Wspólny przyjaciel/Część trzecia/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
W mroku.

Nietylko Mortimer czuwał tej nocy. Sen odleciał również Bradleya i wierną mu zawsze miss Peecher. Biedna miss czuwała zawsze aż do powrotłu Bradleya, przeczuwając burzę, szalejącą w sercu tego, którego kochała. Nie zdawała sobie tylko sprawy z rozmiarów tej burzy, bo przekraczałoby to o wiele zdolność rozumowania, mieszczącą się w jej małej, porządnie umeblowanej główce, w której nie istniały żadne ciemne i zawiłe zakamarki. Nie przeczuwała, że władca jej serca dąży prostą drogą do zbrodni i że czyni to zresztą z całkowitą świadomością. Gdyby wielcy zbrodniarze mówili prawdę, czego nie robią dlatego właśnie, że są wielkimi zbrodniarzami, bardzo niewielu z nich mogłoby mówić o wysiłkach, jakich nie szczędzili, celem uniknięcia pokusy. Większość przeciwnie robi wszystko, co jest w ich mocy, nie aby oddalić, lecz by zbliżyć się do krwawego brzegu, który ich pociąga. To właśnie działo się z Bradleyem.
Człowiek ten zdawał sobie wybornie sprawę, że nienawidzi Eugeniusza całą mocą najgorszych instynktów, jakie w nim istniały. Wiedział też, do czego doprowadzić go może ta nienawiść. Wiedział, że w razie, gdyby zastał kiedyś rywala swego u Lizy, nie cofnie się przed morderstwem, bez względu na to, że zgubiłoby go to ostatecznie w oczach Lizy. Mimo to robił, co mógł, nie aby złagodzić, lecz by rozjątrzyć do ostatecznych granic nurtującą go złą namiętność. To też, szpiegując Eugeniusza i robiąc z siebie samowolnie niejako igraszkę swego rywala, doświadczał wprawdzie niewymownych tortur moralnych, ale też i dziwnej pociechy, która polegała na przeświadczeniu, że nienawiść jego jest słuszna, co usprawiedliwiało go we własnych oczach.
Stał więc owej nocy u bram budynku sądowego, w którego obrębie mieściło się mieszkanie obu przyjaciół, zapytując siebie, czy ma powracać do domu, czy też trwać tu i nadal na czatach. Upór jego w śledzeniu przeciwnika był niesłychany. Upór ten był zresztą obok namiętności cechą jego charakteru i jemu to zawdzięczał dotychczasowe swe powodzenie w karyerze naukowej. Sądził więc, że posłuży mu równie dobrze w sprawach sercowych, gdyż poza wszystkiem miał on nadzieję odkryć schronienie Lizy, śledząc wytrwale Eugeniusza. Nagle przyszło mu do głowy straszliwe podejrzenie, że piękna dziewczyna ukrywa się może poprostu w mieszkaniu obu przyjaciół i że nocne wycieczki Eugeniusza, napozór bezcelowe, służą mu tylko dla zmylenia tropu. Doprowadzony do szału tą myślą, postanowił, mimo spóźnionej pory, wtargnąć na dziedziniec sądowy, o ile go tam wpuści stojący na straży szyldwach. Przystąpił więc do niego i, siląc się na spokój, prosił go o wpuszczenie do bramy.
— A czego pan sobie życzy?
— Mam interes do pana Wrayburne, pilny interes. A ponieważ wiem, że jest obecnie w domu...
— Godzina jest zbyt późna.
— To też ja nie mam zamiaru rozmawiać z nim, chcąc tylko rzucić list do jego skrzynki. Szyldwach otworzył bramę, śledząc jednak podejrzliwie natarczywego gościa. Uspokoiło go trochę to, że Bradley poszedł prosto we właściwym kierunku, jak ktoś dobrze obeznany z miejscowością — mógł więc być klientem jednego z prawników. Bradley wszedł cicho po schodach i zatrzymał się w sieniach. Drzwi od mieszkania były uchylone i przedzierała się przez nie smuga światła. Słyszał kroki i dwa głosy, oba męskie.
