Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Kontrakt ślubny.

Olbrzymi zamęt panował w domu państwa Weneeringów. Bardzo dojrzała panna została narzeczoną bardzo dojrzałego młodzieńca i dojrzała ta młoda para udać się miała do kościoła z mieszkania najlepszych swych przyjaciół, jakimi byli państwo Weneering. U nich też miało się odbyć poślubne śniadanie.
Lokaj-chemik, który miał zwyczaj potępiać z zasady wszystko, co się działo w domu jego państwa, ganił bezwzględnie projektowane małżeństwo, że jednak nikt nie troszczył się o jego zdanie, przygotowania do uroczystości ślubnej były w pełnym toku.
Oboje narzeczeni uchodzili za ludzi bardzo bogatych. Pan młody posiadał podobno kapitały i pobierał wysokie dywidendy w różnych przedsiębiorstwach, a to, jak wiadomo, wystarcza zupełnie w naszych czasach do zrobienia z danej jednostki wybitnej znakomitości.
— Skąd pochodzi?
— Z dywidendy.
— Do czego dąży?
— Do dywidendy.
— Jakie ma upodobania?
— Dywidendy.
— Jakie zasady?
Dywidendy.
— Z jakiego powodu wybrano go do parlamentu?
— Przez dywidendy,
Magiczne to słowo panuje dziś niepodzielnie, a my, zwykłe sobie mrowie ludzkie, powtarzamy je jak zahypnotyzowani lub odurzeni opium. — Człowiek, pobierający dywidendy, może nie mieć żadnej wartości, żadnego nawet powodzenia, może nic sam nie robić, nic nie produkować, dywidenda otoczy go mimo to aureolą blasku, przed którym korzyć się muszą zwykli śmiertelnicy. Otóż dywidendy to właśnie skojarzyły małżeństwo, które wprowadziło w niemały kłopot pana Twemlow. Zaproszony na obiad w małem kółku do swych przyjaciół Weneeringów, dowiedział się tam o zbliżającej się uroczystości i dotyczących jej szczegółach.
— Przyjacielu! — rzekł do niego pan Weneering — Sofronia jest sierotą (Sofronia było to imię panny młodej), trzeba więc, aby ktoś prowadził ją do ślubu w zastępstwie jej ojca.
— Pan może to zrobić — rzekł do Weneeringa Podsnap, zaproszony także na tę rodzinną naradę,
— Nie, mój drogi! odpowiedział na to Weneering — nie zrobię tego dla trzech przyczyn. Najpierw, wiem, że nie nadaję się do tej roli (był rzeczywiście młodszy od obojga narzeczonych), następnie nie czuję się w prawie zabierania miejsca godniejszych odemnie przyjaciół panny młodej; po trzecie wreszcie, żona moja ma przesąd jakiś pod tym względem i nie życzy sobie, abym prowadził kogobądź do ślubu, dopóki nasza mała nie wyjdzie za mąż.
Mała miała zaledwie pół roku, termin więc, w jakim wolno było ojcować panu Weneering, był dość odległy.
— Ale — mówił dalej Weneering — pocóż szukać mamy daleko, skoro mamy śród siebie człowieka ze wszech miar najodpowiedniejszego, drogiego naszego przyjaciela Twemlowa.
W ten sposób mały dżentlmen mianowany został przybranym ojcem dojrzałej, młodej osoby i musiał biegać w przeddzień ślubu, załatwiając różne formalności.
Po dopełnieniu ich, znalazł się wraz z Weneeringiem w biblioteczce domowej, gdzie schodzić się zaczęli różni uczestnicy weselnej uroczystości.
Wkroczyła więc najpierw jutrzejsza oblubienica, Sofronia, córka zmarłego ziemianina Horacego Akershema i dziękowała w gorących wyrazach widzianemu po raz trzeci w życiu panu Twemlow za podjęcie się zastąpienia zmarłego przed laty, nieodżałowanego eskira Horacego.
Te same dziękczynienia powtórzył następnie narzeczony, pan Alfred Lammie, którego Twemlow oglądał dziś po raz drugi w życiu.
Wbiegły następnie drużki, cały legion, zrekrutowany niewiadomo skąd przez pomysłowego Weneeringa. Ten objaśnił jeszcze Twemlowa, że starszym drużbą będzie Mortimer Lightwood.
