Wspólny przyjaciel/Część druga/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
Odrzucony.

Bradley Headstone, pasując się bez skutku ze swą namiętną miłością dla Lizy, postanowił wreszcie wszystko jej wyznać. Postanowienie to powziął pod wpływem uczucia, bardzo zbliżonego do rozpaczy, które stało się niejako normalnym stanem jego duszy. Wybrał się więc w tym celu do dzielnicy Mill-Bank, wykradłszy się tym razem w tajemnicy przed czujnem okiem Emmy Peecher. Karol Hexham towarzyszył mu.
— Ta modniarka lalek nie lubi nas obu, — mówił po drodze do Karola.
— Zauważyłem to odrazu, — odparł brat Lizy, — to też musimy wywołać Lizę, lub też zabrać ją po drodze z fabryki, bo inaczej ta mała pokręcona wiedźma będzie się wciąż mieszała do rozmowy i nagada nam impertynencyj.
— I ja tak myślę, — potwierdził Bradley, wciągając nerwowo rękawiczki.
— Mniejsza zresztą o tego potworka, — mówił dalej Karol — wszystko to zmieni się, skoro Liza da panu odpowiedź.
— Więc spodziewasz się, że będzie mi przychylna?
— Ależ naturalnie, — upewniał z młodzieńczą żywością Karol. — Czyż może być inaczej? Wszystko przecie przemawia za panem, stanowisko, rozum, szacunek ludzki, protekcya dla mnie. Nie ulega wątpliwości, że pan masz wszystko za sobą.
— Prócz może twojej siostry, — zauważył ponuro Bradley.
— Cóż znowu! — zaprzeczył Karol, — ja przecie mam ogromny wpływ na Lizę.
— To prawda, że twoja siostra kocha cię bardzo, — potwierdził nauczyciel, chwytając się tej nadziei, jak deski ratunku.
— Ja też nie wątpię, że Liza przyjmie z radością zaszczytną pańską propozycyę i nic panu nie stanie na przeszkodzie...
— Prócz twojej siostry może, — pomyślał Bradley.
Przechodzili właśnie przez City, a niema chyba w świecie smutniejszego widoku, jak ten, który przedstawia to nasze londyńskie City, w chmurny, bezsłoneczny wieczór. Pozamykane sklepy zlewają się z szarością murów kamienicznych, a znany narodowy wstręt do barw żywych i jasnych sprawia, iż cała dzielnica ma wygląd iście żałobny. Szare są i bezbarwne stłoczone domy i kościoły ze swemi wieżycami i dzwonnicami, szare i zadymione ulice, a wszystko zlewa się z ponurym kolorytem nieba, które cięży zda się nad miastem, jak ołowiana kopuła. Stróże i stróżki zmiatają do rynsztoków różne szczątki i resztki, wyrzucone na ulicę w ciągu dnia, a na które czyhają w półcieniu, nędzne, skurczone postacie, wyrzucone także na ludzkie śmietnisko, jako szczątki i resztki. Nędzarze ci grzebią w szmatach i papierach wyrzuconych. Obracają każdy łachman w nadziei, iż odnajdą w nim coś przydatnego na sprzedaż. Wieczory takie bywają w dodatku wietrzne, skutkiem czego piaszczysty kurz zasypuje włosy i oczy przechodniów, przykrywa szarą warstwą całą ich skórę. To też najwykwintniejszy człowiek nie wygląda korzystnie, spędziwszy czas jakiś w tych warunkach na rogu ulicy, w oczekiwaniu na kogoś, co właśnie uczynili Karol i Bradley Headstone, czekając na wyjście Lizy z pracowni. — Spostrzegła ich zaraz i podeszła ku nim trochę zdziwiona.
— Co robisz tu, Karolu? — spytała brata.
— Przyszliśmy cię zabrać ja i pan Headstone, — odparł chłopak, — czy nie zechcesz przejść się z nami, oczywiście nie po tej ulicy, ale tam dalej w stronie kościoła, gdzie jest cmentarz.
