i powlókł się pod pałac Boffenów, myśląc ze złośliwą radością, że zakłóci wkrótce spokój zamieszkujących go bogaczy.
— Poczekajcie! — mruknął, wygrażając pięścią wspaniałej budowli, — wkrótce zagaszę ten wasz zwodniczy blask.
W tej chwili właśnie zajechał przed bramę ekwipaż państwa Boffenów, z którego wysiadła żona spadkobiercy, a za nią Bella wyskoczyła lekko na bruk.
— Czekaj pani śmieciarko, — powtarzał w duchu Silas, — powrócisz ty niedługo tam, skądeś wyszła, a i ty moja panienko, nie będziesz mi tak wesoło skakała, gdy przyjdzie ci znów zamieszkać w suterenie twego papy.
Patrzał za odchodzącemi kobietami, a w kilka chwil potem dojrzał sekretarza, wychodzącego z bramy.
— Ty także nie zagrzejesz tu długo miejsca, mój paniczu, i radziłabym ci oglądnąć się wcześnie za nową posadą.
Nacieszywszy się tak do syta domniemaną swą władzą nad losem ludzi, którym do niedawna jeszcze zazdrościł, Silas powracał do domu, a chciwość jego była tak wielka, że podnosił wciąż w myśli warunki, jakie zamierzał postawić spadkobiercy. Doszedłby też niezawodnie do zagarnięcia mu całego dziedzictwa, gdyby nie to, że w takim razie Boffen nie miałby już żadnego interesu w nabyciu od niego testamentu. Sądząc zaś innych po sobie, nie przypuścił, aby były śmieciarz był o tyle uczciwy, by zastosować się do woli zmarłego i wyrzec się dobrowolnie posiadanego majątku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.