Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Upiory.

Od pewnego czasu pan Boffen czuł się naprawdę ofiarą swego bogactwa. Siedząc w swym salonie w nieodstępnem towarzystwie pani Boffen, miał przed sobą cały stos papierów, rozrzuconych w największym nieładzie, a patrzył na nie takim wzrokiem, jakim spoglądałby na liczne bataliony wojsk zwykły cywil, któremu polecono, by nagle manewrował nimi na polu bitwy. Próbował od pewnego czasu kontrolować sam swoje rachunki, ale pomagał sobie przytem, obyczajem ludzi niewprawnych, w odczytywaniu cyfr dużym palcem, który jakoś był zawsze powalany atramentem. Z tego wynikało tylko większe jeszcze zagmatwanie pomazanych gryzmołów i koniec końców pan Boffen uczuł się zupełnie bezradnym wobec nich. — Wielką też ulgę przyniósł zacnemu spadkobiercy odgłos dzwonka, zapowiadający wizytę Juliusza Rokesmith.
— Patrz tylko moja droga — zawołał z radością Boffen. — To pan Rokesmith, wspólny przyjaciel nasz i Wilferów.
— Siadaj pan proszę, siadaj, — mówił z wylaniem. — To jest pani Boffen, którą już widziałeś. Powiem prawdę, że na wieki zapomniałem o panu, ale, bo miałem tyle zajęcia. A teraz rad jestem, żeś pan przyszedł.
— I ja także — potwierdziła pani Boffen.
— Pan chciałeś być moim sekretarzem? — zaczął Boffen.
Rokesmith potwierdził to skinieniem głowy.
— Otóż, prawdę mówiąc, w pierwszej chwili wydało mi się to trochę dziwne, a także pani Boffen dziwiła się, gdy jej o tem wspomniałem. Myśleliśmy oboje, że sekretarz to jest właściwie takie biurko z szufladami, obite zielonem suknem. A pan przecie nie jesteś biurkiem.
— Z pewnością nie — odparł z uśmiechem Rokesmith. — Ale może uda mi się pana przekonać, że potrafię mimo to być sekretarzem.
Tu młody ten człowiek próbował wyjaśnić zwięźle spadkobiercy, na czem polegają obowiązki sekretarza.
— A więc — spytał ze zwykłą szczerością pan Boffen — gdybym pana ostatecznie wziął do siebie, cobyś pan robił?
— Spisywałbym pańskie dochody i rozchody, regulowałbym rachunki ze służbą, robotnikami, dostawcami a wreszcie utrzymywałbym w porządku pańskie papiery — dodał, patrząc z lekkim uśmiechem na stół, zawalony splamionymi rachunkami i różnego rodzaju bibułą.
Mister Boffen podrapał się w ucho, splamione atramentem, i spojrzał na żonę.
— Ułożyłbym w porządku te wszystkie papiery — mówił dalej Rokesmith — powiązałbym je w paczki i włożyłbym w koperty, na których wypisany byłby interes, do którego się odnoszą, tak, że miałbyś pan w każdej chwili pod ręką to, czegobyś pan potrzebował.
— To możebyś pan spróbował na początek uporządkować to wszystko, co tu leży? — zaproponował spadkobierca.
Usłyszawszy to życzenie, Rokesmith odłożył w mgnieniu oka na bok kapelusz i rękawiczki — a usiadłszy przy biurku, zabrał się do klasyfikowania papierów. Były to wszystko rachunki z przebudowy domu, który kupił sobie świeżo pan Boffen i gdzie tapicerowie, stolarze i inni rzemieślnicy, odświeżali wszystko na nowo. Rokesmith dotrzymał obietnicy i powiązał bardzo zgrabnie w paczki odnośne rachunki, a następnie zaopatrzył je w odpowiednie napisy.
— Doskonale! wybornie — zachwycał się pan Boffen — a teraz przeczytaj mi pan to wszystko, co napisałeś na wierzchu.
Rokesmith odczytał spis rachunków, przysłanych przez stolarza, cieślę, tapicera, stelmacha, handlarza koni i t. p. Następnie wyszczególnił cenniki i oferty, zrobione w ostatnich czasach panu Boffen, odróżniając te, które były przyjęte, od tych, które odrzucono.
