Wspólny przyjaciel/Część druga/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Nieszkodllwe porwanie.

Wybraniec fortuny, gagatek losu, dziecko szczęścia, czyli, mówiąc prostszemi słowy, wzbogacony świeżo Nikodem Boffen, przyzwyczaił się stosunkowo szybko do swego wspaniałego pałacu i wszystkich ciężarów, jakie pociągał za sobą nowy tryb życia. Ciężary te poczytywał niejako za haracz niezbędny, związany z bogactwem, a znosił je tem chętniej, że małżonka jego i Bella zachwycone były światowym wirem, w jaki je wciągnięto. Bella była w tym wypadku bardzo cennym nabytkiem dla państwa Boffenów. Nie dość, że czarująca jej piękność, podniesiona strojem, budziła ogólny podziw, ale i spryt wrodzony, z jakim młoda ta panna zastosowała się do poziomu nowego swego otoczenia, oddawała im nie małe usługi. Bella podjęła się z własnej woli wykształcenia pani Boffen we wszystkich subtelnościach towarzyskich, jakich domaga się od członków swoich szkoła Podsnapów. Co więcej, przejęła się tak mocno swą misyą, że ilekroć poczciwa jej opiekunka popełniła jaki nietakt, czyli, innemi słowy, potknęła się na śliskiej powierzchni, na której łyżwuje się stale cała Podsnaperya, Bella cierpiała tak mocno, jak gdyby sama popełniła jakiś błąd, narażający ją na śmieszność. A jednak niepokój ten był całkiem zbyteczny, bo piękny świat stolicy przyjął bogatych Boffenów, bez żadnych zastrzeżeń, a całe towarzystwo zgodziło się jednomyślnie na przyznanie poczciwej parze czarująco patryarchalnej prostoty. Bella była zresztą wogóle zbyt młoda, aby zdawać sobie sprawę ze swego nowego położenia, a ponieważ dawniej ubolewała zawsze nad skromnymi warunkami, w jakich żyć musiała w domu, nie dziw, że zachwycona była książęcą rezydencyą, w jakiej mieszkała teraz i przekładała ją o wiele nad lichy przytułek w ojcowskiej suterenie.
— Dziwny człowiek ten Rokesmith — rzekł dnia pewnego pan Boffen do swej czarującej pupilki; — nieoszacowany jako sekretarz, ale postępuje często tak, że go wcale zrozumieć nie mogę.
Bella nadstawiła uszka, bo i ona także znajdowała, że sekretarz państwa Boffen jest dziwnym człowiekiem.
— Nie mogę wątpić, że jest mi szczerze oddany — mówił dalej pan Boffen — pracuje za pięciu, a jednak jest w nim coś, co nie dopuszcza do prawdziwego zbliżenia. — Czasem zdaje mi się, że go już prawie mam, ale on w tejże chwili wymyka się na nowo.
— Na czemże to polega? — spytała Bella.
— Ileż to razy zapraszałem go do naszych salonów, wtedy gdy mamy gości, ale on nie chce, unika stanowczo ludzi i oprócz nas, nie chce nikogo widzieć.
— Jeśli sobie wyobraża, że jest za wielkim panem, — zauważyła Bella, wydymając usteczka.
— Nie to, nie to — odparł pan Boffen — jestem pewny, że nie robi tego przez dumę.
— Więc, jeśli się ma za człowieka niższej sfery, to już jego rzecz.
— Och nie! — zaprzeczył żywo Boffen — Rokesmith nie ma się wcale za gorszego od ludzi, którzy tu bywają.
— W takim razie, czemuż unika towarzystwa? — spytała Bella.
— Niech mnie powieszą, jeśli wiem, co to znaczy — zaklął Boffen. — Z początku myślałem, że unika tylko pana Lightwooda, teraz nie chce widzieć nikogo.
— O! już wiem, co to znaczy — pomyślała wtedy Bella. Poczyniła już ona na tem tle swoje własne kobiece spostrzeżenia. Mortimer Lightwood spotykał ją w towarzystwach, do których uczęszczała, bywał także dość często u państwa Boffenów. Bella zdawała sobie wybornie sprawę z wrażenia, jakie jej ładna twarzyczka robiła na młodym adwokacie. Wpadła mu w oko niezawodnie, a sekretarz był zazdrosny. Proszę! taki sekretarz, taki tam lokator jej rodziców.
