Wspólny przyjaciel/Część druga/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Heroizm ubóstwa.

Po tej burzliwej nocy, która zgasiła ostatnie iskierki jego nadziei, Rokesmith pozwolił sobie na kilka godzin snu nad ranem.
Skoro się obudził, doniesiono mu, że czeka na niego stara Higdenowa i pragnie z nim pomówić. Zaprosił ją natychmiast do swego gabinetu, posadził w fotelu i spytał, czego żąda.
— Mój dobry panie — rzekła stara kobieta — przyszłam tu z powodu Salopa. Ten chłopak uwziął się pracować na mnie i nie mogę się go pozbyć z chałupy.
— Szanuję go za to — odrzekł Rokesmith.
— Doprawdy? a ja myślę inaczej. Zresztą, nie mogę sądzić o tem, co inni robią, ale wiem, co mnie zrobić wypada. To też skoro chłopak się uparł i nie chce odejść odemnie, ja odejdę od niego.
— Jakże pani tego dokaże?
— Ucieknę z domu.
— Ucieknie pani? — spytał ze zdumieniem, patrząc na sędziwą twarz, której każdy rys wyrażał niezłomną energię.
— Tak jest, panie, a zresztą i dla mnie będzie tak lepiej. Bo widzisz kochany mój (daruj mi, że tak mówię, ale stara już jestem, a pan jest dobry, rozumiejący człowiek), otóż od śmierci mojego Jonny przychodzą na mnie takie godziny wieczorem zwłaszcza, że się zapominam. Przywiduje mi si, że huśtam dziecko na kolanach, to znowu, że to nie on, lecz jego matka, lub które z rodzeństwa, wszystko to, co już powymierało. Jeśli to dłużej potrwa, to zniedołężnieję do reszty, a oni gotowi nie zamknąć w jednym z tych swoich domów robotniczych. Nie chcę, mój panie, nie chcę stać się podobną do tych biedaków, których trzymają jak w więzieniu i czasem tylko wyprowadzają niby na spacer. Widziałam, jak to wlecze się po ulicach, zalęknione jakieś, osłupiałe. Nie, nie! potrafię jeszcze zarobić na życie. Za młodu nie było żwawszej odemnie dziewczyny i nie bałam się nigdy pracy, a i dziś zostało mi troszkę jeszcze sił. To też umyśliłam sobie, że poproszę waszej dobrej pani o pożyczenie mi jakich 20-stu szylingów, za które kupię różnych drobiazgów, włożę to do koszyka i chodzić będę z tym towarem od domu do domu. Tam u nas wszyscy mnie znają i rozkupią mi wszystko, tak, że kupić będę mogła nowy towar, a nawet oddać pożyczone pieniądze.
— A więc to pani sobie obmyśliła?
— A cóż innego kochany mój, cóż innego obmyślić można w moim wieku. Wiem ja dobrze, że wasi państwo są dobrzy ludzie i wzięliby mnie chętnie na chleb łaskawy... ale ja na to przystać nie możę.
— A jednak przyjdzie czas, że pani będzie musiała przyjąć jakąś pomoc.
— Nie! Kochany mój; spodziewam się, że wystarczę sobie do końca. A przecież nie robię tego przez pychę, ale gdybym żyła z jałmużny póki mam jeszcze trochę sił, to by mi wstyd było, już nie samej siebie, ale wszystkich moich, tych, co w ziemi leżą, to jakbym się ich zaparła.
— Ale przecież Salop ma obowiązki dla pani i powinien się wam odwdzięczyć.
— A toć wiem, mój dobry panie — odparła z uśmiechem — i właśnie dlatego przyszłam, bo nie chcę, aby się kto tak przy mnie marnował. Niepozorny on, ale ma wielki spryt w ręku i jeśli już państwo Boffen tak są dla niego dobrzy, to niechby się uczył na stolarza.
Tu Higdenowa opowiedziała szeroko, jakto Salop umiał strugać różne zabawki dla dzieci i jak się raz z dziesięcioro ludzi zebrało przed chatą, patrząc, jak doskonale naprawił katarynkę wędrownemu grajkowi. To samo było z maglem, który umiał zawsze utrzymać w wybornym stanie, słowem, zdolności miał zdecydowane w tym kierunku i należało go kształcić na stolarza.
