Przejdź do zawartości

Wspólny przyjaciel/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Podszepty Amora.

Pani Alfredowa Lammie zaprzyjaźniła się dziwnie szybko z jedynaczką domu Podsnapów. Ona i Georgiana, zjednoczone były teraz duchem i sercem, jak się wyrażała poetycznie pani Lammie, i nie mogły żyć bez siebie. Ilekroć Georgiana uchylić się chciała od żelaznego regulaminu szkoły Podsnapów i wyjść po za obręb zaklętego koła, w którem paradowała jej matka, prosiła o pozwolenie odwiedzenia swej przyjaciółki, a nie stawiano temu żadnych przeszkód. Pani Podsnap, której koścista uroda oceniana była jeszcze należycie przez starych osteologów, uczęszczających na jej obiady, obchodziła się wybornie bez towarzystwa swej córki.
Ze swej strony pan Podsnap traktował przyjaźń, jaką okazywała pani Lammie jego córce, jako rodzaj starania się o jego potężną protekcyę,
Nie mogąc się podnieść do jego wysokości, Alfredowie Lammie uchwycili skwapliwie kraj jego szaty, a nie mogąc korzystać bezpośrednio z jarzącego słońca jego wielkości, poprzestawali na skromnych promieniach, odbijających pośrednio jego blaski. Podniosło to nawet jego dobre mniemanie o młodej parze, która umiała ocenić należycie zaszczytne stosunki z domem Podsnapów. Nie skąpili też im swojej protekcyi, bo szkoła Podsnapów wyznaje jeszcze jedną zasadę: „Ci, których raczyliśmy dopuścić do współżycia z nami, są tem samem nietykalni”.
Przyjaciele i znajomi, bywający w domu Podsnapów, otrzymywali niejako patent, zatwierdzony ręką Podsnapa i nikt odtąd nie miał prawa podawać w wątpliwość ich kwalifikacyj społecznych. To też, gdyby ktoś poważył się w przytomności Podsnapa wątpić o wypłacalności Alfreda Lammie, Podsnap zmusiłby do milczenia tego śmiałka.
Państwo Lammie, którzy zajmowali skromne mieszkanie na Sackwill street, upewniali wszystkich znajomych, że jest to chwilowa tylko instalacya i poszukiwali nieustannie wspaniałej kamienicy, którą zamierzali nabyć w najarystokratyczniejszej dzielnicy Londynu. Całe towarzystwo brało żywy udział w tych poszukiwaniach i co parę dni ktoś odkrywał piękny pałacyk, willę, lub kamienicę i donosił o niej młodym małżonkom.
Państwo Alfredowie Lammie zwiedzali natychmiast od piwnic do strychów wzmiankowany budynek, namyślali się dni parę, ale zawsze odkrywali w końcu jakiś brak, niemożliwy do usunięcia, który paraliżował ich decyzyę. Doznali z tego powodu tylu rozczarowań, że postanowili wreszcie sami wybudować książęcą rezydencyę, która odpowie ich wymaganiom.
Postanowienie to podniosło bardziej jeszcze świetność ich w opinii, a wiele osób zbrzydziło sobie własne domy, na myśl o wymarzonym pałacu państwa Lammie.
Tymczasem małe ich mieszkanko na Sackwill street zastawione było eleganckimi meblami, zawieszone draperyami i dywanami, których pochodzenia nikt nie badał. Meble były na szczęście dyskretne i nie zdradziły nikomu tajemnicy swego pochodzenia, to też i panna Georgiana Podsnap zachwycała się w dobrej wierze eleganckiem i gustownem urządzeniem mieszkania swej przyjaciółki. Bardziej jeszcze oczarowana była szczęściem domowem państwa Laminie i doskonałą harmonią, panującą między nimi.
— Jestem pewna — mówiła do pani Lammie — że pan Alfred kocha panią, jak kochanek i myślę...
— Georgiano! moje życie — upomniała ją pani Lammie — nie uważasz dość na to, co mówisz.