Było to trochę zapewne dziwaczne, że Bella odczuwała tak wyniosłą pogardę dla lokatora swych rodziców i czuła się o tyle od niego wyższa, skoro jednak uprzytomnimy sobie, że była to dziewczyna, psuta od dzieciństwa, wpierw za uboga, obecnie za bogata, to przewrót, jaki się dokonał w jej główce, wyda się nam mniej anormalny.
— To za wiele! — myślała dalej ładna miss, której oburzenie wzrastało. — Ten sekretarz chciałby odsuwać odemnie ludzi przyzwoitych. Dzikie pretensye ma ten człowiek.
A przecież tak niedawno jeszcze Bella doznawała niemałego wzruszenia na myśl, że lokator Pa może się w niej zakochać. — Prawda, że wtedy nie mieszkała jeszcze w arystokratycznym pałacu państwa Boffenów i nie ubierała się u najlepszej krawcowej.
— Okropny nudziarz z tego sekretarza — myślała dalej Bella. — Niby to odsuwa się od towarzystwa, a właściwie umie być natrętny. — Na poparcie tego zarzutu przypomniała sobie, że ilekroć powracała z teatru lub z wizyty z panią Boffen, Rokesmith potrafił zawsze upatrzyć stosowną chwilę, aby wyjść na ich spotkanie i podać im ramię przy wysiadaniu z powozu. Pani Boffen przyjmowała to zawsze z takim zachwytem, że on mógł sobie Bóg wie co pomyśleć, ten nieznośny sekretarz. Tegoż dnia Rokesmith znalazł się w salonie sam na sam z panną Wilfer.
— Czy nie da mi pani jakich poleceń dla swej rodziny? — spytał jej.
— Co pan przez to rozumie? — spytała Bella, spuszczając leniwie powieki.
— Nie wątpię, że pani im często przysyła wiadomości o sobie, ale ponieważ bywam tam codziennie, czułbym się szczęśliwy, służąc pani za pośrednika, a wiem, że serdeczne słówko od pani ucieszyłoby ich bardzo.
— Nie potrzebuje mi pan tego przypominać — przerwała wyniośle Bella — a zresztą oni mi wcale nie przesyłają serdecznych słówek. — Mówiąc to, czuła wybornie, że się źle broni, Rokesmith nie zdawał się tego widzieć.
— Rodzice pani pytają mnie często o panią, powtarzam im wiadomości, na jakie mnie stać.
— Spodziewam się, że informacye, jakich pan im udzielasz, są autentyczne.
— Gdyby pani wątpiła o tem, nie przyniosłoby to pani zaszczytu.
— Przepraszam pana, panie Rokesmith, zasłużyłam na to surowe słówko.
— Niech pani tego tak źle nie bierze, to ja przepraszam panią; wracając zaś do rodziców pani, to rzeczywiście nie raz mi dają dla pani zlecenia, ale wobec tego, że pani nigdy o nich nie pyta, nie śmiem doprawdy...
— Pójdę do nich jutro — rzekła nagle Bella z rodzajem skruchy.
— Czy mam im to oznajmić?
— Jeśli pan uważa za stosowne.
Rokesmith zaczekał jeszcze czas jakiś, w nadziei, że rozmowa się przeciągnie, ale Bella nie okazywała do tego ochoty, pożegnał ją więc i odszedł. Zostawszy sama, Bella zmuszona była przyznać, że usprawiedliwiała się przed sekretarzem i że rozmowa z nim skłoniła ją do odwiedzenia rodziców, o czem wpierw wcale nie myślała.
— Cóż to znaczy? — pytała siebie. — Ten człowiek wyobraża sobie pewnie, że ma na mnie jakiś wpływ! Bądź co bądź, zapowiedziała swym opiekunom swój zamiar odwiedzenia rodziców, a pani Boffen wymogła na niej przyrzeczenie, że uda się tam powozem. Skutkiem tego nazajutrz wspaniały ekwipaż, wiozący Bellę, zatrzymał się przed wrotami skromnego domku. Matka jej i siostra, uprzedzone już przez Rokesmitha, przypatrywały się temu z po za zapuszczonej firanki, nie pokazywały się umyślnie długi czas, aby sąsiedzi ich zbudowali się należycie widokiem majestatycznego zaprzęgu.