Po namyśle Rokesmith musiał przyznać słuszność starej Higdenowej, która obmyśliła wszystko mądrze, logicznie i bez cienia egoizmu. Przełożył więc jej plan państwu Boffen tegoż jeszcze dnia, poczem cały dom zajął się gruntownie przysposabianiem towaru dla Higdenowej i ładowaniem jej koszyka. Nazajutrz zebrali się wszyscy w hali wschodniej dla pożegnania dzielnej kobiety i wyprawienia jej w drogę. Rokesmith i Bella, którzy widzieli się po raz pierwszy od czasu owej stanowczej rozmowy, trzymali się od siebie z daleka, jakby na skutek milczącej umowy i unikali swego wzroku.
— Słówko jeszcze pani Higden — rzekł Rokesmith — niech pani weźmie z sobą ten list, napisany w imieniu pana Boffen i zaopatrzony jego adresem. Gdyby zaszło coś nadzwyczajnego, to ten papier przyda się pani jako świadectwo, że państwo Boffenowie są pani przyjaciółmi. Nie nazwałem ich protektorami pani, bo tego wyrażenia pan Boffen nie uznaje.
— Spodziewam się — zawołał z zapałem stary Noddy — dosyć już mam tych protektorów i patronatów, czy jak się tam to nazywa. I rzecz sama i tytuł są jednako mało warte.
— Nie irytuj się bez potrzeby, — miarkowała go pani Boffen.
— Owszem moja stara, owszem — pozwól mi wypowiedzieć, co o tem pomyślę, perorował z przejęciem były śmieciarz. — Przecież u nas nie można poprostu krokiem stąpić, aby się wnet nie dostać pod jakiś protektorat. Biorę naprzykład bilet na wystawę kwiatów, lub na koncert, gdzie gra muzyka, biorę i płacę za to dobre pieniądze; po jakiegoż dyabła mam dostawać się z tego powodu pod protektorat jakiegoś pana Tomackick... czy lady Stygle. Jeżeli rzecz jest dobra sama w sobie, to nie doda jej wartości żaden protektor, a jeśli jest zła, to jej żaden protektor nie pomoże. Ale u nas tak, buduje się naprzykład jakiś nowy dom lub zakład dobroczynny i mói się o tem tak, jak gdyby cegły i wapno nic tu nie znaczyły wobec protektoratu. Dziwić się doprawdy należy tym protektorom i protektorkom, że pozwalają tak na poniewieranie swych nazwisk, bo dziś żadne pigułki nawet lub pomada do włosów nie mogą się obejść bez protektoratu. Ciekawa rzecz, czy jest gdzie na świecie kraj oprócz naszego, gdzieby bawiono się w podobne sztuczki.
Wylawszy w ten sposób żółć na bezpłodność patronatów, pan Boffen odzyskał swój zwykły humor i udzielił ostatnich rad starej Higdenowej.
— Nasz sekretarz — mówił do niej — miał wyborny pomysł, układając ten list. Bo przecież może się zdarzyć, że pani zachoruje. Tak jest, pani Higden, nie może pani zaprzeczyć przy całym swym uporze, że pani może nagle zasłabnąć, jak każdy inny człowiek.
Higdenowa przyznała mu słuszność i oświadczyła, że przyjmuje list z wdzięcznością i zrobi z niego użytek w razie potrzeby.
— Nie mnie należy się wdzięczność, lecz panu Rokesmithowi, — odrzekł pan Boffen, — ale czy się pani jeszcze nie namyśli na zmianę projektu? Mogłaby pani naprzykład zarządzać domem tam w naszej starej willi, gdzie osadziłem już mego literata z drewnianą nogą, niejakiego Silasa Wegg. Brak tam właśnie gospodyni. Czy nie zechciałaby pani zostać nią, pani Higden?
Ale stara kobieta oparła się tej nawet pokusie. Pożegnała wszystkich, dziękując za pomoc, a gdy przyszła kolej na Bellę, ucałowała ją, mówiąc:
— Bo on kazał pocałować „ładną panią“, mój biedny mały Jonny. — Rokesmith patrzył na to z boku, patrzył na ten pocałunek wyciśnięty na świeżej twarzyczce Belli, w imieniu dziecka, które nosiło fatalne imię Johna Harmon. Stał tak długo zapatrzony, nie zdając sobie sprawy, że stara Higdenowa odeszła już dla rozpoczęcia swej heroicznej wędrówki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.