— Znasz oryginalność tego naszego przyjaciela? (Twemlow widział go raz jeden tylko i nie zamienił z nim ani słowa). Otóż pisze mi on, co następuje: „Zupełnie nie wiem, dlaczego pan mnie właśnie wybrał, ale skoro pan sobie tego życzy, nie odmawiam i stawię się w dniu oznaczonym.
Wszystko to rozstroiło małego pana Twemlow, który wymknął się z tego gwaru i powrócił do swego mieszkania na Dukestreet, gdzie kazał sobie podać skromną wieczerzę.
Czuł się przygnębiony i smutny, patrząc na swój talerz z zupą, w której pływał kotlet barani. On także miał kiedyś swój sen o szczęściu i czuł w tej chwili, że w sercu jego żyją jeszcze wspomnienia o czarownej istocie, którą, uwielbiał, a która nie odpowiedziała na jego zapały. I marzyło mu się, że ona jest dziś jeszcze taka, za jaką ją uważał przed laty (jaka zresztą nigdy nie była). Marzyło mu się dalej, że, gdyby ukochana jego nie została żoną innego z wyrachowania, lecz wyszła za niego z miłości, byliby z sobą bardzo szczęśliwi (przypuszczenie to było z gruntu fałszywe). Dalej jeszcze wystawiał sobie, że może ona tam gdzieś marzy w tej chwili o nim, jak on o niej, a tkliwa jej dusza (była to najoschlejsza dusza, jaką kiedykolwiek świat wydał) zachowuje mu dotąd serdeczną pamięć (a było to największe jego złudzenie).
Myśląc o tem wszystkiem, biedny, mały dżentlmen oparł czoło na drobnych swych suchych rękach, a łokcie na suchych kolanach i popadł w smutną zadumę. Pustka przy nim i dokoła niego, sam, zawsze sam. Biedny Twemlow siedział tak długo, aż wreszcie usnął, ale i we śnie trapiły go jeszcze smutne myśli, a lekki dreszcz wstrząsał jego szczupłą postacią.
Nazajutrz lady Tippins zjawiła się prawie pierwsza z gości weselnych, nie chcąc tracić ani momentu z uroczystości, którą zamierzała wyśmiać u innych swoich znajomych.
Dama ta miała pretensye do wielkiego talentu narracyjnego.
— Mortimerze! — wołała, rzucając Się na adwokata państwa Boffenów — mówże mi zaraz nędzniku, gdzie jest pan młody.
— Na honor, nie wiem i nie obchodzi mnie to wcale.
— Co mówisz niegodziwcze, tak to wywiązujesz się ze swych obowiązków pierwszego drużby?
W rażenia, jakich publiczność udzielała sobie w kościele, dałyby się streścić w następujący sposób:
„Panna młoda, lat 45, albo się na tem nie znamy. Suknia po 30 szylingów łokieć, welon prześliczny, z pewnością prezent“.
„Drużki dobrano widocznie tak, aby nie zaćmiewały panny młodej. Jedna, ta z zadartym noskiem, byłaby niczego, gdyby nie patrzyła tak zawzięcie na swoje nogi.
„Biedny Twemlow umiera ze strachu, aby go nie wzięto za prawdziwego ojca. No! bo też nie miałby się czem pysznić“.
„Panią Weneering oszacować dziś można co najmniej na 2,000 funtów, nie licząc aksamitu jej sukni. Ojciec jej musiał stanowczo pożyczać na zastaw, bo skądby wzięła tyle klejnotów”.
