Wspólny przyjaciel/Część czwarta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IX.
Trochę pieprzu.

Jenny Wren powróciła do swej izdebki zaraz po ślubie przyjaciółki i biedziła się po dawnemu ze swym synem-ojcem, wciąż niepoprawnym pijaczyną. Nie wspomniała nic Lizie o swem rozczarowaniu z powodu dobrego izraelity, który okazał się szachrajem, lecz zrażona na dobre do Riaha, nie kupowała już u niego żadnych szmatek i nie widywała go wcale. Zabrała się do roboty zaraz po powrocie, a że dzień był duszny, pracowała przy drzwiach otwartych, nucąc jakąś żałosną piosenkę głosikiem tak cienkim, jaki miałaby zapewne lalka, którejby daną była możność opłakiwania kruchości wosku, z którego powstała. Naraz, podniósłszy oczy, dostrzegła na chodniku znajomą postać. Był to Fledgeby.
— Więc to pani? — rzekł Czar, wstępując po schodkach. — Nie omyliłem się, jak widzę.
— I ja również poznałam pana odrazu, mamy oboje dobrą pamięć.
— Jakże się pani miewa?
— Jak zawsze, to jest jak może się miewać matka wyrodnego dziecka, które zatruwa jej każdą chwilę życia.
Małe oczka Fledgebyego rozszerzyły się i okrążyły pokój, poszukując wzmiankowanego wyrodka.
— Pan nie jesteś ojcem — rzekła miss Wren — nie możesz więc pan rozumieć uczuć nieszczęśliwej matki. Mówmy zatem o czem innem, czemu zawdzięczać mam zaszczyt pańskiej wizyty?
— Chęci widzenia pani — odparł Czar.
Miss Wren, która zamierzała właśnie przegryźć nitkę, zatrzymała się w połowie tej operacyi i spojrzała na niego z przebiegłą minką.
— Nie widuję już pani w firmie Pubsey i Spółka.
— Nie — odparła sucho dziewczyna, przegryzając nitkę.
— Chciałbym też pogadać z panią o tym żydowskim oszuście, który przedstawia firmę.
— Czy to on dał panu mój adres?
— Dostałem go — odparł wymijająco Fledgeby.
— Pan bywasz często u tego izraelity? — zagadnęła Jenny.
— Tak, dosyć często.
— I to zawsze z powodu przyjaciół, za którymi się pan wstawiasz? — mówiła dalej miss Wren, pochylając się nad lalką, którą stroiła.
— Tak właśnie.
— Słowem, czepiasz się go pan, jak smoła.
— Jak smoła? tak prawie.
— Powiedz mi pan — rzekła nagle Jenny — czy pan służysz w wojsku?
— Nie — odparł Fledgeby, któremu jednak pochlebiło to przypuszczenie.
— To może w marynarce?
— Właściwie... nie...
Obie te odpowiedzi wypadły w sposób, z którego można było wnioskować, że, nie należąc bezpośrednio do wojska, ani do marynarki, Fledgeby czuje się wszakże związany z obu temi korporacyami.
— W takim razie czemże pan jesteś?
— Jestem dżentlmenem.
— Taak? — zawołała ze znaczącym uśmieszkiem modniarka lalek — w takim razie rozumiem już teraz, dlaczego pan masz tyle wolnego czasu. Jaki z pana dobry, jaki ujmujący dżentlmen! taki przytem bezinteresowny w zachodach o swych przyjaciół.
Fledgeby zrozumiał, że rozmowa wkracza na runt niebezpieczny i zmienił natychmiast temat.
— Wróćmy lepiej do tego żyda oszusta, Powiedz mi pani, co on ma w tem, aby ukrywać tę piękną dziewczynę, która jest pani przyjaciółką, bo musi mieć przecie w tem swój cel.
— Nie rozumiem — odparła spokojnie Jenny.
— Nie chce mi powiedzieć, gdzie ona jest — mówił Czar — ale pani musi przecie znać jej adres.
— Nie rozumiem — powtórzyła znów Jenny, której ostra bródka zaprotestowała dalszemu badaniu ruchem tak energicznym, że nawet Czar zoryentował się i urwał w pół zdania.
— Miss Jenny — rzekł jednak po chwili — bo takie jest imię pani, chyba że się mylę.
— Co byłoby niemożliwe, skoro imię moje znasz pan lepiej odemnie samej.
