Wspólny przyjaciel/Część druga/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Testament sieroty.

Nazajutrz wczesnym rankiem, gdy sekretarz rozpoczął właśnie codzienny proces nurzania się w bagnie korespondencyi, zwróconych do pana Boffena, służący zameldował mu młodego człowieka, imieniem Salop, który chciał go widzieć.
Wyrzekłszy imię Salopa, dystyngowany służący zrobił przyzwoitą pauzę, dając do zrozumienia, że przenika go naturalny wstręt przy wymawianiu takiego imienia i że, gdyby wymieniony młody człowiek miał trochę rozsądku i delikatności, oszczędziłby swoim bliźnim tak niewdzięcznej próby.
— Wprowadź go — rzekł sekretarz — pani Boffen zobaczy go z przyjemnością.
Wprowadzono więc Salopa, który stanął przy drzwiach, ukazując oczom widzów nieskończoną ilość guzików, rozmieszczonych w niepojęty sposób w różnych, nieodpowiednich do tego punktach jego odzieży.
— Cieszę się, że cię widzę, mój kawalerze, czekaliśmy tu na ciebie oddawna — rzekł Rokesmith.
Salop objaśnił, że i on chciał od dawna przyjść, ale nie mógł, z powodu, że mały Jonny zachorował.
— Ale teraz ma się zapewne lepiej — spytał sekretarz.
— Nie — odparł Salop i począł opowiadać, że mały sierota ma wysypkę na całem ciele, że plamy te są czerwone, a niektóre z nich są tak wielkie, że nie możnaby ich zakryć nawet sześcio-pensową monetą, że jednak lepiej, iż to wysypało na wierzch, niż gdyby miało pójść do wnętrza.
— To zapewne odra — stwierdził sekretarz.
Ale Salop zaprotestował, że jest to coś dużo cięższego i gorszego, a wypowiedział to takim tonem, jak gdyby fakt ów przynosił zaszczyt zarówno jemu, jak małemu choremu.
— Pani Boffen zmartwi się tem — rzekł sekretarz.
Salop odrzekł na to, że babka małego Jonny myślała to samo i dlatego nie dawała znać o chorobie wnuka w nadziei, że malec wyzdrowieje. Babka Higden nie spuszcza z rąk małego Jonny, piastując go dniem i nocą, a obowiązek obracania magla spadał wyłącznie na Salopa, co napawało poczciwego chłopaka niemałą dumą. Dodał jeszcze, że malec dusi się nieraz tak, że babka musi go podnosić i trzymać w postawie stojącej.
— To niedobrze — rzekł sekretarz. — Poczekaj tu na mnie, bo muszę uwiadomić o wszystkiem panią Boffen.
Salop oczekiwał na przybycie pani Boffen, wpatrując się z rodzajem osłupienia, w kwiaty, wymalowane na ściennych tapetach, których piękność olśniła go, poczem przeniósł wzrok na towarzyszącą pani Boffen Bellę, która wydawała mu się piękniejsza jeszcze od kwiatów.
— Mój biedny mały Jonny, — zawołała poczciwa dama — cóż mu się stało?
Za całą odpowiedź, Salop, przypomniawszy sobie, jak smutnych wieści jest posłem, wybuchnął krótkiem, lecz rozgłośnem łkaniem.
— Więc już tak źle! tak bardzo z nim źle? i czemu babka Higden nie uwiadomiła nas o tem.
— Ona się bała, proszę pani, — odparł po krótkim namyśle Salop.
— Bała się i czego? Nie poskąpilibyśmy przecież niczego drogiemu maleństwu.
— Bała się, aby nie zrobiono krzywdy małemu Jonny, nie chciała też mówić nikomu, że jest chory. Ona przecież wie, co robić z ludźmi chorymi.