Po skończonej ceremonii, pan Weneering podał ramię lady Tippins, prowadząc ją do karety, za nimi pośpieszyła reszta orszaku. Salony państwa Weneering, wspaniale przystrojone kwiatami, czekały na szczęśliwą parę. W orszaku było wiele osób zupełnie nowych, które się tu znalazły niewiadomo skąd. Osoby te, zdziwione z początku poufałym tonem, z jakim je tu traktowano, ośmieliły się wkrótce tak dalece, że przeczyły co słowo panu Weneering i to jeszcze przed śniadaniem. Tampony stawiły się w komplecie, gotowe na wszystko, chociażby przyszło im zastąpić pana młodego w razie, gdyby się ten niespodzianie zagubił. W antraktach pani Weneering wnosiła do salonu niemowlę, przystrojone w ubiór weselny i pokazywała je wszystkim, błyskając rubinami, szmaragdami, turkusami i brylantami, które zdobiły jej zakrzywione palce. Wreszcie lokaj-chemik zaprosił wszystkich do jadalni, która wyglądała dziś równie olśniewająco jak salony. Stół uginał się pod ciężarem srebrnych wielbłądów i pasztetów, zdobnych w Amorki i Kupidyny. Przed zajęciem miejsc pan Weneering ofiarował publicznie pannie młodej kosztowną bransoletkę, którą jej sam włożył na rękę. Wogóle jednak goście, zwłaszcza nowi, traktowali gospodarstwo tak, jakby państwo Weneering byli tylko poczciwymi restauratorami, u których zamówiono obiad, płacąc od osoby. Tampony zmiatały potrawy, jak to było ich zwyczajem, a nowi goście zapraszali się wzajemnie, najbezczelniej w świecie i dolewali sobie z niezwykłą szczodrością coraz to nowe kieliszki szampana. Co więcej, zaczęli robić głośne uwagi, ile też gospodarz zarobi na dzisiejszej uczcie i zachowywali się zupełnie tak, jakgdyby byli w knajpie. Pan Weneering nie mógł temu przeszkodzić, z powodu, iż był uwięziony pomiędzy lady Tippins a ciotką panny młodej, starszą panią, robiącą wrażenie osoby skamieniałej. Dama ta powzięła do starej trzpiotki natychmiastową nienawiść i obrzucała ją wciąż spojrzeniami Meduzy. Co więcej, ilekroć lady Tippins wygłosiła jakiebądź rozkosznie zalotne zdanie, skalista ciotka okazywała swoje zgorszenie rozgłośnem chrząkaniem, które zaczęło wreszcie zwracać uwagę całego stołu. Prócz tego zaznaczała swą niechęć, odrzucając energicznie wszystkie półmiski, z których nabrała coś wpierw lady Tippins, przyczem mówiła głośno:
— Nie! nie! zabierzcie to sobie, ja takich rzeczy nie jadam.
Chciała widocznie dać do zrozumienia, że, używając tych samych potraw, jakiemi żywi się podstarzała piękność, mogłaby się sama stać do niej podobna, co byłoby opłakanym i haniebnym dla niej końcem. Lady Tippins wywzajemniała się, jak mogła, tak zaciekłej antagonistce, trzymając ją pod ogniem swej lornetki, ale arystokratyczne te tony nie zrobiły żadnego wrażenia na kamiennej ciotce, która dotrwała do końca w jawnie wrogiej postawie. Co się tyczy starszego drużby, ten siedział całkiem wyczerpany, przechylając się w tył na poręczy krzesła i zdawał się korzystać z tego momentu, dla zrobienia obrachunku wszystkich win, jakie popełnił w życiu; podobnie zachowywał się przyjaciel jego, Eugeniusz. Że jednak wszystko ma swój koniec, skończyła się i owa uczta weselna, a nowożeńcy zaczęli się żegnać, mając odpłynąć w poślubną podróż na wyspę Wight. Na znak, dany przez pana Weneeringa, orkiestra, ustawiona przed oknem, zagrała hucznego marsza, co ściągnęło oczywiście licznych widzów i słuchaczy. W tej chwili lokaj-chemik, który stał w bramie domu, chcąc dodać splendoru odjazdowi, doznał niespodziewanie przykrej zniewagi. Oto jeden z Tamponów rzucił za odjeżdżającymi starym trzewikiem, co, jak wiadomo, przynosić ma szczęście podróżnym. Ponieważ jednak był już porządnie zamroczony winem szampańskiem, trafił więc w lokaja, zamiast przysporzyć powodzenia nowożeńcom.
Na tem skończyła się uroczystość, goście rozpierzchli się błyskawicznie, Mortimer z Eugeniuszem znikli, jak inni, podobnież Twemlow i ciotka Meduza, zachowująca do końca kamienną postawę.
Każda wszakże rzecz ma swą odwrotną stronę medalu, dostrzegliby ją więc i w tych godach weselnych ci, którzyby spotkali nowopobraną parę, w niespełna dwa tygodnie po ślubie. Nowożeńcy, którzy znajdowali się jeszcze na wyspie Wight, spacerowali nad morzem, ale odciski ich stóp na piasku wskazywały, że ani chwili nie szli z sobą pod rękę. Sofronia, dziurawiła piasek parasolką, a małżonek jej wlókł za sobą laskę, trzymając ręce z tyłu.