— Boże jedyny, czy ja co złego powiedziałam? — Powiedziałaś, „pan Alfred“, a przyrzekłaś mi przecie, że odrzucisz ceremonialny przydomek „pan“, mówiąc o moim mężu.
— Więc tylko to? Chwała Bogu, myślałam, że powiedziałam coś daleko gorszego, bo ile rozmawiam z Ma, zawsze mi się wymknie coś okropnie niestosownego.
— Ale ze mną, kochanie, możesz mówić wszystko swobodnie.
— Tak! pani nie jest moją Ma, co za szkoda. Jakby to było dobrze, gdyby pani była moją Ma.
Sofronia obdarzyła swą przyjaciółkę najsłodszym w świecie uśmiechem, poczem zaprosiła ją na podwieczorek do swego buduaru,
— A więc — rzekła, nawiązując rozmowę — Alfred odpowiada pojęciu, które sobie wytworzyłaś o kochanku?
— Och nie, ja o tem nie myślałam — broniła się panna Podsnap, kryjąc, o ile mogła, swe odkryte łokcie — ja tylko chciałam powiedzieć, że musi panią bardzo kochać, że jest dla pani taki dobry, taki uważający.
— Z pewnością — odrzekła mistres Lammie, uśmiechając się dziwnie — Alfred kocha mnie tyle właśnie, co ja jego.
— Co za szczęście! — zawołała miss Podsnap.
— Georgiano droga — odpowiedziała jej pani Lammie — czy wiesz, że zaczynam być niespokojna, słysząc te zachwyty dla Alfreda.
— O, błagam panią, niech pani tak nie mówi — broniła się Georgiana, czerwieniąc się, jak piwonia. — Chwalę pana Alfreda dlatego, że jest pani mężem i że ja panią tak kocham.
Nagłe światełko zamigotało w oczach Sofronii, ale zgasło wnet, pokryte zimnym uśmiechem.
— Źle mnie zrozumiałaś, kochanie, nie to miałam na myśli. Chciałam tylko powiedzieć, że niepokoi mnie twoje serduszko, które odczuwa pustkę i tęskni już za czemś.
— Nie, nie — broniła się biedna dziewczyna. — Za wszystkie skarby świata nie chciałabym, aby się stało to, o czem pani mówi.
— Czego byś nie chciała? — badała Sofronia z tym samym zimnym uśmiechem.
— Pani wie dobrze, o czem mówię. Gdyby ktoś poważył się mówić mi o takiej rzeczy, zwaryowałabym chyba ze wstydu i gniewu. Lubię patrzeć na waszą miłość, ale to zupełnie co innego. Nie chciałabym za nic w świecie, żeby mnie coś podobnego spotkało. Znienawidziłabym takiego człowieka, zabiłabym go.
Alfred Lammie wsunął się tymczasem cicho do buduaru i stanął za krzesłem Sofronii. Georgiana spostrzegła go, podniósłszy oczy. Wtedy ten dżentlmen podniósł do ust pukiel włosów swej małżonki, a następnie przesłał od ust pocałunek Georgianie.
— Co ja słyszę? — rzekł. — Mówi się tu o nienawiści i o mężach.
— Widzisz, jak to źle słuchać pod drzwiami. A czy dawno tu jesteś?
— Wszedłem dopiero co.
— W takim razie szkoda, żeś się spóźnił, bo usłyszałbyś pochwały, jakie oddawała ci Georgiana.
— Nie wiem, czy to były pochwały — rzekła młoda osoba z widocznem wzruszeniem — mówiłam tylko, że pan jest taki oddany mojej przyjaciółce.
W odpowiedzi na to, Alfred ucałował rękę żony, która odwzajemniła mu się, całując jego dewizkę od zegarka.
— Mam nadzieję, że to nie mnie chciano znienawidzieć i zamordować — mówił Alfred.
— Spytaj o to Georgiany.
— Ależ ja nie mówiłam o nikim, — Jeśli ci mam prawdę powiedzieć, mój najmilszy — rzekła Sofronia — to Georgiana wyrażała się w ten sposób o przyszłym konkurencie do swej ręki.