Liza zgodziła się niechętnie. Bradley nie śmiał iść przy niej i trzymał się raczej Karola, postępując przy nim sztywnie i w milczeniu. Weszli na dziedziniec kościelny, prowadzący na cmentarz, który umieszczony był nieco wyżej od poziomu ulic i wznosił się ponad nie nakształt zielonego skweru, ogrodzonego kratą. Tu rozpoczęli wędrówkę, krążąc dokoła cmentarza, a rozmowa nie kleiła im się. Wreszcie Karol oznajmił bez ogródki siostrze, że Bradley ma jej powiedzieć coś ważnego i odszedł, mimo jej protestów, zostawiając ją sam na sam z nauczycielem.
Chwila upłynęła, zanim Bradley zdobył się na przerwanie milczenia. Mówić zaczął ciężko i z przymusem, bo każde zbliżenie się do Lizy, ogłuszało go niejako, odbierając mu pewność siebie.
— Przyszedłem tu wyłącznie dla pani, ale czuję sam, w jak niekorzystnem świetle przedstawiam się dzisiaj. To tak zawsze, gdy jestem przy pani. Nie umiem wyrazić tego, cobym chciał wypowiedzieć. To wszystko przechodzi moje siły. Czuję, wiem dobrze, że w pani jest moja zguba.
Liza zadrżała mimowoli na dźwięk tego głosu, tchnącego namiętnością i rozpaczą.
— Tak jest! pani mnie zgubiła. Od chwili, gdym panią spotkał, nie ma we mnie nic... w głowie mam pustkę, tracę wiarę w siebie i panowanie nad sobą i pani to wszystko sprawia, ilekroć jestem przy niej.
— Bardzo mi przykro, że wyrządziłam panu tyle złego, ale to doprawdy mimowoli, — rzekła niepewnie Liza.
— Ot widzi pani i teraz, zamiast otworzyć pani serce, zachowuję się tak, jakbym chciał robić wyrzuty, a to przecież niema sensu. Ale ja przy pani rozum tracę.
Zamilkli i okrążyli raz jeszcze cmentarz, nie mówiąc do siebie ani słowa. Bradley walczył z sobą, spoglądając na ciemne, nieoświecone okna kościoła, jakby spodziewał się z tamtąd jakiejś rady.
— Nie, nie, to się nie może tak skończyć. Pani musi uwierzyć, że nie jestem taki lichy, marny człowiek, na jakiego wyglądam. Są przecie ludzie, którzy znają moją wartość i cenią mnie wysoko, stanowisko moje budzi w niejednym zazdrość.
— Nie wątpię o tem, panie Bradley, mówił mi o tem nieraz Karol.
— A czy wie pani — mówił dalej Bradley, — że znam pewną osobę młodą, inteligentną, bardzo uzdolnioną, która przyjęłaby mnie z całą gotowością, gdybym jej oświadczył moje uczucia.
— Czemuż pan tego nie zrobi?
— Chciałem! dawniej, nim panią poznałem, to też prawdziwe szczęście, żem tego nie zrobił, bo dziś potargałbym te węzły bez wahania.
Liza spojrzał na niego ze strachem.
— Choćbym sam tego nie chciał, stargałbym te węzły i każde inne, byle zbliżyć się do pani. Zamknięty w więzieniu, przeniknąłbym przez mury z łoża śmiertelnego powstałbym, aby upaść ci do nóg.
Dzika energia, z jaką wygłaszał te wyznania miała w sobie coś groźnego: zatrzymał się, aby uderzyć ręką o mur ceglany, otaczający cmentarz, jakby go chciał pokruszyć.
— Człowiek nie zna siebie — mówił dalej. — Nikt nie wie, co w nim tkwi, dopóki godzina nie nadejdzie. Są tacy, dla których godzina ta nie nadchodzi nigdy. Szczęśliwi! o, szczęśliwi! Dla mnie chwila, w której panią ujrzałem, stała się tym momentem. Od tej chwili niema już tu spokoju — powtarzał, uderzając się w piersi. — Burza, straszna burza... to pani dzieło.
— Dosyć panie, dosyć — przerwała Liza. — Nie mówmy już o tem, będzie to lepiej i dla pana i dla mnie.
— O nie, nie, za dużo cierpiałem. Musi pani wysłuchać mnie do końca. Zaczekajmy jeszcze chwilkę, aż odejdzie latarnik.