— Niema jej — pomyślał, — ale mogła być przed chwilą. Nasłuchiwał czas jakiś, ale głosy ucichły. Ktoś zamknął drzwi i światło zgasło. Była to właśnie chwila, w której Mortimer, jakby tknięty przeczuciem, wszedł ze świecą w ręku do pokoju przyjaciela; gdyby widział straszliwą głowę, czałującą pod drzwiami, sen odbiegłby go z pewnością do rana. Na szczęście nie wiedział o niczem, a Bradley zeszedł cicho po schodach i powrócił na ulicę. Tu zastał szyldwacha w sporze z człowiekiem widocznie pijanym, który domagał się również, aby go wpuszczono, czemu się szyldwach stanowczo sprzeciwiał.
— Ja mam list, ja także mam list — mruczał pijak — nie ja go wprawdzie pisałem, tylko moja córka, ale list pisany jest w moim interesie i mnie tylko dotyczy. — Nie wpuszczono go, zaczął więc iść za Bradleyem, jakby go chciał dogonić.
— Przepraszam pana, — bełkotał, zataczając się prawie na nauczyciela.
— Czego chcecie? — odparł tamten szorstko.
— Przepraszam pana, — powtórzył, — ale pan zna pono tych adwokatów.
— Nie rozumiem was!
— Patrz pan na to, — mówił pijany człowiek, rozstawiając palce lewej ręki — jest ich dwóch, jak te dwa palce. Jeden to pan adwokat Lightwood, a drugi, zna pan drugiego?
— Dostatecznie, aby wiedzieć, ile wart, — mruknął raczej do siebie Bradley.
— Hurra! dobrze pan mówi, a i ja myślę to samo.
— Nie krzyczcie tak!
— Nie krzyczeć? a dobrze. Ja wiem, kiedy trzeba mówić cicho, a kiedy głośno. Tamten drugi adwokat przedrwiwa sobie z uczciwych ludzi, którzy pracują w pocie czoła, czego on nie potrafi.
— Cóż mnie to obchodzi?
— Co? A bo zmiarkowałem odrazu, że pan i ten drugi adwokat to nie są przyjaciele. Ja zresztą nie narzucam nikomu swojej kompanii. Jak nie, to nie. Ale żeby pan wiedział, że ja jestem uczciwy człowiek, to powiem panu, że mnie nawet wzywali na świadka do sądu. A jakże. Całowałem panie rękaw i książkę całowałem, każdemu to mogę powtórzyć.
Mimo wstrętu, jaki budził w nim pijak, Bradley słuchał go w nadziei, że dowie się czegoś jeszcze o tym, którego nienawidział. Przybrał więc nawet ton względnie uprzejmy.
— A więc mówcie, coście chcieli powiedzieć, o tych obu adwokatach.
— Widzi pan — zaczął pijak głosem nieco rzewnym — ja się nazywam Roger. Imię to, panie, spada w rodzie naszym z ojca na syna, a kto go pierwszy nosił, tego już, panie nikt nie dojdzie. Niech mnie powieszą, jeśli nie mówię prawdy. A teraz powiem panu, że mam list do tych adwokatów.
Bradley pomyślał nagle, że mógł to być list od Lizy.
— Dlaczegoż przynosicie go tak późno?
— Niech mnie powieszą, jeśli nie chciałem tego samego i panu powiedzieć. Pan także oddałeś późno swój list.
— Ja miałem wyjątkowo pilny interes,
— Ja także, bo ja panie służę przy śluzach i właśnie dziś wieczór dyżur mi się skończył. Przyszedłem więc do pana adwokata Lightwoood, żeby się za mnie procesował z parowcem, który mnie utopił.
Bradley spojrzał na niego, jakby chcąc się przekonać, czy niema do czynienia z upiorem.
