Wspólny przyjaciel/Część czwarta/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Głos społeczeństwa.

Biedny Eugeniusz, tak niegdyś przystojny, wykwintny i zręczny w ruchach, chodził teraz zgięty, o kiju, blady, wyniszczony i wyglądał na własny cień. Podniósł się jednak z łóżka i siły wracały mu stopniowo, a lekarze utrzymywali, że nie będzie bardzo oszpecony.
Pewnego dnia, gdy Liza wyszła z Bellą na miasto, gdyż obie młode pary żyły w wielkiej przyjaźni, odwiedził przyjaciela Mortimer i ucieszył się, widząc go zdrowszym i weselszym.
— Przyszedłeś w samą porę — rzekł do niego Eugeniusz — głowę mam pełną projektów, które muszę wyładować. A przedewszystkiem pomówimy o chwili obecnej. Mój czcigodny rodzic, który jest czarującym światowcem, daleko młodszym odemnie i zdeklarowanym wielbicielem płci pięknej, odwiedził nas w oberży, gdzie leżałem i spędził z nami dwa dni. Mówiąc nawiasem, skarżył się wciąż na niewygody, dla Lizy był bardzo uprzejmy i zauważył nawet, że trzeba zamówić jej portret, co w jego ustach równało się ojcowskiemu błogosławieństwu.
— Widzę, mój drogi, że powracasz naprawdę do zdrowia — rzekł z uśmiechem Mortimer.
— Jest to mój najszczerszy zamiar. Co się tyczy M. C. R., gdy, popłukując sobie usta winem Bordeaux, które kazał sobie podać na mój koszt, zapytał mnie: „jak możesz, drogi synu, pić taką lurę”, to czyn ten równał się łzom ojcowskim, towarzyszącym wymienionemu błogosławieństwu, bo, widzisz, uczucia M. C. R. nie mogą być mierzone zwyczajną miarą.
— Z pewnością — odparł Lightwood.
— To już wszystko, na co się mógł zdobyć mój czcigodny rodzic w kwestyi mego małżeństwa, uświęcając je tem samem przy ołtarzu rodzinnym. Z tej strony więc nie ma już żadnych obaw. Fundusik, który mam na własność w rękach takiej administratorki, jak Liza (wybacz; jestem jeszcze taki osłabiony, że głos mój drży nieco, gdy wymawiam jej imię), wystarcza nam zupełnie. Dzięki jej, bogatszy jestem teraz, niż byłem kiedykolwiek. Skoro zaś nabiorę sił, pojedziemy może do której z kolonii, gdzie spróbuję praktykować jako adwokat...
— Cóż ja tu będę robił bez ciebie, chociaż może postąpiłbyś dobrze, jadąc do Indyi.
— Nie, mój drogi, postąpiłbym bardzo źle — przerwał z niezwykłą żywością Eugeniusz.
— Dlaczego? — spytał ze zdziwieniem Mortimer.
— Myślisz może, że mam jeszcze gorączkę i mówię z podnieceniem. To prawda, że jak mówi Hamlet, „krew szybciej krąży w żyłach moich, gdy o tem myślę”, ale jest to zdrowy zapał. Gdybym odjechał, popełniłbym podłość ze względu na Lizę, bo wyglądałoby to, jakbym się jej wstydził, jakbym uciekał przed ludźmi.
— Są to motywy bardzo szlachetne, ale...
— Co chcesz powiedzieć?
— Czy nie zdaje ci się, że właśnie przez wzgląd na nią nie należy narażać jej na przyjęcie, jakiego może doznać w naszym świecie?
— Och! — zaśmiał się Eugeniusz — we dwóch damy chyba radę naszemu światu. Czy lękasz się lady Tippins?
— Trochę — odparł również śmiejąc się Mortimer — ale w każdym razie możemy stawić jej czoło.
— Z pewnością — potwierdził z zapałem Eugeniusz. — Moja żona jest mi trochę droższa od lady Tippins i jej podobnych. Zostanę też i walczyć będę o nią z odkrytą przyłbicą do ostatka. A gdybym się kiedy zachwiał i chciał jej naprawdę bronić, usuwając ją i ukrywając przed tymi ludźmi, to ty, mój przyjaciel, którego po niej kocham najwięcej na świecie, powiedzieć mi masz, żem zasłużył na to, aby mi ona w twarz plunęła i kopnęła, zamiast ratować mój skrwawiony zewłok zatopiony w rzece.