Ustąpiła, bo czyż mogła zrobić inaczej? Płomyki latarni gazowych wytrysły tu i ówdzie w ciemności, a oni rozpoczęli znowu swój męczący spacer.
— Pani przecie dobrze wie, że ją kocham. Nie wiem, czem jest dla innych to uczucie, ale dla mnie znaczy tyle, co zupełna utrata własnej wolności. To jest straszna siła, z którą walczyłem, ale której się oprzeć nie mogę. W pani jest ta siła. Pani może mnie wciągnąć w topiel, w ogień, posłać na szubienicę, na każdy rodzaj śmierci, jakiby pani wybrała, dlatego mówiłem przed chwilą, że mnie pani zgubiła. Ale z drugiej strony, gdyby mnie pani przyjęła, mogłaby mnie pani tak samo pociągnąć do wszystkiego, co dobre; spełniałbym lepiej jeszcze swoje obowiązki, zyskałbym większy jeszcze szacunek ludzki; a pani byłaby ze mnie dumna. Brat pani znalazłby we mnie opiekę, oparcie, żylibyśmy wszyscy razem, pracowali wspólnie. Wiem, że to wszystko nie dosyć, że nie mówię tego, co należy... ale gdyby pani widziała, jakie to wszystko jest prawdziwe. Proszę nie odpowiadać zaraz. Obejdźmy jeszcze raz dokoła cmentarz.
Ustąpiła i tym razem, a gdy powracali znowu na to samo miejsce i stanęli pod latarnią — Bradley rzekł:
— A więc?
Słuchał uważnie, skupiając całą siłę woli dla usłyszenia i przyjęcia tej odpowiedzi.
— Jestem panu wdzięczna z całego serca i spodziewam się, że znajdzie pan inną kobietę godną siebie, która da panu tyle szczęścia, na ile pan zasługuje... ale ja nie mogę.
— Czy się pani dobrze zastanowiła? — szepnął głucho Bradley. — Czy nie zostawi pani sobie trochę czasu do namysłu?
— Nie panie, to zbyteczne.
— Czy jest pani pewna, że pani nie zmieni zdania?
— Zupełnie pewna.
— W takim razie — syknął, zwracając się do niej twarzą i uderzając w mur pięścią tak silnie, że zdarł sobie skórę prawie do kości — proś pani Boga, żebym go nie zabił.
Wyglądał w tej chwili tak strasznie, że Liza krzyknęła i chciała uciekać, ale on chwycił ją za ramię.
— Proszę mnie puścić!
Odwróciła głowę i na szczęście dla siebie nie widziała rysów jego, ściągniętych w straszliwym skurczu. Opanował się nadludzkim wysiłkiem woli i naraz twarz jego powlekła się kamienną niewzruszoną maską, jakby zastygłą w śmierci.
— Niech pani nie ucieka, wszak jestem już spokojny.
Zażądała znów, by ją puścił i spojrzała mu w oczy z wielkim spokojem i godnością. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna; ale spuścił oczy przed jej wzrokiem. Puścił jej ramię i skrzyżował ręce na piersiach.
— Tak! Naturalnie — mruknął. — Wiedziałem dobrze, że to on. Ten pan... Wrayburne.
— Co! co! — przerwała mu Liza. — A więc to jemu grozisz pan w przystępie szału?
Zagryzł wargi, ale nie zaprzeczył.
— Powiedz pan wyraźnie, czy to panu Wrayburne groziłeś pan przed chwilą?
— Nie groziłem nikomu, a tylko...
Liza spojrzała mimowoli na jego rękę zakrwawioną od uderzenia o mur, spostrzegł to i otarł krew rękawem.
— Nie groziłem nikomu — powtórzył — chociaż wiem, że pani przyjmuje tego pana i słucha go pani z przyjemnością, nie tak, jak mnie.
— Pan Wrayburne okazał mi dużo dobroci i względności w dniu śmierci mego ojca.
— Tak, naturalnie, to jest bardzo względny pan i pełen dobroci.
— Zresztą pan go nie znasz, cóż panu do niego? — oburzała się Liza.
— Owszem, znam go i obchodzi mnie on bliżej, niż pani myśli.