— Otóż miss Jenny, gdybyś zechciała zełąpić na ziemię i zrozumieć moją mowę, nie wyszłaby pani na tem źle, słowo daję — dodał, mrugając obiecująco swemi małemi oczkami. — Czy zechce pani?
— Może! — odparła miss Wren przez zęby, gdyż trzymała w tej chwili w ustach nożyczki, wpatrując się uważnie w świeżo ustrojoną lalkę.
— Czy pani mnie słucha, panno Wren? — pytał Fledgebv.
— Trzeba ci coś niebieskiego moja śliczna — przemawiała Jenny do lalki, wyjąwszy uprzednio nożyczki z ust.
— A zatem — próbował przekładać Fledgeby, trochę zrażony niepemyślnemi warunkami, — gdybyś mnie pani chciała wysłuchać.
— Ależ i owszem. Jasno niebieska kokarda przy twych jasnych włosach i białej cerze jest niezbędna i doskonałe ci zrobi — mówiła Jenny, do swej klientki lalki.
— Powiadam pani, że pani na tem zyska — trwał przy swojem Fledgeby — coby pani szkodziło naprzykład, dostawać towary po niższej cenie, a może i zupełnie darmo, u firmy Pubsey i spółka.
— Ho! ho! panie Małooczek, — myślała Jenny (był to przydomek, który nadała Fledgebyemu), masz więc nielada wpływ u tej firmy.
— Darmo nawet mogłabyś je pani mieć, zupełnie darmo, to przecie nie do pogardzenia.
— Ja nie pogardzam nigdy pieniędzmi, które mogę oszczędzić — odparła mała robotnica.
— O! teraz mówi pani, jak osoba rozsądna, która nie buja w obłokach. Pozwolę też sobie zadać pani, panno Jenny małe pytanie. Znałaś pani zbyt dobrze tego żyda, by nie dowiedzieć się w końcu, co on wart.
— Tak, nie jesteśmy już dziś wcale, ale to wcale przyjaciółmi.
— A więc pomoże mi pani, do udaremnienia jego szalbierczych intryg?
— I jakże to dokażemy tego?
— Widzę teraz, że się porozumiemy, powiem też pani w niewinności serca.
— Jaak? — spytała przeciągle modniarka lalek.
— W niewinności serca — powtórzył trochę mniej pewnie Czar.
— Ach taak!
— Otóż chcę powiedzieć pani, że ten żyd knuje z pewnością coś przeciw pani przyjaciółce. On ma już swoje powody — jakieś ciemne powody — tak, powody jego są ciemne. (Czar, nie nawykły do dłuższych przemówień, powtarzał się z konieczności). Powiedz mi pani tylko, gdzie ona jest? więcej nie wymagam, a za to odniesie pani wielkie korzyści.
Jenny siedziała nieruchoma, trzymając w ręku igłę, skierowaną prosto do swego rozmówcy, jakby mu chciała wykłuć oba oczy.
— Gdzie pan mieszka? — spytała po namyśle.
— Ulica, Piccadilly:
— A kiedy pana można zastać?
— Najlepiej przed południem.
— Dobrze, więc przyjdę do pana jutro, mój młody panie. Te dwie damy — dodała, wskazując na dwie wyświeżone lalki, — oczekiwane są na Bondstreet. Zawiozę je tam moim ekwipażem.
Tu wybuchła przenikliwym śmieszkiem, ukazując palcem na swą drewnianą laskę z rękojeścią w kształcie kuli.
— Widzę, że jesteśmy na dobrej drodze — zauważył Fledgeby, wstając.
— Nie zapominaj pan, że nic nie przyrzekłam — odparła Jenny, zadając mu w powietrzu dwa rzuty igły.
— Rozumiem, wpierw musimy ułożyć interes skrawków, które pani dostanie.
Z temi słowy Czar odszedł. Jenny zaś, szyjąc, krając, strzygąc, wiążąc kokardy i kokardki, puściła wodzę domysłom i wnioskom, które kształtowały się w niej coraz dokładniej. Nazajutrz wszakże udała się pod wskazany przez Fledgebyego adres, lecz na dole już spotkała jakąś lady w kostyumie podróżnym, która trzymała w ręku przedmiot jak najmniej u niej oczekiwany, bo kapelusz męski.
— Pani do kogo? — spytała krótko małej robotnicy.
— Do pana Fledgeby.
— W takim razie pani musi zaczekać, bo pan Fledgeby jest zajęty; skoro dżentlmen, który jest u niego wyjdzie, będzie pani mogła wejść.