Wreszcie Bella dostała się do znanej już nam sutereny, a kontrast, jaki stanowiło to nędzne mieszkanie ze wspaniałym pałacem, uderzył ją mocno,
— Jakim sposobem ja mogłam tu egzystować? — myślała w duchu.
Ponury majestat matki i uszczypliwa arogancya siostry nie ułatwiły położenia. Bella potrzebowała zachęty, której tu nie znalazła.
— Wyrządziłaś nam wielki zaszczyt, moja córko — rzekła pani Wilfer, podając jej do ucałowania policzek sztywny, jak grzbiet łyżki stołowej — czy nie uważasz, że siostra twoja wyrosła?
— Bardzo mama dobrze robi, przyjmując ją, jak na to zasłużyła, — rzekła Lawinia — ale co ma do tego mój wzrost, wyszłam już z wieku, w którym się rośnie.
— Ja, moja córko, urosłam jeszcze po ślubie.
— Możliwe, ale niema się mama czem chwalić. Jak się masz Bello i jak się mają twoi Boffenowie.
— Dość tego, moja córko, nie zniosę dłużej tak lekkomyślnego sposobu wyrażania się.
— Lekkomyślnego? Więc będę mówiła Boffeny, jak się mają twoje Boffeny?
— Niepoprawna sroczko!
— Niepoprawna? być może, w każdym razie nie chcę rosnąć jeszcze po ślubie.
— Nie chcesz? nie chcesz? — spytała surowo matka.
— Nie chcę, Ma, i nic w świecie nie skłoni mnie do tego.
— Mogłam się tego spodziewać — rzekła ponuro pani Wilfer. — Przykład idzie z góry. Starsza córka opuszcza mnie dla ludzi bogatych i pysznych, młodsza lekceważy mnie i znieważa; jedno jest przyczyną drugiego.
— Ależ mamo — rzekła wreszcie Bella, państwo Boffenowie są bogaci, ale nie są pyszni i nigdy nimi nie byli.
— Cóż-to mamo, zapominasz, że jej Boffeny są doskonałością — zawołała czupurna Lawy.
Zadowolona z tego poparcia pani Wilfer, zawarła wnet przymierze ze swą młodszą córką.
— W istocie — rzekła — zdaje mi się, że Bella domaga się od nas takiej opinii o tych ludziach. Ale, nie mówiąc już o tem, że ta Boffenowa ma twarz, o której nigdy nie mogę myśleć bez wewnętrznego drżenia, nie żyjemy z sobą ta pani Boffenowa i ja na tak zażyłej stopie, aby mówić o sobie tak poufnie. Nie przypuszczam, aby ta pani, mówiąc o mnie, nazywała mnie Wilferową i dlatego wolę trzymać ją w należytej odległości. Czy zrozumiałaś mnie, moja córko?
Lawy nie siliła się wcale udawać, że zrozumiała cobądź z matczynej przemowy, lecz zapytała raz jeszcze Belli:
— Powiedz-że wreszcie, jak się mają ci ludzie, o których pytałam przed chwilą?
— Ci ludzie, jak ich nazywacie — odparła z oburzeniem Bella — są przedewszystkiem zbyt dobrzy i szlachetni, abym ich chciała mieszać do waszych rozmów.
— Powiedz lepiej odrazu, że cenisz ich daleko wyżej od nas — odrzekła gorzko pani Wilfer. — Nie krępuj się moja córko i mów otwarcie.
— Ależ Ma — krzyknęła Bella, tupiąc nogą, — ty i Lawy potrafiłybyście i świętych z cierpliwości wyprowadzić.
— Biedna moja Lawy — rzekła pani Wilfer ze współczuciem — zawsze niesłusznie prześladowana.
Ale Lawy zerwała w tej chwili przymierze z matką.
— Proszę cię, Ma, nie wtrącaj się do mnie, potrafię się wybornie sama obronić.
— Jedno mnie tylko dziwi — zaczęła pani Wilfer, zwracając się znowu do Belli — że znalazłaś czas i ochotę do odwiedzenia nas i opuszczenia na chwilę państwa Boffenów, z którymi wiążą cię węzły, potężniejsze od uczuć rodzinnych. To też upewniam cię, że czuję się dumna z tego chwilowego tryumfu, odniesionego nad panią Boffenową.