Słuchając tego, spadkobierca nie posiadał się z radości, — I pomyśleć tylko, że pan zrobiłeś to wszystko tak prędko i zużyłeś tak mało atramentu, a przytem niema na panu ani jednej plamki — mówił, patrząc z podziwem na swego sekretarza. — A teraz może pan zechce napisać jeszcze jeden list na próbę?
— Do kogo?
— Do kogobądź.
Rokesmith spełnił z gotowością to życzenie, kreśląc następującą kartkę:
„Mister Boffen przesyła pozdrowienie panu Johnowi Rokesmith i donosi mu, odnośnie do zrobionej przez niego oferty, że przyjmuje ją i daje mu przy sobie posadę sekretarza. Mister Boffen zastrzega sobie, że posada jest tymczasową i że pan John Rokesmith zostanie u niego na razie bez żadnych określonych warunków, a co się tyczy wynagrodzenia i jego wysokości, to ta oznaczoną zostanie dopiero wtedy, gdy się pan Boffen przekona, że pan Rokesmith będzie istotnie pożytecznym. Jeśli warunki te odpowiadają panu Rokesmith, może on objąć natychmiast swoją nową posadę“.
— Ależ Noddy! — zawołała pani Boffen — czy słyszysz, jak to ślicznie napisane?
Pan Boffen słyszał i podzielał w zupełności zachwyt swojej żony. Uważał stanowczo tę małą próbkę stylu swego sekretarza za świetny objaw ludzkiego geniuszu.
— A teraz, mój stary — mówiła dalej jego żona — musisz się natychmiast z panem umówić, bo gdybyś musiał dłużej jeszcze grzebać w tych papierach, dostałbyś napewno apopleksyi, a ja umarłabym z żalu, nie mówiąc już o koszulach, których się już żadna praczka nie dopierze i które porozpadają się od rdzy.
Roztropne te słowa zjednały pani Boffenowej parę głośnych pocałunków, które pan Boffen wycisnął na jej policzkach. Następnie spadkobierca zwrócił się do swego nowego sekretarza, obdarzając go odrazu bezgranicznem zaufaniem.
— Mówiłem już panu pierwszym razem, że ja sam mam proste upodobania, a żona moja lubi elegancyę. Otóż trzeba panu wiedzieć, że ona właśnie zwyciężyła, i jedziemy teraz oboje w górę, aby żyć z szykiem.
— Zmiarkowałem to odrazu z pańskich rachunków — odparł sekretarz.
— Tak jest, kupiliśmy nowy, paradny dom, a trzeba panu wiedzieć, że nastręczył mi go ten mój literat z drewnianą nogą, bo jest to dom, z którym literat mój jest niejako związany.
— Jako współwłaściciel? — spytał Rokesmith.
— Nie, tylko widzi pan, prowadzi on od lat już całych swój interes pod murem tego domu, więc to już tak prawie, jakby się z nim spokrewnił. Otóż on pierwszy dał mi znać, że na tym pałacu, bo to prawie pałac, przylepiono kartkę z napisem, że jest na sprzedaż. Kupiłem więc ten pałac, choć wydał mi się trochę za wysoki i za ciemny, a mój literat napisał nawet z tego powodu śliczny wierszyk, którego moja żona wyuczyła się na pamięć — powiedz duszko, jak on nazwał tam nowy nasz dom?
— „Będzie to świetny teatr uczt, zabaw i bali, gdzie błądzić będą goście od sali do sali“ — zadeklamowała pani Boffen.
— Wie pan — mówił spadkobierca, że to jest nawet zupełnie prawdziwe, bo w nowym moim domu są dwie duże sale, jedna od frontu, druga od tyłu, nie licząc tej, w której jadać będzie służba. Nasz literat układa nam przy każdej okazyi bardzo ładne wierszyki. Oto naprzykład ostatni, który skomponował na cześć pani Boffen.
Sekretarz ujrzał się w posiadaniu arkusza papieru, na którem wyczytał parę strof ze znanej, starej ballady. Imię bohaterki zastąpione tylko było nazwiskiem pani Boffen, z czego wynikło, że czcigodna ta osoba opłakiwać musiała śmierć kochanka, który zginął w bardzo tragicznych warunkach.