Mówiąc to, dama w stroju podróżnym, stanęła na schodach w pozycyi obronnej, a że była duża i wysoka i mogłaby usunąć Jenny jedną ręką, miss Wren uzbroiła się w cierpliwość i postanowiła czekać.
— Dlaczego pani tak nasłuchuje? — spytała po niejakim czasie podróżna dama.
— Nie potrzeba wcale nasłuchiwać, aby to słyszeć — odparła Jenny.
— A cóż pani słyszy?
— Jakiś dziwny hałas, jakby się ktoś krztusił, czy kichał.
— Może pan Fledgeby bierze tusz — zauważyła dama.
— Nie, to zdaje się, trzepią dywany.
— Niezawodnie dywany pana Fledgeby — stwierdziła dama z uśmiechem.
Jenny, która się znała na uśmiechach, nie widziała jednak nigdy podobnego uśmiechu, jak ten, który wykrzywił w tej chwili usta podróżnej damy. Był to więc uśmiech niby wesoły, ale razem tak przykry, że Jenny wolałaby nie doznawać wcale radości, niż doświadczać jej w tym sposobie.
— A teraz? — spytała jej dama.
— Teraz już jest cicho.
— Gdzie?
— Nie wiem, tam, ale nie, oto znów; nie słyszałam nigdy czegoś podobnego. Trzeba chyba kogoś sprowadzić.
— Nie radzę pani — rzekła podróżna dama, marszcząc brwi w sposób osobliwy.
Obie słuchały jeszcze czas jakiś niezrozumiałych odgłosów, tylko, że Jenny miała wyraz twarzy zdziwiony, dama zaś zachowywała się jak ktoś, uprzedzony o przyczynie zajścia. Wkrótce potem Jenny ujrzała zbiegającego po schodach dżentlmena, z twarzą czerwoną i olbrzymimi faworytami.
— Załatwiłeś interes? — spytała go dama,
— Zupełnie zadowalająco — odparł dżentlmen z faworytami, biorąc z jej rąk kapelusz.
— Może teraz pani wejść do pana Fledgeby — rzekła wyniośle dama.
— A może pani zechce wręczyć mu odemnie tę pamiątkę — rzekł z wielką kurtuazyą dżentlmen, podając małej robotnicy, złamaną na trzy części laskę trzcinową. — Niech mu pani raczy powiedzieć, że przesyła mu to Alfred Lammie, który wyjeżdża dziś do Dover. Niech pani nie zapomni, Alfred Lammie, który przesyła mu życzenie wszelkiej pomyślności.
Jenny wzięła machinalnie szczątki trzcinowej laski, a dziwna para oddaliła się, śmiejąc się dziko.
— Lammie, Lammie, — usiłowała sobie przypomnieć Jenny — aha, już wiem — to był także dłużnik firmy Pubsey. — Rozumiem teraz wszystko.
Rozpromieniona swem odkryciem, pociągnęła za dzwonek mieszkania Fledgebyego, ale nikt jej nie otworzył — natomiast usłyszała znów to dziwne krztuszenie się.
— Na Boga! — pomyślała — czyżby Małooczek się dusił?
Pchnęła drzwi, które były uchylone, a minąwszy przedpokój, znalazła się w gabinecie Fledgebyego, gdzie oczom jej przedstawił się najdziwniejszy w świecie widok. Oto Czar, ubrany w kostium turecki, lecz bez szlafroka, a tylko w spodniach i koszuli, tarzał się po dywanie, kichając, kaszląc, i spluwając w najszczególniejszy sposób. Obaczywszy miss Wren, zaczął bełkotać z wysiłkiem jakieś wyrazy, z których Jenny zdołała uchwycić parę tylko brzmiących niemal rozpaczliwie,
— „Moje oko! łapcie złodzieja, dusi mnie, pali, wody! och wody! drzwi zamknąć!”
Wszystko to przeplatane było kichaniem, spluwaniem i kaszlem. Jenny pośpieszyła do przyległego pokoju i przyniosła nieszczęśliwemu młodzieńcowi szklankę wody, której Fledgeby zdołał trochę przełknąć, a wyciągając ręce do modniarki lalek, jęczał znów:
— Moje oko! tabaka, sól, pieprz, moje oczy! pełno w nosie i w gardle a! a!
Zaczął się znów okropnie krztusić i rzucać jak człowiek, cierpiący na wielką chorobę.
— Och, jak to boli! — wołał, tarzając się znów po podłodze — jak to piecze! Daj mi pani jeszcze wody, połóż mi, proszę, cóś ciężkiego na plecach i ramionach. Nie chce to wyjść ze mnie hu! hu! hu!