Mówił te słowa z takiem uniesieniem, że twarz mu zapłonęła i przez chwilę stał się podobny do tego, czem był, nim go oszpeciły okaleczenia. Rozmawiali tak o przyszłości, aż do nadejścia Lizy. Wszedłszy, młoda pani Wrayburne zauważyła odrazu podniecenie męża i dotykała z niepokojem twarzy jego i rąk.
— Wyprawiłeś mnie na spacer, ale nie powinnam była odchodzić. Widzę, że jesteś cały rozpalony. Co ci się stało?
— Mój Boże! — zaśmiał się po dawnemu Eugeniusz — zdaje mi się, że to myśl o naszem społeczeństwie wprawiła mnie w ten stan.
Powracając do siebie, Mortimer obracał mimowoli w głowie ostatnie słowa przyjaciela. Głos społeczeństwa, „ciekawy jestem, jaki będzie głos społeczeństwa”. Postanowił też pójść niejako na rekonesans, by dowiedzieć się, co powie społeczeństwo o ślubie Eugeniusza. Z tego powodu nie odrzucił najbliższego zaproszenia państwa Weneeringów i udał się do nich na obiad.
Weneeringowie byli i nadal niestrudzeni w wydawaniu obiadów proszonych, mimo, że zapisane już było w księdze przeznaczeń, iż czeka ich w najbliższej przyszłości bankructwo ze skandalem, od którego nie uchroni Weneeringa nawet jego stanowisko członka parlamentu i prawodawcy, dostarczonego państwu przez nieskazitelny okręg Wide-Pocket. Konfident Wielkiej Brytanii, zasilony funduszem nowego kandydata, zaordynować miał nowe nieskazitelne wybory, podczas, gdy pan Weneering schronić się miał do Calais wraz z żoną, na której imię zdążył złożyć tam dość pokaźne oszczędności.
Wszystko to jednak było dopiero kwestyą przyszłości i nikt z gości nie przeczuwał, że państwo Weneering dowiedzą się wkrótce bardzo dokładnie, jaki obrót przybiera życie tych, którzy wydają więcej, niż posiadają. Na razie nikt o tem nie wie, a goście są w komplecie. A więc: lady Tippins, wielki Podsnap z małżonką, ten drogi Twemlow, Brewer i Boots z Bufferem, wreszcie ów przedsiębiorca, zatrudniający pół miliona robotników, prezes, robiący w ciągu tygodnia co najmniej trzy tysiące mil koleją i genialne indywiduum, które zdołało dokonać konwersyi swych dywidend na okrągłą kwotę 375,000 funtów dochodu, bez żadnych szylingów ni pensów. W takiem to gronie znalazł się Lightwood po dłuższej nieobecności. Dostrzegła go natychmiast lady Tippins i przyzywała do siebie dezertera, gestykulując wachlarzem, ale Mortimer udał, że tego nie dostrzega i wolał rozmawiać z Podsnapem o Wielkiej Brytanii. Podsnap mówi zawsze o Wielkiej Brytanii i to takim tonem, jakby był wydelegowanym przez nią żandarmem, trzymającym straż nad resztą globu.
— Tak, panie! — mówił — wiemy dobrze, jakie są pretensye Rosyi, wiemy, do czego zmierza Francya i co knuje Ameryka, ale wiemy także czem jest Anglia i to nam wystarcza.
Przy obiedzie wszakże nie mógł już Mortimer uciec od lady Tippins, naprzeciw której go posadzono.
— Kochany Robinsonie! — wołała do niego przez stół — i cóż tam słychać na twojej wyspie?
— Dziękuję pani — odparł — wyspa moja znajduje się w stanie kwitnącym.
— A dzicy?
— Zaczynają się cywilizować, przynajmniej w chwili, gdym opuszczał Juan-Fernandez pożerali się już nawzajem, co jest przecież najistotniejszym warunkiem cywilizacyi.
— Kacie! — zawołała rozkoszna trzpiotka — nie wystawiaj na próby mej cierpliwości. Mówże mi o tym ślubie, na którym podobno byłeś.
— Czy byłem? — rzekł niedbale Mortimer — być może, żem się tam znajdował.
— Jak była ubrana panna młoda, czy w kostyumie rybaczki?
Na to Mortimer nachmurzył się i nic nie odpowiedział.
— I spodziewam się — trzepała dalej lady Tippins, — że oblubienica przewiozła się sama łódką, wiosłując i sterując, zanim przybiła do lądu, dla wzięcia udziału w ceremonii ślubnej.