— Naprawdę? — spytał poważnie Alfred.
— Sądzę, mój drogi, że Georgiana nie mówiła tego seryo, powtarzam ci jednak wiernie jej słowa.
— Dziwny zbieg okoliczności, bo właśnie szedłem tutaj w zamiarze pomówienia z tobą o pewnym wielbicielu panny Georgiany. Daję ci słowo, że tak było.
— Wiem, co warte twoje słowo — odparła znacząco Sofronia.
— Wiesz także zapewne, kogo mam na myśli?
— Fledgeby? — rzekła Sotronia.
— Właśnie on. Opowiedz, proszę, o nim Georgianie.
— Nie chcę, nie chcę wcale o nim słyszeć — wołała miss Podsnap, zatykając sobie uszy.
Ale Sofronia zmusiła ją, śmiejąc się, do opuszczenia rąk i wysłuchania tego, co jej chciała powiedzieć.
— Słuchaj, najmilsze ptaszątko — mówiła jej. — Pan Fledgeby jest to kawaler młody, bogaty, z bardzo dobrej rodziny. Otóż pan Fledgeby, który jest także dawnym znajomym Alfreda i Sofronii, zobaczył pewnego dnia w ich loży, w teatrze, pewną młodą panienkę, której imię...
— To nie ja. — Protestowała miss Podsnap — to nie mnie on zobaczył. — Właśnie, że ciebie, aniołku — objaśniła ją Sofronia, biorąc ją pieszczotliwie za obie ręce i rozkładając je, to składając. — Zobaczył w naszej loży Georgianę Podsnap i powiedział Alfredowi...
— Nie cierpię go za to — zawołała gwałtownie Georgiana.
— Za, co dziecko? Nie wiesz przecie, co powiedział Alfredowi.
— Wszystko jedno i tak go nie cierpię.
— Moja śliczna — mówiła Sofronia ze swym usidlającym uśmiechem — powiedział tylko, że widok twój oczarował go aż do utraty równowagi.
— Boże jedyny, jakiż on głupi.
— Biedak uprosił Alfreda, aby go z tobą zapoznał. Będzie więc u nas jutro na obiedzie, a potem weźmiemy go do naszej loży i ciebie także, to rzecz umówiona. Wyobraź sobie przytem, że ten biedny młodzieniec jest tak onieśmielony, że się ciebie boi daleko więcej, niż ty jego.
Usłyszawszy to, Georgiana, która wyłamywała sobie palce z rozpaczy, nie mogła się przecież wstrzymać od śmiechu na myśl, że jest na świecie ktoś, co się jej boi.
Korzystając z tak pomyślnego zwrotu, Sofronia podwoiła pieszczoty i namowy i skłoniła swą młodą przyjaciółkę do zgody na swe projekty. Ułożono więc, że Georgiana przyjdzie jutro do państwa Lammie, aby poznać pana Fledgeby, który ją podziwia.
Miss Podsnap pożegnała wreszcie swoich przyjaciół i odeszła do domu pod eskortą mrukliwego lokaja, wysokiego na sześć stóp; nie wypuszczano jej bowiem inaczej na ulicę. Po jej odejściu pani Lammie rzekła do swego małżonka:
— Jeśli się nie mylę, twój nieprzeparty urok wywarł głębokie wrażenie na tej małej; podbój ten przynosi ci może więcej korzyści, niż zaszczytu, w każdym razie czuję się w obowiązku uwiadomić cię o tem.
Wyrzekłszy te słowa, Sofronia spojrzała w lustro i spotkała w niem uśmiech swego małżonka, wyrażający zadowolenie. Odpłaciła mu za to pogardliwem spojrzeniem zawsze w lustrze, poczem odwrócili się oboje i spojrzeli na siebie tak spokojnie, jakgdyby twarze ich nie brały żadnego udziału w niemej grze spojrzeń, odbitej w zwierciadle.