— Czy powiesz mi wreszcie Sofronio? — zaczął Alfred Lammie po długiem milczeniu.
— Nie mam ci nic do powiedzenia. Co za nieuczciwość!
— Co powiedziałaś? — syknął Alfred Lammie, zagarniając ręką, swe krzaczaste faworyty, tak, że twarz jego zdawała się tonąć w gęstwinie żółtej trawy.
— Nic nadzwyczajnego, — odrzuciła wyniośle Sofronia, nie przestając iść szybko.
— Powiedziałaś nieuczciwość.
— A gdyby nawet.
— Tu niema gdyby... powiedziałaś to na pewno.
— Przypuśćmy, że powiedziałam... i cóż dalej.
— Czy śmiałabyś powtórzyć mi to prosto w oczy?
— Tak, — odparła Sofronia, zatrzymując się i obrzucając swego małżonka pogardliwem spojrzeniem. — A teraz ja z kolei spytam, czy śmiałbyś rzucić mi w oczy coś podobnego?
— Nie zrobiłem tego.
Była to prawda. Wobec tego Sofronia uciekła się do zwykłego wybiegu kobiecego.
— Mało mnie to obchodzi, co pan zrobił, a czego pan nie zrobił — rzekła wyniośle.
— Masz szczególny sposób dyskutowania.
— Dawałeś mi do zrozumienia, że posiadasz majątek, — wybuchnęła Sofronia.
— Nigdy tego nie robiłem.
— W takim razie pozory mnie zwiodły.
— A ty, czy nie starałaś się wzbudzić we mnie przekonania, że jesteś bogata?
— To nieprawda.
— W takim razie i mnie pozory zwiodły.
— Czy to moja wina, że, będąc awanturnikiem i łowcą posagowym, nie miałeś dość odwagi i rozumu, aby dowiedzieć się prawdy?
— Pytałem Weneeringa.
— Cha! cha! Cóż może o mnie wiedzieć taki Weneering.
— A teraz ja cię zapytam, kto wmówił w ciebie, że jestem bogaty?
— Nadawałeś sobie takie pozory.
— Więc nie radziłaś się nikogo? Owszem, pytałam Weneeringa.
— Który wiedział o mnie tyle, co i o tobie.
Po krótkiej pauzie Sofronia zatrzymała się znów i rzekła z pasyą:
— Nie daruję tego nigdy Weneeringom.
— Ani ja — stwierdził zimno jej mąż.
Zaczęli znów spacerować po wybrzeżu, żłobiąc za sobą ślady na piasku parasolką i laską.
Morze padało, słońce, które niedawno jeszcze powlekało złotą jasnością brutalne stoki skał, schowało się gdzieś, zostawiając już tylko na wybrzeżu brudne, błotniste plamy, ale nawet, uciekające jedna za drugą zdawały się piętnować pogardą i odrazą tych dwoje oszustów, złapanych we własne sidła.
— Wyrzucasz mi, żem wyszła za ciebie przez wyrachowanie — mówiła Sofronia — a czyż mogłeś rościć sobie pretensye, abym się rozkochała w twojej osobie? to doprawdy przechodzi granice.
— Mógłbym ci oddać pięknem za nadobne, Sofronio, i zadać ci to samo pytanie.
— A zatem — rzuciła Sofronia szybko — niedość, żeś mnie oszukał, chcesz mnie jeszcze znieważać!
— Wcale nie, przecież to nie ja podniosłem drażliwą kwestyę, a tylko ją odwróciłem.
— Ba! — zawołała młoda małżonka, łamiąc parasolkę.
Twarz Alfreda Lammie pozieleniała i wystąpiły na nią złowróżbne plamy. Umiał się wszakże hamować, gdy małżonka jego nie ukrywała wcale swojej wściekłości.
— Rzuć to! — syknął Alfred Lammie, wskazując parasolkę — zrobiłaś z tego przedmiot bezpożyteczny, który cię tylko ośmiesza.
Na to pan Sofronia Lammie obrzuciła męża obelgami, nazwała go łotrem, chwyciła parasolkę i chciała go bić.
On wytrzymał to wszystko w milczeniu.