— A co! widzi pan, jakiego mamy literata — mówił z chlubą pan Boffen. — Tylko muszę pana ostrzedz, że on jest bardzo zazdrosny. Trzeba się więc tak urządzić, żeby się nie obraził na nas o to, żeśmy pana przyjęli.
— Ależ mój drogi! — zawołała jego żona — słońce świeci przecie dla wszystkich.
— No tak, to prawda we wszystkiem, tylko nie w literaturze — zauważył pan Boffen. — Pamiętaj zresztą moja droga, że wtedy, gdy umawiałem naszego literata, nie miałem jeszcze zamiaru kupować pałacu i wynosić się z naszego starego domu. Nie chcę więc, aby Gilas Wegg myślał, że mam dla niego mniej szacunku teraz, jak gdyby nasze paradne sale przewróciły mi w głowie. Słowem, pan Rokesmith musi mieć u nas takie zajęcie, któreby nie obraziło Gilasa Wegg. Czy chcesz pan mieszkać u nas, panie Rokesmith?
— Czy tutaj?
— Nie, na ten dom mam inne projekty. Pan zamieszkasz w naszym nowym domu.
— Jeśli pan sobie tego życzy, jestem całkiem na pańskie rozkazy.
— W takim razie przypuśćmy, że pan obejmie natychmiast swoje obowiązki. Jak pan myśli, czy nie byłoby dobrze, abyś pan wziął na siebie doglądanie robót w naszym nowym domu.
— Ależ bardzo chętnie, proszę mi dać adres.
Pan Boffen podyktował ów adres, który sekretarz zapisał. Przez ten czas pani Boffen przypatrywała się z baczną uwagą twarzy Rokesmitha i twarz ta podobała się jej widocznie, bo skinęła głową z uśmiechem, jakby chciała powiedzieć: — „to właśnie człowiek, jakiego nam trzeba“.
— A więc — rzekł Rokesmith — może się pan spuścić na mnie, że dopilnuję robót w pańskim nowym domu. Pojadę tam natychmiast.
— Może zechcesz pan pierwej obejrzeć tę naszą siedzibę?
Rokesmith zgodził się na to i pozwolił oprowadzać się po domu starego Harmona.
Dom ten nosił na sobie ślady zaciekłego sknerstwa, jakiem napiętnował go były jego właściciel.
Dzieła ręki ludzkiej mają tak samo, jak twory przyrody, spełniać swoje przeznaczenie, inaczej zamierają i butwieją przedwcześnie. — Wiadomo też, że dom, w którym nikt nie mieszka, rujnuje się daleko prędzej od domów zamieszkałych. — Stary Harmon był jednym z tych skąpców, którzy nie korzystają nawet z własnego mienia.
Nieliczne meble, których nikt prawie nie używał, były na wpół spróchniałe, obicia wiecznie zakryte pokrowcami, wypełzły i porozłaziły się, nieoglądane nigdy wzrokiem ludzkim.
Pokój, w którym mieszkał i umarł stary dusigrosz, pozostawiony był przez spadkobierców zupełnie takim, jakim był za jego życia.
Stare łóżko bez firanek, z żelaznym baldachimem, wyglądało jak duża klatka. Stara kołdra, pozszywana z różnych kwadratowych kawałków, pokrywała je. Stary stół z zakręconemi nogami, a na nim stara skrzynka, w której znaleziono testament, stały jeszcze na miejscu.
Pod ścianą stały dwa stare fotele, z wystającemi sprężynami, pokryte także obiciem, zszywanem z kwadratowych kawałków.
— Zostawiliśmy tu wszystko, jak było za życia starego Farmona, bo też czekaliśmy na przyjazd jego syna. Biedak ten widział właśnie ostatni raz swego syna.
Rokesmith obrzucił wzrokiem cały pokój, a oczy jego zatrzymały się dłużej na drzwiach w kącie.