Salop miał słuszność. Babka Higden czuła instynktową potrzebę ukrywania choroby wnuka. Podobnie, jak ranne zwierzęta wloką się do swej nory, by umrzeć w spokoju, tak i stara ta kobieta poczytywała za swój obowiązek zataić chorobę dziecka, jakby choroba ta była zbrodnią, odgrodzić je od wszelkiej pomocy, prócz własnej cierpliwej i tkliwej pieczołowitości.
Nie dziwcie się wy, lordowie i dżentlmeni. Haniebne, a codzienne prawie przykłady nieludzkiego obejścia się władz urzędowych z chorymi przechodzą niepostrzeżenie. Lud pamięta je i stąd te upadłe, zaciekłe, fatalne często dla nich samych, przesądy biednych ludzi, wprowadzające w takie zdumienie dostojnych przedstawicieli naszej dobroczynności.
— Musimy zabrać stamtąd biedne dziecko, pojedziemy tam natychmiast, panie Rokesmith — rzekła pani Boffen.
Sekretarz pomyślał już o wszystkiem i kazał sprowadzić powóz, do którego wsiadł sam w towarzystwie pani Boffen i Belli.
Po drodze ekwipaż zatrzymał się przed sklepem z zabawkami, w którym pani Boffenowa zakupiła wielkiego konia na biegunach, żółtego ptaka, wydającego ze siebie bardzo ciekawy gwizd, arkę Noego, wypełnioną zwierzętami i wspaniałego gwardzistę, przybranego w mundur, tak wiernie naśladujący strój żywych oficerów gwardyi, że ci ostatni nie odróżniliby go zapewne od innych członków swego wyborowego korpusu, gdyby znalazł się nagle wśród nich, doszedłszy do wzrostu normalnego człowieka. Przybywszy na miejsce, weszli do mieszkania pani Higden, niosąc przed sobą wszystkie te cuda. Stara Higdenowa siedziała w najciemniejszym kącie pokoju, trzymając małego Jonny na kolanach,
— Jakże się miewa drogie biedactwo? — spytała pani Boffenowa, siadając obok babki.
— Źle, bardzo źle, — odparła biedna kobieta. — Nie będzie on już, zdaje się, ani moim, ani niczyim, pójdzie za tamtymi, co już są w niebie. Wie pani, że oni go wołają do siebie i zabiorą go nam z pewnością.
— Och nie, nie, pani Higden, proszę tego nie mówić.
— A przecież, niech no pani popatrzy, jak on to zacisnął mocno prawą rączkę, zupełnie jakby kogoś trzymał za palec.
Tu staruszka odgarnęła kołdrę, którą dziecko było zakryte i odsłoniła małą zaciśniętą piąstkę, którą trzymał na piersiach.
— Tak ciągle robi, niech pani sama powie, dlaczego?
— Czy on śpi? — spytała pani Boffenowa.
— Nie! powiedz dziecko, czy śpisz?
— Nie śpię, — odpowiedział Jonny takim głosikiem, jakby sam czuł litość nad sobą.
— Przyszła tu pani i przyniosła ci konia.
Dzieciak, który wysłuchał z zupełną obojętnością wiadomości o przyjściu pani, ożywił się nieco na wieść o koniu. Otworzył nawet oba oczka i spojrzał na tę fenomenalnie wspaniałą zabawkę. — Koń był za duży, aby go mógł wziąć w objęcia, postawiono go więc przy nim na krześle. Jonny uchwycił rączką za koniec ogona, ale i to znużyło go wprędce. Zamknął znów oczka i wyszeptał coś tak cicho, że go pani Boffenowa nie mogła usłyszeć, — Wtedy babka, pochyliwszy się nisko nad nim, dowiedziała się, że oprócz konia mały Jonny obaczył Bellę i zapytywał o imię tej ładnej pani. Wzruszona tem Bella osunęła się na kolana przy dziecku i uściskała je, a Jonny odwzajemnił się jej pieszczotami z naiwnym podziwem, jaki widok pięknej twarzy budzi nieraz w dzieciach. Następnie pani Boffenowa, uznawszy moment ten za odpowiedni, położyła rękę na ramieniu babki i zaczęła mówić, jak mogła najoględniej i najserdeczniej.