Sofronia czuła, że nie jest szczera, obniżając wartość młodziutkiej Georgiany, która obdarzała ją takiem zaufaniem, a może chciała tylko zagłuszyć wyrzuty sumienia, z powodu sposobu, w jaki odpowiadała na nieopatrzną ufność młodej dziewczyny.
Nie zamieniła już zresztą ani słowa z mężem, jakgdyby, uknuwszy raz brzydki spisek, nie chcieli rozbierać jego szczegółów.
Nazajutrz Georgiana Podsnap przyjechała istotnie na obiad, przy którym spotkać miała owego pana Fledgeby. Znała już wtedy prawie wszystkich gości, bywających u państwa Lammie, prócz owego młodego kawalera.
Goście owi, po za godzinami obiadu, spędzali lwią część czasu w tak zwanym gabinecie Alfreda. Była to duża, trochę ciemna sala, z oknami, wychodzącemi na dziedziniec, w której nie było książek, ale za to znajdował się duży bilard i dekoracye w stylu wyścigowym. Ludzie, zbierający się w tym gabinecie, mieli wszyscy pewne wspólne cechy — dużo błyskotek, dużo gwary kawalerskiej, dużo dymu tytoniowego i rozmów końskich.
Rozmowa o koniach powracała wciąż na usta przyjaciół Alfreda Lammie i była im równie niezbędna, jak rozważanie kursów giełdowych, które zajmowały ich namiętnie. Wśród przyjaciół tych znajdowali się tacy, którzy jechali do Francyi lub z niej powracali, a zawsze w sprawach giełdowych, śledząc kursy hiszpańskich, tureckich, włoskich, greckich lub meksykańskich losów. Inni krążyli z tych samych powodów w londyńskiem City, obliczając najdrobniejsze ich fluktuacye ruchu giełdowego. Wszyscy żyli w nieustannej gorączce, mówili wciąż o pieniądzach, posługując się cyframi bez wymieniania walorów.
Zwykli byli naprzykład mawiać: „Joe stoi na sto tysięcy, Tom na dwakroć lub 85“ i t. d. Zdawali się dzielić wszystkich ludzi na ziemi na dwie kategorye, zbogaconych i zrujnowanych. Żyli w wiekuistym pośpiechu, a nigdy nic nie robili, z wyjątkiem paru astmatycznych indywiduów, obdarzonych grubymi, obwisłymi wargami. Ci ostatni, uzbrojeni w notatniki i ołówki, którymi posługiwali się z trudnością z powodu olbrzymich pierścieni, błyszczących na ich palcach, wykładali innym za pomocą cyfr, sztukę robienia majątku. Dla uzupełnienia charakterystyki tych panów dodać jeszcze należy, że klęli jak parobcy stajenni i że ich własna służba stajenna była nieokrzesana i nieobyta ze swem rzemiosłem, odbiegając od typu dobrego stangreta, w tym samym stopniu, co ich panowie od typu dżentlmena. Ów Fledgeby, którego państwo Lammie zamierzali swatać z bogatą panną Podsnap, był młodzieńcem trochę innego pokroju, niż wyżej wzmiankowani panowie. Szczupły, niezgrabny, żółtowłosy, twarz miał rumianą, jak brzoskwinia, dojrzewająca na tle czerwonego muru. Marzeniem jego było dojść do posiadania wąsów i faworytów, których się żadną miarą nie mógł doczekać, stąd przyzwyczajenie szukania ich nieustannie ręką pod nosem i na policzkach. Gest ten stał się jego nałogiem, a męczące oczekiwanie wprawiało go w nieustanne przewroty duchowe, w czasie których przechodził z dziwną łatwością od nadziei do rozpaczy.