— W jakibądź sposób tam przybyła, mogę panią upewnić, że zrobiła to z wdziękiem.
— Z wdziękiem! Czy słyszycie? On chce w nas wmówić, że ten przewoźnik w spódnicy odznacza się wdziękiem. Podtrzymaj mnie, Weneering, bo zemdleję. A więc mówisz pan...
— Nie nie mówię — odmruknął Mortimer, który też umilkł od tej chwili.
— Próżno się wykręcasz — atakowała go dalej sędziwa syrena. — Bardzo to ładnie z twojej strony, że chcesz zasłonić przyjaciela, który się tak zaafiszował; ale to nic nie pomoże, bo powiem ci jasno i bez ogródki, że społeczeństwo nasze ma jedno tylko zdanie i jeden głos w tej śmiesznej aferze. Zaraz się pan przekonasz. Kochana pani Weneering, zechciej postawić wniosek, jak w parlamencie i przedyskutujemy go.
— Ach tak, — potwierdziła z zachwytem pani Weneering, której zresztą nikt nie słuchał — jak w parlamencie.
— Ja będę przewodniczącym — oświadczyła z werwą urocza Tippins. — Słuchajcie panowie i panie. Wniosek jest następujący: Jak ocenić postępek pewnego młodego człowieka, który, będąc doskonale urodzonym, przystojnym i nie pozbawionym zdolności, bierze za żonę przewoźnika w spódnicy, przedzierzgniętego następnie w robotnicę fabryczną?
— Bardzo przepraszam — zaprotestował Mortimer — rzecz się przedstawia trochę inaczej. Czy dobrze postąpił młodzieniec, taki właśnie, jak go opisała lady Tippins, żeniąc się z mężną kobietą, która uratowała mu życie z niezwykłą energią, która, nie mówiąc już o jej piękności, jest cnotliwa i obdarzona wyjątkowemi zaletami i którą przytem kochał on i podziwiał już oddawna, wzajemnie przez nią kochany.
— Nie o to idzie — przerwał Podsnap, którego umysł i kołnierzyk czuły się w równym stopniu urażone roztrząsaniem tak niewłaściwego tematu. — Powiedz pan, czy ta dziewczyna była, czy nie była przewoźniczką?
— Nigdy — zaprzeczył Mortimer — jej ojciec miał czółno, na którem przejeżdżał się niekiedy po rzece, nie przewożąc nikogo.
Oświadczenie to wywarło pewne wrażenie, trzy tampony pokiwały znacząco głowami.
— Panie Lightwood — spytał wtedy pan Podsnap, któremu włosy najeżyły się jak szczotka, skutkiem oburzenia — czy ta osoba była dziewczyną fabryczną?
Nigdy! — odparł Mortimer — zatrudniona była tylko w pewnej instytucyi przemysłowej, zdaje mi się, w papierni, gdzie ją wysoko ceniono.
— W takim razie — orzekł Podsnap, robiąc ręką swój zmiatający gest — oświadczam, że to małżeństwo razi mnie w najwyższym stopniu, proszę nie mówić o niem w mojej obecności.
— Ciekawy jestem, czy to ty przedstawiasz głos społeczeństwa — zapytywał siebie w duchu Mortimer, szczerze ubawiony tem wystąpieniem.
— Słuchajcie — wołała lady Tippins — teraz wygłoszą swe opinie inni członkowie parlamentu. Kolej na panią, pani Podsnap.
Pani Podsnap oświadczyła, że młody człowiek, należący do towarzystwa, nie może żenić się inaczej, jak z osobą z towarzystwa, któraby umiała obracać się w świecie z tą elegancyą i swobodą, jaką nadaje towarzystwo. Tu dama ta dała do zrozumienia, że ideałem wszystkich dżentlmenów powinno być połączenie się z kobietą o ile możności do niej podobną.
Dalej zabrał głos przedsiębiorca, zatrudniający pół miliona robotników. Potentat ten twierdził, że młody człowiek, o którym mowa, powinien był wyznaczyć dziewczynie rentę i kupić jej nowe czółno. Bo, widzicie państwo, sprawa ta, jak wiele innych, da się zredukować do kwestyi befsztyka i piwa. Dajesz pan dziewczynie czółno i rentę, to znaczy dajesz jej możność kupienia sobie porcyi befsztyka i szklanki porteru. Jedno i drugie działa jak opał w naturze, to jest wytwarza siłę, która zużyta być może na wiosłowanie. Z jednej strony dziewczyna i czółno, z drugiej befsztyk i piwo. Każda kwestya da się do tego sprowadzić.