Podniósł się, potem upadł znów i zaczął się tarzać, a gdy Jenny, spełniając jego prośbę, próbowała rozcierać mu plecy, zaczął jęczeć, aby go nie dotykała, bo jest całkiem poraniony. — Wreszcie przestał się krztusić i z pomocą Jenny dowlókł się do fotelu, ukazując twarz czerwoną, spuchniętą, pokiereszowaną sinemi pręgami.
— Skądże przyszło panu na myśl, połykać tyle pieprzu i tabaki? — spytała wtedy Jenny.
— To nie ja! to ten rozbójnik, napchał mi pełno do oczu, do nosa, do gardła.
— Ażebyś pan nie mógł krzyczeć?
— Napadł na mnie znienacka, chciał mnie zabić.
— Czy tem? — spytała Jenny, pokazując mu trzy kawałki złamanej laski.
— Tak, to jego broń. A skądże ją pani do stała?
— On mi sam wręczył i kazał panu oddać, wraz z ukłonami od siebie i od żony jego, która czekała na niego na schodach.
— Ona tam była! — jęczał Fledgeby, skręcając się z bólu. — Naturalnie, mogłem się był odrazu domyśleć, że ona umaczała w tem rękę.
— Ten pan polecił mi, abym pozdrowiła pana od Alfreda Lammie, oddając mu tę pamiątkę od Alfreda Lammie, który dziś opuszcza Anglię.
Jenny Wren opowiedziała to wszystko, dzieląc dla większej dokładności zgłoski i wyrazy, a towarzyszył im tryumfalny ruch ostrej bródki, któryby może uraził Fledgebyego, gdyby nie to, że Czar zakrył oczy ręką w poczuciu dolegliwego bólu.
— Czy mam iść po policyę? — spytała niewinnie Jenny,
— Nie! nie! niech pani tego nie robi, nie chcę policyi. Niech pani będzie tak dobra zamknie drzwi, och, jak to piecze.
Na dowód, że piekło go istotnie, Czar stoczył się znów na podłogę i tarzał się po dywanie, skutkiem czego nieład jego stroju powiększył się, uwidoczniając gdzieniegdzie nabiegłe krwią pręgi.
— Teraz, gdy drzwi są już zamknięte — rzekł do Jenny — bądź pani tak dobra i obejrzyj moje plecy. — Tam są nożyczki, może pani rozciąć koszulę. Proszę, kochana pani obaczyć, jak wyglądają moje rany.
Jenny wykonała to zlecenie, a oczom jej przedstawiły się plecy tak gruntownie wychłostane, jak na to zasługiwał ich właściciel.
— Jak pani myśli? plastry z bibuły, umaczanej w occie, mogłyby dobrze zrobić? Czy nie zechciałabyś kochana pani, przyłożyć mi parę.
— Bardzo chętnie, to z pewnością wybornie podziała, jak na konserwy.
— Proszę, pójdź pani do kuchni, znajdzie tam pani w szufladzie szarą bibułę a ocet na półce.
— Raz, dwa, trzy, trzeba będzie przyłożyć przynajmniej 6 plastrów — liczyła Jenny.
— Piecze mnie to, jakby ich było 60 — jęczał Fledgeby.
— W samej rzeczy, musi to pana porządnie piec — potwierdziła Jenny, która w czasie tych oględzin nie mogła się wstrzymać od gestu, naśladującego skrobanie marchewki za plecami swego pacyenta.
Następnie udała się do kuchni z nożyczkami w ręku i wystrzygła sumiennie sześć sporych plastrów z szarej bibuły, które potem zamoczyła w occie. Tu na nieszczęście Fledgebyego wzrok jej napotkał solniczkę, w której znajdował się tylko pieprz.
— Odrobina pieprzu nie zawadziłaby — zadecydowała w duchu miss Wren — troszeczkę, malutką krzynkę.
Powziąwszy ten zamiar, sięgnęła po szczyptę i lekko, leciusieńko posypała parę większych plastrów, a powróciwszy do pokoju Fledgebyego, obłożyła mu plecy tak skombinowanym kompresem i pomogła mu włożyć turecki szlafrok.
— Lepiej panu teraz, mój młody panie? — spytała potem.
— Nie, nie, wcale mi nie lepiej, piecze mnie tak samo a może jeszcze gorzej — odparł Fledgeby.