— Przyjechaliśmy tu, aby go zabrać i przewieżć do miejsca, gdzie mu będzie lepiej, rozumie pani?
Ale Higdenowa nie dała jej skończyć — zerwała się i uniosła w górę małego Jonny, przyciskając go mocno do siebie.
— Już wiem, po co przyszliście — zawołała — nie, nie, nie dam go wam, wolę, żeby umarł!
— Zechciej pani posłuchać — rzekł łagodnie Rokesmith. — Nie rozumiała pani, o co nam chodzi.
— Owszem, zrozumiałem bardzo dobrze... Chcecie go zabrać do szpitala, Ja wiem, co to znaczy, całe życie tam nie byłam i nie dałam nikogo z moich. Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla dziecka i nie dostaniecie nas, dopóki będzie dość wody w rzekach, aby zatopić nasze ciała.
Przestrach, wstręt i prawie obłędna groza, malująca się na tej sędziwej twarzy, byłyby niewymownie przykre w takim nawet razie, gdyby wdowa Higden była jedynym wyjątkowym okazem. A przecież, milordowie i dżentlmeni, są to uczucia prawie powszechne u znacznej części waszych ubogich bliźnich.
Czy nie warte to zastanowienia?
— Gdybym wiedziała, z czem przychodzicie do mnie — mówiła dalej wdowa Higden — zamknęłabym przed wami drzwi i okna i nie wpuściłabym was do siebie.
Po niejakim czasie wszakże staruszka ochłonęła. Uczciwa, łagodna twarz pani Boffenowej budziła w niej mimowolną ufność. — Usiadła obok drzwi, zawsze mając chore dziecko na kolanach i rzekła znacznie łagodniej:
— Może się zresztą mylę... to widzi pani ze strachu o małego. Niech mi Bóg wybaczy, jeśli zgrzeszyłam. Ja, widzi pani, łatwo się przestraszam, a przytem nie śpię już tyle nocy przy tem biedactwie.
— Ależ droga pani — rzekła Boffenowa — niech się pani nie usprawiedliwia, bo ja czułabym to samo, co pani, w jej położeniu.
— Niech Bóg panią błogosławi za te słowa — odparła stara kobieta.
— Widzi pani — mówiła dalej pani Boffenowa — my nie chcemy przewieźć małego Jonny do zwykłego szpitala, lecz do domu, który jest zbudowany umyślnie dla chorych dzieci. Tam wszystko jest urządzone bardzo dobrze i wygodnie, lepiej niż u mnie, bo inaczej zabrałabym dziecko do siebie. Gdzie miałam rozum, że nie powiedziałam tego pani odrazu.
— Czyż są takie domy? — spytała z niedowierzaniem Higdenowa.
— Zobaczy go pani sama, bo pani z nami pojedzie, nieprawdaż? Zobaczy pani sama, że mu tam będzie dobrze.
— Nie jestem już tak zatwardziała, żebym nie rozumiała, że pani jest naprawdę dobra — rzekła Higdenowa — pani jednej wierzę.
Trzeba się było śpieszyć; Rokesmith myślał z żalem, że strącono już tyle drogiego czasu. Posłał więc Salopa po powóz, podał sam babce Higden kapelusz i płaszcz, uspokoił małego Jonny, upewniając go, że pojedzie do ładnego domu wraz ze wszystkiemi zabawkami. W parę minut później byli już wszyscy w drodze, zostawiwszy w chałupie samotnego tylko Salopa, który ulżył żalowi swemu, obracając energiczniej jeszcze korbę od magla.
Koń na biegunach, żółty ptak, arka Noego i gwardzista przyjęci zostali w dziecinnym szpitalu równie uprzejmie, jak mały sierota; oglądnąwszy jednak chorego, doktór szepnął do Rokesmitha:
— Trzeba go było przewieźć wcześniej; teraz już jest zapóźno.