— Te drzwi prowadzą na tylne schody — objaśnił go Boffen — gdy młody John Harmon był jeszcze dzieckiem, tędy zwykle przychodził do ojca, którego się okropnie bał. Patrz pan — dodał, otwierając drzwi — tu na tych schodach siadywało nieraz biedne dziecko, nie śmiejąc wejść, a ja i żona moja dodawaliśmy mu otuchy.
— A jego biedna siostra — opowiadała pani Boffen — bawiła się nieraz tu na dziedzińcu. Widzi pan ten kącik pod murem, tam mierzyli się oboje i zapisali imiona swoje. Napisy te są tam po dziś dzień, a biedne dzieci już nie żyją.
— Nie bój się, moja stara, to już nasza rzecz, żeby te imiona nie zaginęły. Zrobimy dla nich coś takiego, ażeby pamięć o nich została i za naszego życia, i dłużej jeszcze,
— Kochane biedne dziateczki — szepnęła pani Boffen.
— Tak, tak, dzieciństwo ich nie było słodkie.
Stojąc u góry tylnych schodów, patrzyli oboje na dziedziniec, zalany w tej chwili słońcem i na ów kącik pod murem, na którym ręce dwojga dzieci skreśliły przed laty swoje imiona. To proste wspomnienie smutnego dzieciństwa dwóch małych istot i szczera litość, z jaką mówili o nich oboje starzy, miały w sobie coś wzruszającego. Rokesmith odczuł to widocznie, bo słuchał uważnie tego powiadania i oglądał wszystko z wyraźnem zajęciem.
Zeszli następnie na dziedziniec i Noddy Boffen pokazywał swemu sekretarzowi osobliwości tej siedziby, jakiemi były porosłe już trawą pagórki śmiecia, które stanowiły pierwsze jego dziedzictwo przed śmiercią młodego Harmona.
— To, co tu jest, — rzekł, wskazując na pagórki — wystarczyłoby do końca życia mnie i mojej starej i nie pragnęlibyśmy nic więcej, byleby nasz drogi John żył jeszcze. Rokesmith oglądał wszystko ciekawie, zwiedził nawet stojącą przy bramie lepiankę, która służyła długo za mieszkanie małżonkom Boffen, wtedy, gdy byli jeszcze służącymi starego Harmona. Opatrzywszy dokładnie wszystko, zapytał jeszcze raz pana Boffen, czy nie ma dla niego jakich nowych poleceń.
— Nie, żadnych już — odparł spadkobierca.
— Pozwolę sobie jeszcze zapytać pana, czy masz pan zamiar sprzedać ten stary dom?
— O nie, nigdy; zachowamy go ja i moja żona na pamiątkę naszego pana, jego dzieci, no i naszej dawnej pracy.
— A to? — spytał jeszcze Rokesmith, — ukazując na pagórki śmiecia.
— To? — powtórzył pan Boffen — to co innego; toby się dało sprzedać, ale nie zaraz jeszcze. Wie pan co, żalby mi było rozkopywać te pagórki, do których się już oko przyzwyczaiło i które nawet upiększają naszą dzielnicę, bo pomyśl pan tylko jakiby tu był płaski widok, gdyby ich nie było. Nie mówię wszakże, żebym nie miał tego kiedyś ruszyć. Widzi pan, ja jestem człowiek bez nauki, ale na śmieciach znam się wybornie. Mógłbym oszacować panu co do szelinga wartość tych pagórków i mogę panu ręczyć, że nie tracą one nic na czekaniu. Przyjdziesz pan jutro do nas, panie Rokesmith?
— Będę przychodził codziennie i dokładać będę wszelkich starań, abyś pan mógł wejść jaknajprędzej w posiadanie swego nowego domu.
— O! mnie wcale nie pilno, Tylko widzi pan, jeśli się ludziom dobrze płaci, to należy wymagać, żeby pracowali pilnie. Czy i pan jesteś tego zdania?
— Najzupełniej — odparł Rokesmith, żegnając ukłonem swego pryncypała.
Zostawszy sam, pan Boffen spojrzał dokoła siebie, zacierając ręce z zadowoleniem.
— No! — rzekł do siebie — jeżeli jeszcze Silas Wegg zgodzi się na to, co mu zaproponuję, wszystko już pójdzie gładko, jak po maśle.