Czarodziejka Tippins, która usnęła w czasie tego wywodu, zbudziła się nagle i dała głos prezesowi kolejowemu, ujeżdżającemu nieskończoną ilość kilometrów, na co ów dostojny włóczęga oświadczył, że gdyby jemu ocaliła życie dziewczyna, zaliczająca się do wiadomej sfery towarzyskiej, to byłby jej bardzo wdzięczny i wyrobiłby jej posadę przy telegrafie, gdzie kobiety bardzo się nadają, ale nie ożeniłby się z nią nigdy, stanowczo nie.
Zapytany o zdanie właściciel okrągłej renty, bez żadnych pensów i szylingów, odpowiedział sam lapidarnem pytaniem:
— Czy bogata?
— Nie.
— W takim razie, wszystko to głupota i szaleństwo.
Potem dodał jeszcze w charakterze wyjaśnienia, że każda legalna rzecz da się ostatecznie zrobić za pieniądze, ale bez pieniędzy? brr...
— Cóż powie Boots?
— Że nie zrobiłby tego za dwa tysiące funtów.
— A Brewer?
— To samo, co Boots.
Buffer zaś dodał, że znał człowieka, który się ożenił z dziewczyną, służącą w łazienkach, ale uciekł od niej zaraz po ślubie.
Lady Tippins, wyczerpawszy w ten sposób dyskusyę, chciała jeszcze spytać pana i panią Weneering co o tem myślą, gdy nagle oczy jej, okrąży= wszy stół, spotkały się z panem Twemlowem, który siedział z czołem, opartem na rękach.
— Boże jedyny! o mały włos nie zapomniałam o tym drogim Twemlowie. Powiedz pan, proszę, za czem pan głosujesz?
Twemlow podniósł głowę i zaczął:
— Zdaje mi się, że jest to kwestya uczuć danego dżentlmena i niech mi będzie wolno...
— Dżentlmen, który zawarł takie małżeństwo, nie może mieć żadnych uczuć — przerwał mu Podsnap.
— Nie podzielam tego zdania — odrzekł Twemlow, z mniejszą, niż zwykle słodyczą — i jeżeli wdzięczność, szacunek, podziw i miłość najgłębsza, skłoniły owego dżentlmena do poślubienia tej lady...
— Tej lady? — zawołał sarkastycznie Podsnap.
— Panie — rzekł Twemlow, którego mankiety zadrżały — powiedziałeś pan lady, jak ja, bo i jakże nazwałbyś tę damę, gdyby jej mąż był tu obecny.
Kwestya w ten sposób postawiona nie przypadła do smaku panu Podsnap, który też zmiótł ją ruchem ręki i zmilkł.
— Powtarzam! — mówił dalej pan Twemlow podniesionym głosem — że jeśli uczucia, które przed chwilą wymieniłem, skłoniły pana Wrayburne do poślubienia tej młodej osoby, stał się on przez to lepszym jeszcze dżentlmenem, a jego żona szlachetniejszą od wielu lady. Mówiąc to, mam na myśli pojęcie prawdziwego dżentlmena w najlepszem i najwyższem znaczeniu, do jakiego człowiek może dążyć. A że uczucia takiego dżentlmena są mi święte, przykro mi jest, niewymownie przykro, że mogły się one stać przedmiotem dyskusyi, jakby igraszką koła ludzi, zebranych przy stole,
— Chciałbym wiedzieć, czy i dostojny kuzyn pański, lord Snidgeworth, podzielałby pańskie zapatrywania.
— Na to panu nie umiem odpowiedzieć — odparł Twemlow — ale to pewna, że nie pozwoliłbym tak jemu, jak nikomu innemu, narzucać mi swych pojęć o sprawie tak delikatnej i na punkcie której jestem bardzo draźliwy.
Coś lodowato chłodnego, jakby mokry baldachim, zawisło nad towarzystwem.
Nie widziano jeszcze nigdy lady Tippins w tak złym humorze, ani jedzącej z takiem żarłoctwem. Mortimer tylko promieniał i patrzył z wdzięcznością na pana Twemlowa, nie zapytując już siebie, jak wypadnie głos społeczeństwa. Skoro zaś goście zaczęli się rozchodzić, mając już dość towarzystwa swego i państwa Weneeringów, Mortimer odprowadził pana Twemlowa, a, uścisnąwszy mu serdecznie rękę, powracał wesoło do swego mieszkania w gmachu sądowym.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.