— Na Jowisza, już są! — wołał, stając przed lustrem, a po chwili zaczynał wątpić, czy w ogóle twarz jego ozdobi się kiedy zarostem. W tym ostatnim wypadku miewał wygląd tak przygnębiony, że widok jego budzić musiał współczucie. Dziś wyglądał całkiem inaczej, gdy wspaniale wystrojony, z szapoklakiem pod pachą, zjawił się w salonie Sofronii Lammie. Miał on własny system prowadzenia rozmowy, krótkiemi, urywanemi zdaniami. Oddając hołd należny temu lapidarnemu wysławianiu i takiemuż wzięciu się, przyjaciele młodego Fledgeby nazywali go uosobionym czarem i nie nazywali go inaczej, w jego nieobecności zwłaszcza. Zasiadłszy więc naprzeciw pani Lammie, Czar rozpoczął z nią rozmowę, zwykłym swym skoncentrowanym stylem.
— Gorąco dziś, pani Sotronio?
— Mniej, niż wczoraj — odparła pani Lammie.
— Możliwe — zgodził się Czar, który nie zwlekał nigdy z odpowiedzią — za to jutro będzie dyabelnie gorąco.
Puściwszy parę jeszcze podobnych fajerwerków, Czar stałby się zupełnie rozmowny, gdyby nie wejście do salonu panny Podsnap.
Sofronia pobiegła na spotkanie swej drogiej Georgiany, obsypała ją pieszczotłami i przedstawiła jej pana Fledgeby.
Podano do stołu i Alfred Lammie zasiadł w całym blasku na zwykłem swem miejscu, mając za krzesłem służącego, dręczonego nieustanną trwogą o los swej miesięcznej pensyi. Fledgeby i Georgiana, których posadzono naprzeciw siebie, zachowywali się w najszczególniejszy sposób i utracili zupełnie mowę.
Georgiana usiłowała napróżno ukryć swoje łokcie i wykonywała poruszenia, nie dające się pogodzić z poprawnem używaniem widelca. Siedzący naprzeciw niej Czar, robił wszystko, co było w jego mocy, aby na nią nie patrzeć, a w zamieszaniu tem szukał niefortunnie na swej twarzy wąsów, ręką, widelcem, chlebem, albo nawet szklanką.
Widząc to zakłopotanie młodych, pan i pani Lammie wzięli na siebie rolę Amora, podszeptującego im obopólne ich role i wywiązali się z tego w następujący sposób:
— Georgiana — rzekł z uśmiechem Alfred Lammie — nie jest dziś taka, jak zwykle.
Młoda osoba wyjąkała parę słów, twierdząc, że jest owszem taka, jak zwykle.
— Co to, to nie — zaprzeczyła Sofronia, — Gdzież podziała się dziś twoja żywość i ta wesołość, tak szczera, która jest dla nas prawdziwem wytchnieniem po zawrotnym wirze zabaw światowych.
Miss Podsnap spojrzała na drzwi, jak osoba, która chce uciec.
— Niech Fledgeby nas osądzi — rzekł na to Alfred, podnosząc głos.
— Daruj, mój drogi, — przerwała mu Sofronia, — ale nie odstąpię ci pana Fledgeby, dopóki nie skończymy naszej dysputy.
Fledgeby musiał chyba znać wybornie alfabet niemych dla prowadzenia owej dysputy, bo nikt dotąd nie słyszał, aby jakie słowo padło z jego ust.
— Zacznę chyba być zazdrosny o pana Fledgeby i o czemże to rozprawiacie tak zawzięcie?
— Czy mam powiedzieć o czem? — spytała Sofronia milczącego Fledgeby.
— Tak — odparł krótko Czar, przybierając minę człowieka, który rozumie.
— W takim razie powiem wam, że pan Fledgeby, tak samo, jak Georgiana, nie jest dziś taki, jak zwykle.
— Czy to prawda, Fledgeby? — spytał Alfred.
— Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że ja i pan Fledgeby zwierzymy ci się tak łatwo, powiedz nam lepiej, co myśli Georgiana.
— Georgiana twierdzi, że jest dziś taka, jak zawsze, ale ja temu stanowczo przeczę,
— To samo właśnie mówił mi przed chwilą pan Fledgeby.
Ta nadzwyczajna rozmowa trwała jeszcze czas jakiś, nie odnosząc żadnego skutku, bo Fledgeby i Georgiana milczeli dalej zawzięcie i nie chcieli na siebie spojrzeć.