— Dlaczego?
— Bo to dla niego i przez niego pani mnie odrzuca. Wiedziałem o tem z góry, idąc tutaj, widzę go jeszcze pomiędzy sobą a panią, wiedziałem z góry, co mi pani odpowie, a przecież przyszedłem tu i mówiłem z panią, czując, że się poniżam. Gdyby pani wiedziała, jak nisko upadłem we własnych oczach!
Liza czuła się dotknięta, ale milczała, bo żal jej było jednocześnie tego człowieka, na którego mękę musiała patrzeć.
— Godność ludzką, szacunek, jaki miałem dla siebie, wszystko podeptał ten człowiek.
— Ależ pan się myli, pan jest w błędzie.
— Wcale nie. Rozmawiałem z nim, a on już wtedy lekceważył mnie, bo wiedział co się stanie.
— Skądże znowu? ależ to obłęd.
— Nigdy nie byłem przy zdrowszych zmysłach i zdaję sobie doskonale sprawę ze znaczenia moich słów. I niech pani sobie zapamięta, że ja nikomu nie grożę... gdyby jednak coś się stało... niech mi pani winy nie przypisuje, bo ja tylko zestawiam fakty.
W tej chwili nadszedł Karol, Liza rzuciła się ku niemu z radością, a i nauczyciel oparł ciężko rękę na ramieniu swego ucznia.
— Powracam do siebie — rzekł — i nie staraj się ze mną widzieć, aż jutro rano, zastaniesz mnie w szkole, jak zwykle.
Odwrócił się i odszedł bez pożegnania.
— Co mu zrobiłaś? — spytał szorstko Karol, który zauważył odrazu, że rozmowa nie poszła pomyślnie. — Czemu nie odpowiadasz, czy straciłaś mowę?
Pociągnął ją za rękę tak brutalnie, że Liza wyrwała mu się, mówiąc:
— Uważaj na siebie Karolu i nie mów do mnie takim tonem.
— Nie zawracaj mi głowy twoimi tonami, a powiedz lepiej, dlaczego pan Headstone odszedł taki zagniewany.
— Musisz wiedzieć, co mi zaproponował.
— Naturalnie że wiem, chce się z tobą ożenić.
— Lecz ja musiałam mu odpowiedzieć, że to się stać nie może.
— Musiałaś? Dlaczego musiałaś? Czy nie rozumiesz tego, że on jest tysiąc razy więcej wart od ciebie?
— Przyznaję mu to chętnie, ale nie kocham go i nigdy za niego nie wyjdę.
— Ładna z ciebie siostra, nie ma co mówić, A czy pomyślałaś o mnie i czem byłoby to dla mojej karyery?
— Nie chcę ci robić wyrzutów Karolku, ale sam przyznasz...
— Co mam przyznać?... Widzę tylko, że chcesz shańbić mnie i robi ci to przyjemność. Człowiek, którego wszyscy nazywają ozdobą szkolnictwa, zniża się do ciebie i chce cię podnieść, wydobyć z tego błota, a ty robisz jakieś ceregiele.
— Ależ nie, Karolu, powiedziałem mu tylko, że życzę mu, aby znalazł inną, godniejszą odemnie.
Cierpliwość, z jaką Liza znosiła jego wyrzuty, a może pamięć na dawne dziecinne lata, zmiękczała na chwilę twarde serce samolubnego chłopca.
— Słuchaj Lizo, — rzekł — nie spierajmy się, i posłuchaj spokojnie, co ci powiem.
— Przecież słucham cię, nawet wtedy, gdy mówisz mi przykre słowa.
— Bo widzisz, nie doprowadzaj mnie do ostateczności swoim uporem. Bradley Headstone wszystko dla ciebie gotów poświęcić, chociaż nic nie zyska, żeniąc się z tobą.
— Właśnie to samo mówię.
— Nauczycielka z naszej szkoły, panna Peecher, młoda, ładna, wykształcona panienka, ginie poprostu za nim, wszyscy o tem wiedzą. Stokroć byłoby dla niego korzystniej ożenić się z nią, niż z tobą, a on daje tobie pierwszeństwo.
— Nie kocham go.