— Tak jest, panie. Parowiec najechał na moje czółno i utopił mnie, będę go teraz procesował, aby mi dał odszkodowanie za utratę życia,
— I pan Lightwood ma wam w tem dopomódz.
— A właśnie, a prócz tego ma mi podpisać papier, że jestem uczciwym człowiekiem, aby mnie zrobiono starszym przy śluzach, bo teraz to jestem tylko zastępcą.
Bradley pracował tymczasem myślą, wywołując jakieś wspomnienia.
— Słuchajcie — rzekł nagle — ja was znam, wyście Rog Riderhood.
— A toć sam wam o tem powiedziałem, — odparł z urazą Riderhood.
— To nie o to chodzi, ale ja wiem, kim jesteście.
— No proszę, — odparł Riderhood, — to już do tego doszło, że każdy wyciera sobie gębę mojem nazwiskiem i kręci niem, niby korbą od pompy.
— Ten człowiek może być narzędziem w mojem ręku, — myślał Bradley, spróbujmy go zażyć. Szli obok siebie w milczeniu, a nauczyciel przetrawiał w mózgu jakiś zamiar, który wyłaniać się zaczął niejasno z głębszych warstw jego świadomości. Ciemne myśli układały się zwolna i warstwowały na kształt cienistych drzew, zwieszających się nad mroczną aleją, w głębi której dostrzegał niezmiennie Lizę, opartą na ramieniu Eugeniusza. Przeszli obok siebie kilkaset kroków, zanim Bradley zdecydował się przemówić powtórnie do Riderhooda.
— Gdzie jest wasza śluza?
— O jakie 20 mil w górę rzeki.
— A jak się nazywa?
— Plash water.
— Cobyście zrobili, gdybym wam dał 5 szylingów?
— Wziąłbym je pewnikiem.
— A więc macie — rzekł Bradley, wyciągając z kieszeni 2 korony i kładąc je na dłoni śluzarza. Riderhood zatrzymał się obok jakiejś bramy i podrzucał na dłoni pieniądze, które włożył następnie do kieszeni z przeciwnej strony od Bradleya, poczem spytał:
— Na co te pieniądze?
— Dla was.
— A pewnie, że ich nie oddam, skoro mi je pan dał, ale co mam za to zrobić i czego pan chce odemnie?
— Nie wiem — odparł Bradley z roztargnieniem — nie wiem, czy będę wogóle chciał czego od was.
Riderhood spojrzał na niego podejrzliwie.
— Nie lubicie, zdaje mi się, tego pana Wrayburne?
— A więc to niby za to? — Zacny człowiek był już prawie trzeźwy.
— Za to i jeszcze za co innego, jako zadatek na pewien interes.
— Którego pan sam nie chce załatwić, który panu nie idzie. Niech się pan nie żali przedemną, bo widać odrazu, co gryzie was jakiś robak jak najzjadliwsza trucizna.
— Mówiliście przed chwilą, że ten Wrayburn drwi sobie z was, naśmiewa się, wynosi się nad was. Oni obaj są tacy. Wyśmieją się z waszej supliki, spisanej w tym liście i zapalą sobie nią papierosy.
— Co to, to nie, — zaprzeczył gniewnie Riderhood.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości, ale spytam was jeszcze, czy nie znaliście Gaffera Hexham i czy nie wiecie, gdzie jest teraz jego córka?
Riderhood nie miał o tem najmniejszego pojęcia, mimo, że znał dobrze Lizę.
— A jego czy znacie? — spytał nagle Bradley.
— Jego? to niby kogo? — odparł Riderhood, zdejmując kapelusz i skrobiąc się w głowę.
— No! tamtego drugiego adwokata, czy tak ci jest miło powtarzać jego przeklęte imię, że się o nie dopytujesz?
— A! to już niby wiem — rzekł Riderhood, który istotnie zaczynał wiedzieć coraz więcej. Dość było przecie spojrzeć na nienawistny wyraz, jaki przybierała twarz Bradleya ilekroć była mowa o jego rywalu.