Państwo Lammie nie dali się tem zrazić i postanowili wprowadzić przemocą na scenę ociągającego się Amora.
Alfred zaczął przekomarzać się żartobliwie ze swą małżonką z powodu koloru jej sukni, który mu się jakoby nie podobał.
— Co mówisz, Alfredzie? — broniła się pani Lammie — suknia, która ma taki delikatny różowy ton? Biorę wreszcie za sędziego pana Fledgeby.
— A ja Georgianę.
— Georgiano, kochanie, proszę cię, nie przechodź do wrogiego mi obozu.
— A pan, panie Fledgeby?
— Ta suknia jest różowa — zaopiniował małomówny młodzieniec.
— A widzisz! — rzekła do męża pani Lammie.
Czar zdobył się wówczas na twierdzenie, że róża jest królową kwiatów.
— Bajeczny pomysł, mój drogi Fledgeby — pochwalił go Alfred.
Wówczas Czar wygłosił jeszcze mniemanie, że gusta bywają rozmaite.
— Och, panie Fledgeby! — zawołała z wyrzutem Sofronia. — Więc pan mnie zdradzasz, zdradzasz moją biedną, różową suknię na korzyść niebieskiej. A ty, Georgiano?
— Georgiana twierdzi, — podchwycił szybko Alfred — że podziwia cię w każdej sukni. To też nie jej to jest wina, że pan Fledgeby przekłada nad wszystko kolor niebieski, który jest jej kolorem.
Georgiana miała dnia tego niebieską suknię.
— Prosta rzecz — pospieszyła dodać Sofronia, gładząc pieszczotliwie ręką niebieską suknię swej przyjaciółki. — Predylekcya, jaką ma pan Fledgeby do niebieskiego koloru, nie jest wcale z jego strony pustym komplementem, lecz objawem gorących uczuć, których nie umie pohamować. I nie dziwię się mu, wcale się mu nie dziwię.
To sztuczne wciąganie do rozmowy dwojga młodych nie zdało się wszakże na nic.
Fledgeby i Georgiana nie spojrzeli ani razu na siebie. Alfred Lammie był wściekły i żywił w duszy nieprzepartą chętkę wzięcia ich obojga za głowy dla stuknięcia niemi jedną o drugą.
Zamiast tego wszakże zapytał stosunkowo spokojnie młodego Fledgeby, czy zna dzisiejszą operę.
— Nie znam z niej ani jednej nutki.
— A ty, Georgiano? — spytała Sofronia.
— Ja, nie... — wyjąkała dziewczyna ogromnie zmieszana.
— To znaczy — zawołała Sofronia — że nie znacie jej oboje, ani ty, ani pan Fledgeby.
Fledgeby uczuł, że należy mu powiedzieć coś bardzo uprzejmego.
— Jestem bardzo szczęśliwy — zaczął — że wybrany zostałem przez...
Tu uciął i nie mógł zdobyć się na dalszy ciąg mowy.
— Przez los — podpowiedział mu Alfred Lammie, zagarniając ręką swe bujne faworyty, które mu przysłoniły twarz, jak krzew rosochaty.
— Nie — zaprzeczył Fledgeby — nie los, lecz przeznaczenie zapisało w swojej księdze, że usłyszę tę operę w tak pamiętnej okoliczności, to znaczy razem z panną Podsnap.
Słuchając tego, Georgiana splotła nerwowo dwa małe palce i rzekła, patrząc w talerz:
— Bardzo panu dziękuję, ale my zwykle chodzimy do teatru same tylko z Sofronią i ja to daleko wolę.
Na razie trzeba było poprzestać na takiej wymianie słów i Alfred musiał pozwolić na odejście Georgiany do przyległego salonu.
Podano tam czarną kawę, na którą Alfred przyprowadził niebawem młodego Fledgeby i doprowadził go nawet do podania miss Podsnap filiżanki kawy.