— Dajmy temu pokój; ale zastanów się jeszcze nad jednym, zdaje mi się, najważniejszym powodem, dla którego nie powinnaś mu odmawiać. Bradley Headstone zajdzie wysoko, wszyscy mu to przepowiadają. Skoro zostanie moim szwagrem, będzie mógł i mnie zaprotegować, on, który już tyle dla mnie zrobił. Musisz więc odwołać swoje słowa, a ja powiem panu Headstone, że zmieniłaś zdanie i że zgadzasz się wyjść za niego. No, i czemuż nie odpowiadasz? Czy mowę straciłaś?
— Wołałabym nie robić ci przykrości Karolku, ale nie zmienię ani słowa z tego, co powiedziałam panu Headstone.
— I to się nazywa dobra siostra, — krzyknął brutalnie chłopak, odpychając ją tak silnie, że się prawie zatoczyła.
— Uważaj na siebie Karolku, wszak już oto drugi raz prawie, że mnie uderzyłeś. Wiem, że nie zrobiłeś tego umyślnie, ale w każdym razie...
— Bo nie zniosę tego dłużej, rozumiesz? Wiem bardzo dobrze, co to znaczy. Chodzi ci o tego pana Wrayburne. Nie ożeni się z tobą nigdy, twój Wrayburne.
— Karolku! na pamięć lat dziecinnych, nie znieważaj mnie.
— To ty chcesz mnie i siebie wciągnąć w poniewierkę, shańbić chcesz nas oboje, ale ja na to nie pozwolę. Możesz sama nurzać się w błocie, ale mnie już w to błoto nie wciągniesz, to też pamiętaj, że od dziś wszystko między nami zerwane.
— Cofnij twoje słowa, a zapomnę o nich, — rzekła z powagą Liza, — nie potrzebujesz mnie przepraszać, powiedz tylko, że nie wierzysz sam w to, coś powiedział.
— Cofnąć moje słowa? Nigdy, powtórzę owszem po stokroć, że jesteś złą siostrą, dziewczyną do gruntu zepsutą, bez serca, bez duszy.
Mówiąc to, niewdzięczny chłopak, wyciągnął ręce, jak gdyby chciał raz jeszcze odepchnąć siostrę, poczem odwrócił się od niej i pobiegł ku miastu. Liza stała czas jakiś, patrząc za nim, dopóki nie zniknął, poczem odtajało w niej wszystko to, co było zakrzepłe pod wpływem mroźnego samolubstwa, jakiego dowiódł jej brat w całem tem zajściu, oparła się więc o mur cmentarny i zaczęła płakać. Człowiek jakiś nadszedł właśnie i przeszedł obok niej, starzec z siwą brodą, ubrany w długi, wytarty chałat i kapelusz z szerokimi brzegami. Był to stary żyd, którego Liza poznała za pośrednictwem Jenny. Nie poznał jej, mimo to zatrzymał się, widząc płaczącą kobietę.
— Co wam jest? — przemówił do niej — czy nie mógłbym wam w czem pomódz?
Liza podniosła głowę i nazwała go po imieniu. Był to bądź co bądź ktoś życzliwy.
— Panie Riah — rzekła przez łzy. Riah zadziwił się mocno.
— To pani. No! A ja myślałem, że mówię do nieznajomej. Co się pani stało?
— Brat mój poróżnił się ze mną i wyparł się mnie.
— No! to niech pani zapomni o nim, to niedobry, niewdzięczny chłopak... ja panią do domu odprowadzę.
Liza zgodziła się na to i wyszli oboje z placu, okalającego cmentarz. Zaledwie jednak znaleźli się na głównej ulicy, zjawił się, jak z pod ziemi Eugeniusz, pytając poufale:
— Co się stało, Lizo! Czekam tu na ciebie od godziny, włócząc się tu i tam, jak stary tandeciarz.
Ostatnie słowa wyrzeczone zostały pod adresem starego Riah, którego poufałe zbliżenie się do Lizy nie podobało się Eugeniuszowi. Ale Liza pod świeżem wrażeniem gróźb, rzuconych przez Bradleya Headstone, zadrżała z trwogi.
— O proszę, odejdź pan, panie Wrayburne, pan Riah odprowadzi mnie do domu.