Ale Silas potrafił już w przebiegłości swojej opanować swego chlebodawcę i wziął zupełnie górę nad tą prostą, szczerą naturą. Zwycięstwa takie są zjawiskiem powszedniem i zdarzają się codziennie. Inna rzecz, czy są trwałe. Narazie więc uczciwy i szczodry Boffen był nieświadomie narzędziem w rękach chytrego Silasa Wegg i, robiąc wszystko to, co się tamtemu podobało, troszczył się jeszcze nieustannie, aby nie urazić swego literata i nie dotknąć go brakiem szczerości. To, co chciał zaproponować Silasowi Wegg, miało być spełnieniem najskrytszych marzeń podstępnego straganiarza, a przecież poczciwy spadkobierca dręczył się cały dzień i niepokoił, czy jego lektor nie posądzi go o brak delikatności.
Przyszła wreszcie godzina, o której Wegg wtajemniczał państwa Boffen w okoliczności, towarzyszące upadkowi państwa rzymskiego, rozdzielonego już na dwa cesarstwa. W tym czasie Noddy Boffen śledził z żywem współczuciem tragiczne losy dzielnego wodza, z którego Wegg uczynił naprędce Anglika, przezwawszy — Bully — Sorins, — w którym jednak światły czytelnik odkryje zapewne bez trudności słynnego Belizaryusza. Ale dnia tego pan Boffen przerwał nagle lektorowi swemu prawie w pół zdania.
— Wegg! — rzekł do niego — czy przypominasz sobie, jak poznaliśmy się po raz pierwszy i co ci wtedy powiedziałem?
— Przypominam sobie bardzo dobrze; zapytałeś mnie pan, czy podoba mi się pańskie nazwisko, a ja bez żadnych wykrętów powiedziałem, jako człowiek szczery, że nie.
— Ale teraz oswoiłeś się już z mojem nazwiskiem, a wkrótce oswoisz się z niem jeszcze więcej.
— Doprawdy? — zadziwił się Wegg, zabierając się na nowo do czytania.
— Nie, nie, nie czytaj jeszcze Wegg, mam ci powiedzieć nowinę.
Wegg, który spodziewał się tego oddawna, zdjął okulary, udając wielkie zdziwienie.
— Cobyś powiedział Wegg, gdyby ci ktoś powiedział, że musisz zwinąć swój stragan?
— Chciałbym widzieć człowieka, któryby żądał odemnie takiej ofiary.
— Masz go przed sobą, Wegg, bo to ja nim jestem — rzekł, stukając się w piersi pan Boffen.
Silas Wegg, który wiedział oddawna, jakie projekty ma na niego pan Boffen, chciał już zawołać: „Mój dobroczyńco!“ i wypowiedział już prawie połowę tego zdania, ale wrodzona przewrotność pohamowała ten wybuch wdzięczności.
— Rozumiem — rzekł, przybierając obrażoną minę, — rozumiem panie Boffen. Wstydzić się będziesz mego straganu, który opiera się właśnie o mur pańskiego pałacu. O, nie miej pan obawy, pomyślałem już sam o tem. Wiem, że byłoby nieprzyzwoicie gdybym prowadził dalej mój mały handel pod oknami pańskiego pałacu. Gdzie pan chcesz, abym go przeniósł?
Tu Silas Wegg wymienił kilka najdalszych i najnędzniejszych ulic, a potem zadeklamował czterowiersz, w którym porównywał los swój, z losem opuszczonego sieroty.
— No! no! jesteś zanadto obraźliwy, Wegg, — rzekł na to pan Boffen.
— Wiem o tem, panie, wiem o tem, byłem zawsze bardzo drażliwy i honorowy, od najmniejszego dzieciństwa.
— Słuchaj mnie Wegg, wbiłeś sobie z pewnością w głowę, że chcę ci dać pieniądze za to, żebyś zwinął swój stragan?
— Tak panie, — odparł z wielką godnością Wegg, — wbiłem sobie do głowy coś podobnego.
— Ależ ja wcale nie mam zamiaru tego robić.
Zapewnienie to nie ucieszyło wcale literata, który spytał parokrotnie jeszcze pana Boffen, czy istotnie nie ma zamiaru opłacić jego ustąpienie z pod muru.