— Czy widziałeś... ich kiedy razem? — spytał Bradley drżącemi usty.
Rog Riderhood miał już teraz w ręku całą nić przewodnią tej historyi.
— Widziałem, rozumie się, on był u niej w dniu, gdy znaleziono w rzece zwłoki jej ojca, i...
— I co? — spytał z zapartym tchem Bradley. — Czy postępował z nią bezczelnie, impertynencko, jak z innymi?
— O! to znowu nie. Bardzo był z nią przyjacielski, Kto na nich spojrzał, to widział odrazu, że są z sobą w przyjaźni.
Słowa te wymawiał Riderhood, cedząc je jedno po drugiem. „Ho! ho! bratku, czy myślisz, że nie widzę, że cię żre zazdrość o tamtego gagatka”, myślał jednocześnie. A w końcu dodał chytrze:
— Może się mylę, ale mnie się zdaje, że wzięła go już sobie całkiem.
Tym razem nawet Bradley był zupełnie pewien, że Riderhood kłamie haniebnie, ale tak był już nisko upadł, pod wpływem złych namiętności, że nie odparł wcale brudnej insynuacyi, plamiącej przecież dobrą sławę Lizy. Zastanawiał się natomiast, w jaki sposób wykorzystać potrafi nową znajomość. Riderhood widocznie nie lubił Eugeniusza, a choć w niechęci tej nie było ani atomu tej szalonej wściekłości, jaka jemu rozpiera piersi, to jednak i to miało swoje znaczenie; Riderhood przytem znał Lizę, mógł ją zatem gdzieś spotkać, podpatrzyć, a że był dość na to podły, by się sprzedać za złoto, Bradley zamierzał przekupić go, wynająć niejako jego uszy i oczy. Cieszyło go to nawet, że mieć będzie w ręku tak nikczemne narzędzie. Zaproponował mu więc z miejsca, kombinacyę śledzenia córki Gaffera, wzamian za odpowiednią zapłatę, na co człowiek, pracujący w pocie czoła, zgodził się z przyjemnością.
— Zobaczymy się wkrótce, — dodał Bradley, — a teraz bywaj zdrów. Oto już dzień świta.
— A może mi pan powie swój adres, żebym wiedział, gdzie pana szukać.
— To zbyteczne, sam do was przyjdę, skoro was będę potrzebował.
— Prawdę mówiąc, to powiem panu, że taka znajomość na sucho nic nie wartą. Zdałoby się nam golnąć coś na powodzenie naszych planów.
Bradley przyznał mu słuszność i wstąpił wraz z nim do zamiejskiego szynku, przesyconego wyziewem stęchłego siana i zgniłej słomy. Pełno tam już było, pomimo wczesnej pory; przekupnie jadący na targ i parobcy, śpieszący na robotę, ocierali się o nocne indywidua, drapieżne ptaki nocne, kończące właśnie swój żer. Cała ta publiczność, zwróciła natychmiast uwagę na wchodzącego Bradleya, którego odzież zdradzała człowieka, z innego niż oni świata, ptaka o rzadszem upierzeniu. Riderhood przepił natychmiast do jakiegoś wieśniaka, jadącego własnym wozem, w stronę jego mieszkania i uległ względem niego paroksyzmowi nagłej czułości — co mu pozwoliło odbyć wygodnie resztę drogi, w postawie leżącej, na słomie swego nowego przyjaciela. Bradley powracał do domu pustemi jeszcze ulicami — a w parę godzin potem, poranne słońce zastało go już na stanowisku, w sali szkolnej.
Umyty, wyczesany, ubrany w poprawny swój popielaty czarno nakrapiany garnitur, stał pośród rojnej i wrzaskliwej gromady swych uczniów. Gdyby chłopcy ci zajrzeć mogli w głąb jego duszy, opętanej stokroć okropniej, niż u owych szaleńców średniowiecznych, z których wypędzano szatana, uciekliby niezawodnie w przerażeniu od swego nieszczęsnego nauczyciela.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.