— Odejść? ani mi się śni, czekam tu przecie umyślnie na ciebie. Zjadłem obiad w sąsiedniej restauracyi i czatuję tu od godziny. Ale czemu się tak spóźniłaś?
— Nie mogę panu teraz nic powiedzieć, panie Wrayburne, ale proszę pana na wszystko, odejdź pan i strzeż się pan, o strzeż...
— Cóż to znowu za awantury arabskie, kogo i czego mam się obawiać, a przedewszystkiem, cóż to za nowego opiekuna znalazłaś sobie, Lizo?
— To przyjaciel panie, dobry znajomy, który odprowadzi mnie do domu.
— Powiedz temu przyjacielowi, że ja go zastąpię, a po drodze opowiesz mi wszystko, Lizo.
— Chodzi tu o jej brata — rzekł wreszcie stary żyd — mieszając się do rozmowy.
— O jej brata? i cóż tam znowu zmalował ten godny braciszek?
Nikt mu na to nie odpowiedział i zatrzymali się wszyscy troje. Riah nie myślał ustępować, gotów stać tak całą noc z bierną cierpliwością, właściwą ludziom jego rasy. Eugeniusz, który spotykał go już, jak wszystkich, co wchodzili w życie Lizy — rzekł żartobliwie:
— Zechciej czcigodny panie Riah powrócić do swych obowiązków w synagodze.
— Przepraszam — odrzekł Riah — ale odejdę dopiero wtedy, gdy ta pani tego zażąda.
— Nie, nie żądam tego wcale panie Riah, a pan panie Wrayburne, nie chciej mię posądzać o niewdzięczność. Jestem tylko bardzo nieszczęśliwa. Och, na miłość Boską, pamiętaj pan o mojej przestrodze.
— A skoro niema innej rady — rzekł swobodnie Eugeniusz — odprowadzimy panią obaj. Pan Riah z jednej strony, a ja z drugiej.
Znał dobrze władzę swoją nad nią i wiedział, że nie zażąda od niego naprawdę, by od niej odszedł. Towarzyszył więc jej, nie troszcząc się o sąsiedztwo żyda, który szedł z nimi w milczeniu.
— I cóż tam Lizo? — spytał, pochylając się nad nią, przed kim to radzisz mi się wystrzegać.
— Ten nauczyciel, pan wie, on pana nienawidzi.
Eugeniusz zaśmiał się, biorąc rzecz całą bardzo lekko. Zrozumiał, że Liza boi się o niego i dlatego nie chce pokazywać się na ulicy w jego towarzystwie, że jednak niepokoiłaby się, gdyby jej znikł nagle z oczu, szedł więc obok niej swobodny, wytworny, uważny na każde jej słowo. Cóż dziwnego, że po scenie, którą przeżyła przed chwilą, wobec niskiego samolubstwa brata i brutalnej złości odrzuconego konkurenta, postępowanie Eugeniusza było dla niej jakgdyby przebłyskiem świetlanym czarodziejskiego świata, do którego wstępu broniły jej gniew, zawiść i wszystkie niskie namiętności, sprzymierzone zda się przeciw niej. Doszedłszy do mieszkania, Liza pożegnała obu swych towarzyszy i powróciła do siebie.
— Bardzo obowiązany za pańskie towarzystwo, panie Riah, — rzekł Eugeniusz do żyda, — ale teraz zmuszony jestem pożegnać pana.
— I ja także życzę panu dobrej nocy, — odparł Riah, — a i ja radziłbym, żeby pan brał życie trochę poważniej.
— Ja zaś pragnąłbym, abyś je pan brał trochę lżej, — rzekł na to Eugeniusz.
A przecież, powracając do domu, zamyślił się sam głębiej, niż tego pragnął.
Mortimer miał słuszność, powtarzał sobie w duchu, pytając, dokąd dążę i gdzie mnie to zaprowadzi. A zresztą przyszłość to pokaże.
Stary Riah tymczasem odpoczął przed mieszkaniem Jeanny Wren i ruszył w dalszą drogę, przesuwając się przez ciemne ulice, w swej długiej wschodniej sukni, jak widmo wieków minionych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.