Wymawiając znienawidzone nazwisko, matka Belli podwajała z zasady początkowe jego litery, jakby to właśnie owo „B“ wyrażało wszystkie okropne cechy, jakie przypisywała tym ludziom, stokroć dobitniej, niż gdyby się nazywali Pofenami, Kofenami albo Dofenami.
— Ma! — krzyknęła Bella — zmuszasz mnie do powiedzenia ci, że żałuję bardzo, że tu przyszłam. Nie powrócę tu i noga moja tu nie postanie, chyba wtedy, kiedy Pa będzie w domu. Pa jest dobry, szlachetny, delikatny, Pa nie mówiłby mi takich rzeczy i nie obsypywałby obelgami moich dobroczyńców i ja daleko lepiej kocham Pa, niż ciebie, niż Lawy, niż was wszystkich.
Dawszy raz upust swym żałosnym uczuciom, Bella nie znalazła już pociechy, nawet w swej pięknej sukni i wybuchnęła głośnym płaczem.
— O Wilferze — rzekła wtedy szlachetna Ma, podnosząc oczy w górę i wyciągając rękę w próżnię, — co za męka dla ciebie, gdybyś był świadkiem, jak córka twoja znieważa w twem imieniu tę, która jest twoją małżonką i matką twych dzieci. Na szczęście, los oszczędził ci tej goryczy.
Tu głos szanownej damy zadrżał, a łzy popłynęły strumieniem po jej policzkach.
— Nie cierpię tych Boffenów — zawołała Lawy — i będę ich zawsze nazywała Boffenami i powiem im w oczy, że są ohydni, marni, podli i głupi.
Wypowiedziawszy to wszystko, Lawy dała z kolei upust obfitym łzom.
W tej samej chwili ktoś otworzył z hałasem furtę od wejścia i rodzina Wilferów ujrzała przez okno śpieszącego do domu Rokesmitha.
— Pójdę mu otworzyć — rzekła pani Wilfer, podnosząc się z rezygnacyą — nie mamy przecie służby, któraby mogła mię wyręczyć, a jeśli nasz lokator dojrzy na twarzy mojej ślady wylanych łez, niech wysnuje z tego wnioski, jakie mu się tylko podoba.
Wyszła więc i powróciła po chwili, obwieszczając tonem średniowiecznego herolda: — Mister Rokesmith przynosi zlecenie dla miss Izabelli Wilfer. — Tuż za nią ukazał się sekretarz, który poznał odrazu, że wizyta Belli u rodziców nie poszła pomyślnie. Udał jednak, że nie zdaje sobie z tego sprawy i wręczył jej małą paczkę, mówiąc:
— Pan Boffen miał zamiar oddać to pani sam jeszcze w domu, że jednak pani wyjechała wcześniej, nie zdążył tego zrobić i mnie zlecił naprawienie tego zapomnienia.
— Dziękuję panu — odparła Bella, biorąc z jego rąk małą paczkę. — Jak pan widzi, pokłóciłyśmy się na dobre, pan wie zresztą, jak my tu z sobą żyjemy. Jadę już! jeszcze chwila, a pan by mnie nie zastał.
Zamieniła krótkie uściski z matką i siostrą. Rokesmith chciał ją odprowadzić, ale pani Wilfer stanęła między niemi.
— Daruje pan — rzekła — ale jako matka mam prawo towarzyszyć mej córce.
Rokesmith usunął się więc z drogi szlachetnej damie, która doszła aż do furty, prowadzącej na ulicę, a otworzywszy ją szeroko — zawołała, powiewając rękawiczkami:
— Lokaj państwa Boffenów!
Skoro zaś wymieniony służący stanął przed nią, pani Wilfer rozkazała:
— Powóz panny Wilfer.
Powóz nadjechał a dostojna dama asystowała odjazdowi swej córki w postawie dozorcy więziennego, wydającego komu należy ważnego więźnia stanu. Ceremoniał ten przeciągnął się do blisko dziesięciu minut ku osłupieniu i olśnieniu sąsiadów. Siedząc już w powozie, Bella otworzyła paczkę i znalazła w niej prześliczną sakiewkę, zawierającą 500 franków w złocie.