— Wcale nie, mam na ciebie zupełnie inne projekty,
— Jakież to? — pytał Wegg, nie ukrywając już swej radości,
— Cobyś powiedział o człowieku, któregobym osadził w naszej willi, oddając mu nad nią nadzór. Człowiek taki miałby oprócz mieszkania, opał, światłe i cztery funty na miesiąc. Co myślisz, Wegg? — Człowiek taki mógłby tu sobie żyć jak król.
— A czy człowiek ten, — zapytał z chytrym uśmiechem Wegg, — musiałby czytać bez żadnej dopłaty?
— Nie, za czytanie dostałby osobną dopłatę i utrzymanie.
— Masz pan zupełną słuszność, panie Boffen i ja także nie inaczej rozumiem ten interes.
Rzekłszy to, Silas Wegg zerwał się z krzesła i, wyciągnąwszy kościstą swą rękę, machał nią nad głową pana Boffen.
— Tak, to rozumiem. Słowo się rzekło, interes ubity. Rzucam swój stragan, rzucam go na zawsze, odtąd hołdować już będę tylko poezyi.
Wyraz „hołdować“ podobał mu się tak dalece, że powtórzył go parokrotnie.
— Nie lękaj się panie bólu, jaki mi zadajesz, odrywając mnie od mego handlu. Ja to zniosę. To już u nas dziedziczne. Mój ojciec cierpiał tak samo, gdy przeniesiono go z marynarki do służby rządowej, a przecież przeniósł to także, pamiętam to, jak dziś, mimo, że byłem wtedy dzieckiem. Tomasz mu było na imię. Ja zrobię to samo, co on i pokonam mój ból.
Mówiąc to wszystko, Silas Wegg gestykulował bez przerwy, wydzierając rękę swą panu Boffen, ilekroć ten próbował uchwycić ją w przelocie.
Wreszcie rzucił ją nagle swemu chlebodawcy, który uścisnął ją nakoniec, przez co kontrakt został zawarty.
Fakt ten ulżył znacznie sumieniu spadkobiercy i zapragnął on teraz dowiedzieć się o losach Bully Sorinsa, o które był przecież niespokojny.
Silas Wegg włożył więc napowrót okulary, ale nie było widocznie przeznaczonem panu Boffen zaspokoić dziś swą ciekawość, bo zaledwie czytanie się rozpoczęło, dał się słyszeć za drzwiami głos pani Boffen, która wołała swego Noddy, a potem szybkie jej kroki, jak gdyby zbiegała ze schodów.
Na to zerwał się pan Boffen, spiesząc na pomoc ukochanej małżonce. Znalazł ją na korytarzu całkiem zmienioną i drżącą, ze świecą w ręku.
— Co ci jest, moja droga?
— Sama nie wiem, chodź, proszę cię, sam zobacz.
Bardzo zdziwiony pan Boffen poszedł po schodach za żoną, która zaprowadziła go do dużego pokoju, leżącego wprost naprzeciw tego, w którym umarł stary Harmon.
Pan Boffen obejrzał się dokoła i nie zobaczył nic nadzwyczajnego, prócz stosu prześcieradeł i serwet, leżących na podłodze.
— Miałam właśnie schować je do szafy — mówiła pani Boffen — ale zlękłam się tak bardzo, że rzuciłam je na podłogę.
— I cóż cię tak przestraszyło?
— Wiesz przecie, że nie jestem bojaźliwą, ale to było coś tak wyraźnego.
— Wytłomacz się jaśniej, kochanie, co to było?
— Oni wrócili tu dziś, wierz mi Noddy, Stary Harmon i oboje dzieci. Byli tu w tym pokoju.
— Co za przywidzenie! — odparł pan Boffen nie bez trwogi wszakże, bo przerażenie żony i jemu się udzieliło. — Czy widziałaś ich? W któremże miejscu stali?
— Nie mogę powiedzieć, żebym ich tak wyraźnie widziała, ale czułam ich obecność.
— Dotknęłaś ich?