Mimo to, przeniesiono dziecko do dużego widnego pokoju i ułożono go na czystem białem łóżeczku, gdzie Jonny obudził się ze snu, czy odrętwienia, w jakie popadł w czasie przejazdu. Tuż obok łóżka zawieszony był drewniany blacik, na którym ustawiono wszystkie zabawki malca. Nad łóżkiem wisiał ładny kolorowany obraz, przedstawiający Anioła, który trzymał na kolanach chore dziecko, Jonny patrzał na to wszystko i dostrzegł kilka innych jeszcze białych łóżeczek, zupełnie podobnych do tego, na którem sam odpoczywał. Przy każdem znajdowały się takie same blaciki, na których ustawione były różne zabawki. Domy dla lalek, kudłate psy, umiejące szczekać takim prawie głosem, jakim śpiewał żółty ptak, pajace w arabskich strojach, gospodarstwa drewniane, żołnierze z ołowiu, słowem wszystkie skarby świata dziecięcego. Widząc, że Jonny porusza usteczkami, dozorczyni pochyliła się nad nim i usłyszała kilka pytań. Jonny zapytywał, czy wszystkie te dzieci są jego braciszkami, czy Pan Bóg ich tu zebrał? i czy wszyscy wyzdrowieją. Na wszystkie te pytania odpowiedziano mu twierdząco. Ale trzeba go było oczyścić, ułożyć, dokonać przy nim różnych zabiegów lekarskich — znużyło by go to bardzo, gdyby nie to, że jednocześnie wyprowadzono na jego cześć z arki wszystkie zwierzęta, których był właścicielem, począwszy od słonia, aż do muchy. Mały jego sąsiad, który miał nóżkę złamaną, aż usiadł na łóżeczku, chcąc przyjrzeć się wszystkim tym skarbom, a podziw ten jego pomnażał jeszcze wartość zabawek. Wreszcie usnęli obaj.
— Nie lęka się więc pani zostawić go tutaj? — spytała pani Boffenowa Higdenowej.
— Nie, nie, i dziękuję pani z całego serca. Ucałowały obie dziecko i odeszły, nie wiedząc, jaki wyrok wydał na nie lekarz. Rokesmith powrócił tegoż jeszcze dnia wieczorem, niespokojny o malca. Nie wszystkie dzieci spały, ale wszystkie leżały spokojnie przy świetle przyćmionych lamp. Między łóżeczkami snuła się cichym krokiem kobieta o twarzy łagodnej i zrównoważonej. Gdy przechodziła obok łóżeczek — podnosiła się tu i owdzie z poduszek mała twarzyczka, chcąc być ucałowana, bo maleństwa były przeważnie pieszczotliwe.
Rokesmith usiadł obok łóżeczka, w którem leżał Jonny. — Tam zastał go doktór, w czasie swej wizyty lekarskiej. Patrzyli obaj ze współczuciem na malca, który się właśnie zbudził.
— Czego chcesz dziecko — spytał Rokesmith, unosząc główkę małego pacyenta wraz z poduszką.
— Jemu wszystko — wyszeptał Jonny, Doktór, oswojony z dziećmi, zrozumiał o co mu idzie i przeniósł żółtego ptaka, konia i inne zabawki na stoliczek sąsiada ze złamaną nogą. — Jonny uśmiechnął się słabo, a potem wyciągnął się w całej długości, jakby chciał zasnąć. Rokesmith pochylił się nad nim, a wtedy malec poszukał ustami jego twarzy i wyszeptał jeszcze:
— Pocałuj odemnie ładną panią.
Były to ostatnie słowa, jakie usłyszał Rokesmith z ust małego sieroty, który w godzinę potem zeszedł cicho z tego świata, rozporządziwszy wpierw wszystkiem, co posiadał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.