— W takim razie niema co mówić dziś o interesach — zauważyła Jenny, — a może zawezwać doktora.
— Nie, nie! nie trzeba, sekret przedewszystkiem, och jak to piecze.
Zamykając drzwi, modniarka lalek odwróciła się raz jeszcze i ujrzała swego pacyenta, rzucającego się po łóżku jak delfin w spienionych falach. Bynajmniej nie wzruszona, wyszła na ulicę, a wsiadłszy do omnibusu, lustrowała przez okno stroje eleganckich kobiet, biorąc je w myśli za model dla swych lalek. Prócz tego układała z namysłem dalszy plan kampanii, której początkiem była wizyta u Fledgebyego. Skoro omnibus zatrzymał się na rogu ulicy Mary — Jenny Wren wysiadła i zadzwoniła do drzwi firmy Pubsey i spółka.
— Odwiedziłam lisa, zobaczmy teraz co robi wilk — rzekła, wsuwając główkę przez oszklone drzwi.
— To pani, panno Wren? — zapytał Riah, zdejmując okulary. Siedział on na zwykłem swem miejscu przy biurku, ale zdawał się być zdziwiony nadejściem Jenny. — Myślałem, że się nas pani wyrzekła — odezwał się ze swego kąta.
— Naturalnie, że się wyrzekłam, zarówno chytrego lisa, jak i szkaradnego wilka, ale przyszło mi na myśl coś o wilku i dlatego przyszłam tutaj, Czy odpowiesz mi, panie Riah, na parę pytań?
— Bardzo chętnie — odparł żyd, spoglądając jednak niespokojnie ku drzwiom, jakby obawiał się nadejścia swego pana.
— Nie bój się pan — rzekła Jenny, odgadując jego obawę. — Lis nie wychyli się dziś ze swej nory, bo go tak obito, że się ruszyć nie może.
Tu mała robotnica opowiedziała szczegółowo całe zajście Alfreda Lammie z Fledgebym.
— A teraz powiedz mi prawdę, panie Riah, czy Fledgeby ma jakiego wspólnika, czy też on sam jest Pubseyem i spółką, a pan jego podstawionym agentem. A może pan jesteś tym Pubseyem?
Riah, po krótkiem wahaniu, zaprzeczył ruchem głowy.
— A więc Fledgeby prowadzi sam interes i ciągnie z niego zyski?
Riah tym razem przyznał jej słuszność.
— A dlaczegoż pan nie powiedział tego nikomu, tym biednym ludziom, których tamten ograbiał, ani mnie nawet; przecież to bardzo brzydko wygląda.
— Tak, brzydko — odparł poważnie Riah — tak brzydko, że zacząłem się brzydzić sam sobą. Tego dnia, gdy on kazał mi zaprotestować weksel tego biednego dżentlmena, pana Twemlow, i kiedy pani, miss Jenny, rozgniewałaś się tak na mnie, myślałem o tem długo wieczorem, gdym był sam w moim ogrodzie. Zrozumiałem wtedy dopiero, jak nikczemną rolę wziąłem na siebie. Zrozumiałem także, że, postępując tak, szkodzę nietylko sobie, ale i wszystkim ludziom mego plemienia. Bo w innych narodach mogą być źli i dobrzy, bo mówi się o nich, zły Grek, zły Turek, ale może być także dobry Grek i dobry Turek. O nas zaś się mówi żyd i to wystarcza, jakgdyby wszyscy żydzi byli źli.
Smutno to przyznać, ale to prawda. Chciałbym, aby pamiętał o tem każdy izraelita. Ale czy mam prawo mówić o tem ja, który sam zrozumiałem to dopiero od wczoraj?
Siedząc obok niego, Jenny słuchała go zamyślona.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekła. — Kiedy rzucisz pan służbę u Małooczka?
— Napisałem już do niego przed paru dniami, że nie chcę być dłużej jego zastępcą.
— Tak to rozumiem! — zawołała mała robotnica — teraz będziemy znowu w przyjaźni, daj mi pan rękę, panie Riah, teraz będziesz znowu dobrym czarodziejem. Ale cóż na to lis Małooczek? Cha, cha, cha! lis Małooczek, stękajło, bo stęka on teraz, piszczy i wyje, z powodu, iż go coś piecze, szczypie i swędzi. Trochę pieprzu, dałam mu tylko trochę pieprzu, co za szkoda, że nie miałam pod ręką tłuczonej gorczycy.
Tej ostatniej aluzyi nie zrozumiał już mister Riah.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.