— Jak to dobrze! — ucieszyła się — pojadę do Pa i zrobię mu niespodziankę.
Nie znała coprawda miejsca, w którem pracował jej ojciec, nie była nigdy w tych ciemnych, sklepionych biurach. Kazała więc tylko stangretowi jechać na ulicę, gdzie znajdował się kantor Weneeringa i, nakreśliwszy kilka słów na kartce z notatnika, posłała okazałego lokaja z misyą do swego Pa. Ukazanie się tego posła zrobiło w biurze tem większą sensacyę, że lokaj oświadczył na głos, że pewna dama oczekuje na ulicy pana Wilfera.
Skoro Rumty (jak go nazywali koledzy) wyszedł, posłano za nim na zwiady za wspólną zgodą jednego z młodszych pracowników, a ten powrócił wnet z wieścią, że dama, z którą rozmawia Rumty, jest skończoną pięknością, „pierwszy sort“, tak pod względem urody, jak elegancyi i że ekwipaż jej jest poprostu olśniewający. Rumty, który wybiegł z biura, mając pióro za uchem, wciągnięty został niemal przemocą do powozu i na wpół uduszony w uściskach przez córkę.
— Boże jedyny! — mówił — jakaż z ciebie wspaniała lady, moja Bello. A ja, co prawda, myślałem, żeś już o nas całkiem zapomniała, że wyrzekłaś się matki i siostry.
— Byłam u nich przed chwilą Pa.
— Czy tak? — spytał Rumty trochę zmieszany — i jakże cię przyjęły.
— Bardzo źle, zarówno Ma, jak Lawy.
— Tak, to się im czasem zdarza — zauważył cierpliwie Rumty. — Spodziewam się, żeś się na nie nie obraziła.
— Owszem, byłam kubek w kubek taka, jak one, to jest okropnie nieprzyjemna. Mniejsza o to zresztą, skoro mam ciebie. Zabieram cię Pa i jedziemy razem na obiad.
— To zbyteczne, moja droga, ja już jestem po obiedzie. Co prawda, zjadłem tylko kiszkę, bo to widzisz, najtaniej wypada.
— To ci jeszcze nie odbierze apetytu. Słowem, musisz jechać ze mną.
— To prawda — zgodził się Rumty — że kiszka nie zawsze nasyci, ale skoro niezależne od nas okoliczności nie pozwalają na inny wybór, dobrze zjeść i kawałek kiszki.
Mówił to zniżonym głosem, jakby onieśmielony świetnym ekwipażem córki.
— Biedny mój Pa! — zawołała Bella i, zrzuciwszy mu kapelusz z głowy, zaczęła mu po dawnemu gospodarować we włosach, podnosząc mu je do góry. — Prawda Pa! — mówiła pieszczotliwie — że chociaż ja plotę czasem jak na mękach, to przecież nie uchybiłam ci nigdy na seryo.
— Przyznaję ci to chętnie, ale tymczasem być czesanym w miejscu publicznem przez ładną kobietę, to ściąga spojrzenia ludzkie.
Bella roześmiała się i włożyła mu z powrotem kapelusz na głowę.
— Idźże Pa — nagliła go — powiedz, że chcesz mieć urlop na dzisiaj, muszą cię puścić przez cały dzień, musisz należeć do mnie.
Skoro jednak oddalił się, spełniając jej życzenie, Bella, patrząc za nim, zauważyła jego nędzne, wytarte ubranie i serce ścisnęło się jej żalem.
— Biedny Pa! Jak śmiał mówić ten wstrętny sekretarz, że ja o nim zapomniałam.
A przecież głos wewnętrzny ostrzegał ją, że sekretarz mówił prawdę. Po chwili Rumty powrócił, otrzymawszy bez trudności żądany urlop.
— Posłuchaj, Pa! — zawołała Bella, która przez ten czas ułożyła już sobie cały plan. — Odwieziesz mnie do ogrodu Tower-Hill, gdzie odprawimy powóz. Ja zaczekam tam na ciebie, ty zaś udasz się do najpierwszego magazynu i wybierzesz tam sobie najlepszy, najdroższy garnitur, kapelusz, najpiękniejsze kamaszki, wszystko to kupić sobie musisz w najlepszym gatunku, rozumiesz Pa? Wybierać musisz najdroższe, najładniejsze rzeczy.