— Nie, ale wiem, że byli tu blisko, czułam ich w powietrzu. Nie myślałam wcale o nich, ani o starym Harmonie, ani o jego dzieciach. Układałam, jak ci to już mówiłam, bieliznę w szafie i nawet sobie coś nuciłam, gdy nagle z ciemnego kąta wynurzyła się twarz.
— Czyja twarz? — spytał Boffen, rozglądając się po pokoju.
— Najpierw starego, który wyglądał niby młodziej, potem obojga dzieci, które znów wyglądały starzej, a potem wszyscy troje pokazali mi się naraz.
— I zniknęli?
— Tak, zaraz prawie zniknęli.
— A gdzież ty stałaś wtedy, moja stara?...
— Ja stałam przed szafą i starałam się nawet nie zwracać na to uwagi, zwłaszcza, skoro gdzieś przepadli. Zaczęłam umyślnie myśleć o czem innem, o Belli Wilfer, o naszym nowym domu. Aż tu nagle w chwili, gdy składałam prześcieradła, zdało mi się, że wszystkie trzy twarze patrzą znów na mnie i upuściłam prześcieradła.
Leżały tam jeszcze, Boffen podniósł je z ziemi,
— I wtedy to zbiegłaś na dół?
— Nie, powiedziałam sobie jeszcze, że mi się to wszystko wydaje. Poszłam więc umyślnie do pokoju sypialnego naszego dawnego pana i postanowiłam, że przejdę się po nim trzy razy tam i napowrót. Weszłam więc ze świecą, ale skoro tylko stanęłam obok łóżka, zobaczyłam ich znowu w powietrzu.
— Widziałaś twarze?
— Tak. A prócz tego czułam ich za drzwiami, w kącie, wreszcie wysunęli się, niby przez drzwi, które prowadzą na schody i zeszli na dziedziniec,
Mister Boffen osłupiały spoglądał na żonę, która ze swej strony patrzyła na niego błędnemi oczyma.
— Moja droga, zdaje mi się, że najlepiej zrobimy, odprawiając dziś Wegga, nie będzie już dziś nic z czytania. Przytem nie trzeba wspominać przy nim o tem wszystkiem. On ma przecież zamieszkać tu, skoro się wyniesiemy, gotów myśleć, że tu naprawdę pokazują się jakieś duchy i upiory, a przecież to nie prawda; przynajmniej do tej pory nie działo się tu nic takiego,
— Z pewnością nie. Byłam przecież tutaj przy śmierci starego i potem, gdy rozeszła się wiadomość o zamordowaniu Johna, a przecież się nie bałam, a teraz boję.
— To się już nie powtórzy. Widzisz, moja stara, to po prostu dlatego, że nie mieszkamy na tem samem miejscu.
— A dlaczegoż dotąd nic się nam nie wydawało?
— No! — odparł po namyśle Boffen. — Każda rzecz musi mieć jakiś początek. Chodź! przejdziemy się razem, po domu, zobaczysz, czy znajdziemy tu jakie duchy.
Poszli istotnie z latarnią, pożegnawszy wprzód Silasa Wegg, który zdrzemnął się tymczasem przy ogniu, po sutej kolacyi. Będąc z temperamentu oszustem, uradowany był, że może odejść i opuścić godzinę zajęcia, za którą mu i tak zapłacą. Małżonkowie Boffen wzięli się pod ręce i przeszli się nietylko po domu od piwnic do strychu, ale i po dziedzińcu. Doszedłszy do stóp swych pagórków ze śmieci, postawili na ziemi latarnię i spacerowali czas jakiś, dla rozproszenia do reszty dziwnego nastroju pani Boffen.
— Cóż moja droga — spytał jej mąż, gdy powrócili z tej przechadzki i znaleźli się w swej bawialni. — Prawda, żeś się całkiem uspokoiła; potrzeba ci było tylko trochę rozrywki.
— Tak, mój drogi — odparła, zdejmując szal — tylko, że skoro zamknę oczy, powracają znów.
— Jeszcze? — zawołał jej mąż.
— Tak — odparła, dotykając palcem czoła. Widzę to samo. Nasz dawny pan trochę niby młodszy, dzieci niby trochę starsze — potem jakiś cudzoziemiec i wszyscy razem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.