Wtedy Sofronia uciekła się do płaczu. Nazwała się najnieszczęśliwszą z kobiet, oszukaną, skrzywdzoną i pohańbioną. Zapytywała przytem swego małżonka, dlaczego jest taki podły i nie dobije jej odrazu, skoro mógł ją do tego stopnia skrzywdzić. Czemu nie wydrze jej życia, które złamał doszczętnie. Zaczęła łkać, mówiła wiele o intrygach i oszustwie, wreszcie opadła na ławkę kamienną i przeszła przez wszystkie możliwe fazy histerycznej wściekłości,
Mąż jej stał przez cały ten czas nieruchomy, a plamy, które wystąpiły mu były na twarz jak piętna szatańskie, nikły powoli. Oddychał tylko ciężko, jak człowiek, który wraca z szybkiego pościgu.
— Wstań pani — rzekł wreszcie — i pomówmy poważnie.
Nie zwróciła uwagi na ten rozkaz.
— Wstań, mówię ci, Sofronio!
Mówisz? Doprawdy mówisz? — przedrzeźniała go z najwyższą ironią.
Spuściła głowę, udając, że nie wie o tem, iż mąż jej patrzy na nią, ale czuła na sobie ten wzrok i była zakłopotana.
— Wstań pani, pójdziemy stąd mistress Lammie, dosyć już tych scen. Zrozumiała mnie pani?
Podał jej rękę a ona nie opierała się dłużej i wstała. Poszli tym razem w stronę swego mieszkania,
— Mistress Lammie — mówił do niej Alfred. — Byliśmy oboje oszukani i oszukaliśmy się wzajemnie, jest to błędne koło, z którego nie wyjdziemy.
— Pan pierwszy zaczął mnie wyróżniać.
— Poco wspominać fakty, których, niestety, nie potrafimy już odwołać.
— Zostałam haniebnie wyzyskana.
— Ja także. Myślę, Sofronio, że uspokoiłaś się już o tyle, aby zrozumieć nasze wzajemne położenie i przyznaję ci chętnie, że byłem ostatnim głupcem, żeniąc się z tobą tak na słowo.
— A ja! — przerwała mu Sofronia — a ja, czem byłam!
— Tak, ty także, sięgnąwszy myślą wstecz, możesz sobie powiedzieć, żeś zrobiła głupstwo.
— Niestety, odrobić już tego nie możemy, musimy też pomyśleć, co z lego wyniknie.
— Wstyd i nędza — rzekła z goryczą Sofronia.
— Niekoniecznie. Wynika z tego przedewszystkiem trzeba jasnego porozumienia się. Podaj mi rękę, Sofronio, i słuchaj uważnie. Przełożę ci moje warunki, dzieląc je na trzy punkty, aby być lepiej zrozumianym. A więc „primo“ dość już przykra rzecz, żeśmy się na sobie zawiedli, nie potrzebujemy tego rozgłaszać. Czy zgadzasz się na to?
— Tak, jeśli to możliwe.
— Umieliśmy przecie siebie oszukać. Dlaczegóżby nie miało się nam to udać wobec innych. Zrozumiałaś?
— Tak.
— Następnie, ponieważ Weneeringowie przez głupią próżność przyczynili się do wprowadzenia nas w błąd, musimy się zemścić na Weneeringach.
— Co to, to najchętniej!
— Mimo to, nie będziemy im przeszkadzali we wciąganiu nowych ludzi w podobne sieci, w jakie sami wpadliśmy, o ile to nam korzyść przyniesie.
— Naturalnie.
Po trzecie, Sofronio, nazwałaś mnie awanturnikiem i miałaś słuszność, ale że i ty sama nie jesteś niczem innem, jak zwykłą awanturnicą, mamy więc oboje działać solidarnie w każdej sprawie, która może nam przynieść pieniądze.
Zgodziła się i na to po krótkiem wahaniu.
A wreszcie jeszcze jedno. Okazałaś dziś Sofronio bardzo przykry charakter, otóż proszę jakich byłem dziś świadkiem, nie się nigdy; bo mogę cię upewnić, że charakter mój jest prawie dyabelski i, gdybym zmuszony był kiedy dać mu upust, nie wypadłoby to na twoją korzyść.
Sformułowawszy w ten sposób i zatwierdziwszy ten kontrakt ślubny, czcigodna para powróciła do swego gniazdka.
Jeżeli Alfred Lammie, chcąc poskromić swoją żonę, uznał za stosowne ogołocić ją z resztek poczucia godności osobistej i szacunku dla samej siebie — to cel ten został w zupełności dopięty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.