— Ależ Bello!
— Ani słowa Pa! Masz tu oto 50 funtów w złocie, to ci wystarczy.
Oszołomiony Pa zgodził się na wszystko, a po upływie pół godziny stawił się w alejach ogrodu Tower Hill wystrojony jaknajwspanialej, tak, że Bella obchodzić go zaczęła naokoło z niekłamanym podziwem.
— Wspaniały jesteś Pa! No, a teraz podaj rękę ładnej kobiecie, bo ja jestem ładną kobietą, nieprawdaż Pa? i pójdziemy we dwoje zjeść obiad w restauracyi.
— Gdzie naprzykład?
— W Greenwich, Pa! — odparła walecznie — pójdziemy do Greenwich i każemy sobie podać, co tam mają najlepszego.
Po drodze Rumty spytał nieśmiało córki, czy nie należałoby zabrać na ten obiad pani Wilfer i Lawinii.
— Za nic na świecie, Pa. Tak nam przecie dobrze we dwoje. Nie zapieraj się, byłam zawsze twoją faworytką. Nie pierwszy to raz zresztą wymykamy się z domu we dwoje. Pamiętasz, Pa?
— Rozumie się, że pamiętam. Nieraz w niedzielę, gdy matka twoja była tak trochę tego... wychodziliśmy na spacer.
— Byłam, co prawda, uprzykrzonem dzieckiem. Jak ci dokuczałam, Pa! Musiałeś mnie nosić na rękach, bo nie chciałam iść; to znów bawić się ze mną w konia wtedy, gdy wolałbyś siedzieć sobie na ławce i czytać gazetę.
— Czasem tak bywało, ale najczęściej byłaś najmilszą towarzyszką, a przytem śliczne z ciebie było dziecko. Twoja matka także mogłaby być wyborną towarzyszką dla kogoś, coby mógł dotrzymać jej kroku, to jest iść zawsze równym tempem prosto przed siebie. Ale widzisz, jeśli człowiek lubi czasem zboczyć, powałęsać się trochę, odpocząć, ten już z matką twoją zgodzić się nie może.
— Rozumiem to wybornie, Pa.
— Albo wiesz, znasz naprzykład muzykę marsza ze „Saula”, jest to śliczna melodya, bardzo uroczysta, poważna. Ale jeśli ci każą maszerować całe życie przy dźwiękach tej pogrzebowej muzyki, jeśli po całodziennej pracy, przyszedłszy do domu, nie słyszysz nic, prócz tej surowej muzyki, to wreszcie psuje to trochę pogodę myśli.
— Biedny Pa!
Biedny Pa był dziś najszczęśliwszym w świecie człowiekiem, a dzień ten, który spędził z Bellą, był bodaj najweselszy z jego życia, nie wyłączając owego dnia, w którym heroiczna jego małżonka poszła z nim do ołtarza przy dźwiękach żałobnego marsza.
Siedzieli oboje na słonecznej werandzie, wychodzącej na Tamizę, Bella kaprysiła umyślnie i wybierała co najwymyślniejsze potrawy, byleby napchać swego Pa najlepszymi przysmakami. Patrzyli na wielomasztowe statki, stojące na kotwicy lub odpływające z portu, a wyobraźnia Belli bujała szeroko, wymyślając dla Pa najwspanialsze karyery. To robiła go właścicielem olbrzymiego ładunku węgla, z którym popłynąć miał do New Castle, dla wymienienia go na czarne dyamenty. To wyprawiała go do Chin, gdzie miał zrobić olbrzymią fortunę, handlując opium, poczem powracał do Anglii, przywożąc córce swej piękne jedwabie i szale wschodnie. Rumty słuchał z zachwytem tego obrazowego szczebiotu, a wreszcie zapytał:
— Przecież i tak jesteś szczęśliwa i lepiej ci z pewnością, niż w domu.
— Nie wiem — odparła Bella, potrząsając główką, — Dogadzają mi wprawdzie we wszystkiem, ale gdybyś wiedział Pa, jaka ja się zrobiłam chciwa.