Przy tej sposobności Czar zauważył, że zielona herbata jest napojem podniecającym, na co Georgiana wyjąkała.
— Doprawdy? Jakimże sposobem to się dzieje?
Tego już Czar nie umiał wytłómaczyć. Poszli wreszcie do teatru.
— Panie Fledgeby, — mówiła, wychodząc, pani Sofronia — nie zajmuj się pan mną, bo muszę i tak nieść wachlarz mój i tren od sukni. Podaj pan lepiej ramię Georgianie.
Fledgeby spełnił to życzenie i szedł na czele pochodu, mając u boku swego pannę Podsnap; za nimi postępowała Sofronia, a z tyłu Alfred nasępiony, z twarzą człowieka, pędzącego przed sobą niesforne stado.
Znalazłszy się w loży, państwo Lammie zaczęli znów z sobą rozmowę w zastępstwie Georgiany i młodego Fledgeby.
— Drogi Alfredzie! — mówiła Sofronia — pan Fledgeby zrobił mi właśnie uwagę, że prawdziwa miłość obywa się bez sztucznej podniety, jakiej wymagają od niej w teatrze.
— A mnie zwierzyła się właśnie Georgiana, że bohaterka dzisiejszej sztuki nie ma słusznych powodów do uwierzenia w miłość swego partnera.
— Georgiana ma słuszność — odparła na to Sofronia — ale pan Fledgeby jest zupełnie innym typem człowieka, niż ten, ze sceny.
— Być może, drogi skarbie, ale Georgiana prosi mię właśnie...
I tak w dalszym ciągu Georgiana i Fledgeby prowadzili niby z sobą wyczerpującą rozmowę, mimo, że nie puścili pary z ust.
Po skończonem przedstawieniu Fledgeby pożegnał państwa Lammie, wsiadających do powozu, poczem małżonkowie odwieźli pannę Podsnap do jej mieszkania.
Po drodze Sofronia ograniczyła się do wypowiedzenia pod adresem Georgiany paru niewinnych zdań, jak naprzykład:
— Oj! ty filutko, ty filutko! zawróciłaś do reszty głowę temu biednemu Fledgeby.
Wróciwszy do siebie, Sofronia opadła bezsilnie na fotel i patrzyła gniewnie na swego męża i pana, który próbował ulżyć sobie odkorkowaniem flaszki wody selcerskiej, zamierzając przyrządzić napój „whisky soda“. Dokonywał tego aktu z zapalczywością człowieka, ukręcającego łeb jakiejś hydrze, której krew zamierza wyżłopać.
— I cóż? — zapytał znowu, wycierając zwilżone faworyty.
— Czy nie mogłeś wynaleźć dla niej kogo innego, przecież to skończony kretyn.
— Nie jest wcale taki głupi, jak się wydaje.
— Tak, może jest geniuszem?
— No, w każdym razie wiem co robię, a ty nie zaimponujesz mi swemi pogardliwemi minami. Dowiedz się przytem, że ten kretyn, jak go nazwałaś, staje się bardzo mądry tam, gdzie wchodzi w grę jego interes. Wpija się, mówię ci, jak pijawka, gdy mu chodzi o pieniądze, potrafi wtedy stawić czoło dyabłu samemu i zaszachuje każdego.
— Nawet ciebie?
— Nawet mnie. Tak! mówię ci, że jest godnym mnie partnerem, tak prawie, jak ty. Nie ma wprawdzie żadnych zalet, żadnych cech młodości, taki jest, jakim go dziś widziałaś, ale zacznij z nim tylko mówić o interesach, głupota jego znika w oka mgnieniu, a jeśli jest tępy w czem innem, to tępość ta służy mu nawet w jego spekulacyach.
— Ale czyż ona ma posag, który go zadowolni?
— Ma własny kapitał, dobrze zabezpieczony. Pracowałaś dziś nad nim tak produktywnie, że na razie nie odmawiam ci wyjaśnień, ale na przyszłość zaniechaj pytań, bo wiesz, że tego nie lubię. Dobranoc, musisz być znużona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.