— Nie zdaje się — zaprzeczył ojciec, spoglądając na swój nowy garnitur.
— Zechciej zrozumieć mnie Pa, nie jestem skąpa, ale chcę mieć pieniądze, aby je wydawać.
— Wszyscy mniej więcej chcą je mieć z tegoż powodu.
— Nie, nie wszyscy. To, co ja czuję, jest okropne. Czy wiesz Pa, że nie myślę o czem innem, jak tylko o pieniądzach i chcę koniecznie dojść do posiadania ich.
— W jaki sposób?
— Tobie jednemu powiem Pa, bo ja się ciebie całkiem nie wstydzę. Jesteś dla mnie, jak młodszy brat. Powiem ci więc wszystko, tylko nie zapominaj dochować mi sekretu, bo inaczej zdradzę przed Ma, żeś był ze mną dziś w restauracyi.
— Lepiej nie mów jej tego, moje dziecko.
— A co? wiedziałam dobrze, że się jej boisz. Otóż dowiedz się Pa, że ja koniecznie muszę mieć pieniądze, a ponieważ nie chcę prosić o nie, ani też pożyczać, wyjdę za mąż dla pieniędzy.
— Bello! — rzekł Rumty z wyrzutem — ty, taka młoda!
— Szukam więc dokoła kandydata a właściwie fortuny, którą poślubię.
— Bello!
— Tak jest, papo, jestem taka; szukam majątku i chcę wyjść za mąż dla pieniędzy, wiem doskonale, że to ohydne.
— Z pewnością nie wierzysz sama w to, co mówisz.
— Kiedy ja nienawidzę ubóstwa Pa, brzydzę się niem. Nie mów mi Pa o miłości, to chimera, podczas, gdy ubóstwo i bogactwo, to rzeczy realne. A zresztą, ty naprzykład, ożeniłeś się bez majątku i cóż ci z tego.
Zagwizdała marsza z „Saula”, a potem, widząc, że Pa posmutniał, objęła go za szyję i zaczęła całować, co było nieomylnym sposobem przywrócenia mu wesołości.
— Nie zważaj Pa, na to, co mówiłam o twem małżeństwie, to był przecie żart. Lepiej przyrzeknij mi, że nikomu nie powiesz o moich zwierzeniach, a w zamian za to i ja cię nie wydam przed Ma.
Pa zadzwonił i zapłacił kelnerowi, poczem Bella wydobyła z kieszeni ofiarowaną sobie przez państwa Boffenów sakiewkę, w której było jeszcze sporo monety, przytłukła ją małą piąstką, aby ją lepiej spłaszczyć i wsunęła ją do kieszonki swego Pa. Następnie ściągnęła mocno obie poły tużurka i zapięła je na wszystkie guziki, mówiąc:
— Uważasz Pa, wszystko co zostało w twym woreczku, to twoje. Użyj tych pieniędzy, jak sam zechcesz i kup za nie prezenty dla Ma i Lawy.
Dokonawszy tego czynu, Bella nasunęła następnie na uszka swoją kapotkę, związała sobie pod brodą jej wstążki w uczony węzeł i wsunęła rękę pod ramię Pa, który odprowadził ją aż do bram wspaniałego pałacu. Tu Bella wyściskała go raz jeszcze z takim ferworem, że aż uderzył parę razy głową o drzwi, a potem pożegnała go wesoło. Ale po odejściu jego posmutniała znów — szepcząc do siebie — biedny, biedny mój Pa. — I nie miała prawie odwagi zadzwonić do drzwi, a potem, gdy weszła, zdawało się jej, że zbytkowne sprzęty jej mieszkania patrzą na nią bezczelnie i urągają ubogiej prostocie ruchomości ojcowskich; znalazłszy się aż w swoim pokoju, pupilka państwa Boffenów uczuła się rozpaczliwie smutna i zalała się łzami, pragnąc w duszy, aby jej złocony śmieciarz nigdy nie znał, lub aby zabity John Harmon powrócił i ożenił się z nią. Były to życzenia napozór sprzeczne, ale w życiu jej było tyle sprzeczności, a przedewszystkiem, tak szalona sprzeczność zachodziła pomiędzy upodobaniami jej a fortuną, że już to samo zwalniało ją od konsekwencyi w myśleniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.