Wspólny przyjaciel/Część czwarta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Tajemniczy ślub.

Rumty Wilfer wstał bardzo rano, zapewniwszy sobie wpierw jednodniowy urlop, w sekrecie przed dostojną Ma. Bella obudziła się wcześniej jeszcze i czekała na ganku na swego Pa, z najniewinniejszą w świecie miną, nie mając nawet na głowie kapelusza.
— Jak się czujesz, Pa? — spytała.
— Trochę, jak złodziej-nowicyusz, moje dziecko, który, popełniwszy pierwszą kradzież, radby znaleźć się jaknajdalej od miejsca zbrodni.
Uśmiechnęła się na to, a wziąwszy go pod rękę, sprowadziła po schodach w dół, kładąc po drodze paluszek na swoich, to na jego wargach. Był to jej sposób przesyłania pocałunków swemu Pa. Zaprowadziła go w ten sposób do jadalni w suterenie, gdzie, posadziwszy go na krześle, uklękła przed nim.
— Pamiętasz, Pa, co ci obiecałam dać, jeżeli będziesz grzeczny?
— Zapomniałem, mój skarbie, chociaż nie! chodziło tu, zdaje mi się, o jeden z tych ślicznych pukli — mówił, dotykając jej włosów.
— Zapominać o takich rzeczach — odparła Bella z dąsem — a czy wiesz, mój panie zapominalski, że jest ktoś, co dałby bez wahania co najmniej pięć tysięcy dukatów za te pukle, które ucięłam dla ciebie. Nie masz pojęcia, ile razy ucałował malutkie, ot tyle pasemko, które mu dałam. I nosi je na sercu, tak jest, mój panie, na sercu. Że jednak i ty zawsze byłeś grzeczny, najlepszy i najukochańszy ze wszystkich ziemskich ojczulków, dostaniesz w nagrodę łańcuszek upleciony z tych ślicznych pukli. Masz go oto.
Pa pochylił głowę, a ona włożyła mu na szyję łańcuszek ze swych włosów, a potem oparła czoło o jego piersi i uroniła kilka łezek, które stoczyły się po białej, świeżo upranej kamizelce, jaką miał tego dnia Pa. Następnie Bella wzięła obie jego ręce i, złożywszy je, jak do modlitwy, rzekła z marsem powagi na czole:
— A teraz Pa, powtarzaj za mną słowo w słowo to, co ci powiem, jakgdybyś brał ślub przed księdzem.
— Moja mała Bello!
— Moja mała Bello — powtórzył Rumty.
— Kocham cię z całego serca.
— Z całego serca, pieszczotko.
— Proszę nie zmieniać ani słowa, bo ślub będzie nieważny.
— Cofam więc, pieszczotko, mój aniołku.
— Bardzo dobrze, a teraz mów dalej: Byłaś zawsze kapryśna, jak znarowione zwierzątko.
— O, nie!
— Owszem tak; byłaś egoistka, grymaśna i dokuczliwa, ale może poprawisz się i będziesz inna, w przyszłości. Przebaczam ci więc i błogosławię.
Skoczyła mu na szyję, ściskając go z wylaniem.
— Posłuchaj Pa — mówiła dalej — myślałam dziś dużo o starym Harmonie i powodach, dla których przeznaczył mnie za żonę swemu synowi. Czy pamiętasz to nasze pierwsze spotkanie się z nim? Musiałam być okropnie rozzłoszczona. Tupałam nogami, nieprawdaż i biłam cię po łydkach moim mały kapelusikiem. Otóż wiesz, mam wrażenie, że od chwili urodzenia nie robiłam nic innego, prócz tupania nogami i bicia cię kapeluszem. Czy bardzo cię bolało, mój biedny Pa?
— Ależ moje dziecko, nie bolałoby to nawet muchy.
— Cóż stąd, ale ja biłam cię w myśli zadania ci bólu i szczypałam cię w nogi, nieprawdaż?
— Odrobinę, ale dość już o tem, zdaje mi się, że czas już na nas.
— Masz słuszność Pa! Idź więc już! idź pierwszy, uciekaj jaknajprędzej.
Rumty wyszedł istotnie, a Bella poszła do ogródka i marzyła tam jeszcze małą godzinkę, poczem weszła na palcach do swego pokoju, włożyła na głowę mały kapelusik, który sama sobie wczoraj sporządziła i ucałowała śpiącą Lawinię.
Dziewczyna zbudziła się i spojrzała na nią na wpół otwartemi oczyma.
— Co robisz, Bello?
— Idę na spacer.
— Tak wcześnie!
Odwróciła się na drugi bok, a Bella zeszła również cicho ze schodów, a parę chwil potem świeża, lekka i czarująca kroczyła już po ulicach Londynu, aż do umówionego miejsca przy pompie, gdzie spotkała się ze swoim Pa. Stamtąd udali się oboje nad rzekę i wsiedli na mały parowiec, odpływający do Greenwich. Rokesmith czekał na brzegu, wpatrzony w mały statek, który nabierał w oczach jego niezrównanego blasku w miarę jak się zbliżał, pozwalając rozpoznać swych pasażerów. Wyskoczywszy na brzeg, Bella wsunęła bez słowa rękę pod ramię drogiego Johna i pospieszyli oboje krokiem niemal eterycznym, jakby niesieni wiatrem, pociągając za sobą starego wilka morskiego, weterana o dwóch drewnianych nogach, który miał im służyć za świadka, wraz z Reginaldem Wilferem. Skoro weszli do kościoła, ów mruk weteran spojrzał ze zdziwieniem na cherubina Rumty, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że ojciec Belli przyszedł tu dla odwiedzenia swych krewnych, tak uderzające było podobieństwo między nim, a wyrzeźbionymi na ołtarzach aniołkami. Rumty zaś, który otwierał pochód, zadrżał nieznacznie, słysząc stuk obu drewnianych nóg, uderzających o kamienną posadzkę, bo przyszło mu nagle straszne przypuszczenie, że to może małżonka jego, dowiedziawszy się o wszystkiem, wchodzi do kościoła w przebraniu weterana.
— To chyba nie twoja matka — szepnął pochylając się do ucha Belli, a obawa ta była tem bardziej uzasadniona, że w tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki w okolicach chóru, fakt, który później znalazł usprawiedliwienie.
Nastąpił obrzęd ślubny:
— „Ja John, biorę sobie ciebie, Bellę“.
— „Ja Bella, biorę sobie ciebie, Johna“.
Możesz już odejść, weteranie mruku, na swych dwóch drewnianych nogach. Pod portykiem kościoła dokonał się cud, któremu służyłeś za świadka. Bella Wilfer, za którą tu wszedłeś, znikła bez śladu, a zamiast niej wychodzi z pod ciemnego sklepienia na słoneczne światło dnia — pani Johnowa Rokesmith, stąpając jakby we śnie.
Skoro minęła pierwsza chwila odurzenia, młoda kobieta wydobyła z za gorsu mały liścik, którego treść jest następująca:

„Droga Ma!

Spodziewam się, że nie pogniewasz się na mnie za to, że wyszłam za mąż za pana Rokesmitha, który kocha mnie daleko mocniej, niż na to zasługuję i którego ja kocham z całego serca. Nie chciałam wam robić kłopotu, a przytem nie wiedziałam, czy wszyscy się na to zgodzą i dlatego wzięłam ślub w sekrecie. Zechciej droga Ma uwiadomić o wszystkiem Pa i Lawy, których ściskam serdecznie...“
Przeczytawszy list, John wkłada go do koperty, do której przykłada portret królowej wielkiej Brytanii, a nigdy zaś królewska mość nie miała tak pogodnego i radosnego wyrazu twarzy, jak w tym dniu błogosławionym.
— Widzisz Pa — mówi Bella — teraz możesz być o siebie spokojny.
Ale Pa spokojny nie jest, zdaje mu się wciąż, że za każdem drzewem czyhają dostojne matrony, chcące go spiorunować. W każdem oknie dostrzega posępne twarze w obramowaniu czarnej koronki, przeszywając go oczyma. Twarze te dostrzega nawet w oknach królewskiego obserwatoryum, skąd astronomowie królowej śledzą obieg gwiazd. Zwolna jednak Rumty nabiera otuchy i znajduje się wnet wraz z córką i zięciem w mieszkaniu państwa Rokesmith w ślicznym, małym domku, w którym czeka na nich śniadanie. W jasnym, małym pokoiku siadają przy zastawionym stole, zasłanym śnieżnym obrusem. Usługuje im młoda, świeża dziewczyna, cała różowa i furkająca wstążkami. Dziewczyna rumieni się co chwila, jakby to ona sama wzięła co tylko ślub sekretny, a błyszczące jej oczka stwierdzają tryumf płci nadobnej i zdają się mówić: „Widzicie, moi panowie, na czem musicie wszyscy skończyć, skoro się nam podoba“. Dziewczyna ta jest służącą Belli i wręcza jej pęk kluczyków, zamykających różne zapasy, marynaty, konfitury, wędliny i inne bogactwa.
Bella robi po śniadaniu przegląd tych prowizyj, zmuszając drogiego Pa do kosztowania wszystkiego, co go w niemały wprawia kłopot. Następnie wsiadają wszyscy troje do ładnego powoziku i przejeżdżają się między drzewami, ciesząc się pięknym rankiem. Spotykają po drodze weterana-mruka.
— Ach, to pan, drogi panie, jakże się cieszę, że pana widzimy.
Stary wilk morski podnosi się na swych dwóch drewnianych nogach i kłania się z galanteryą i życzy wszystkiego dobrego młodej pani, on, mruk z dębowem sercem.
I chciałby powiedzieć jej jeszcze, że życzy jej pomyślnego wiatru i jasnej pogody na falach życia. Stary marynarz stoi z głową odkrytą, z włosami siwymi, rozwianymi od wiatru, i powiewa kapeluszem na cześć Belli, jakby to ona wyprawić go miała na daleką żeglugę po błękitach mórz.
— Dziękuję panu, jestem bardzo szczęśliwa, a i panu życzę wiele, wiele szczęścia.
— Daj mi pani twą rączkę, a życzenie twe spełni się.
Rączka wyciąga się ku zobopólnej radości, a w dniu tym stary weteran inwalida czuje się zdolny do wstąpienia choćby na gniazdo bocianie ku zawstydzeniu chłopca okrętowego. Młoda para ma jeszcze przed sobą obiad weselny, który czeka na nich w tym samym gabinecie z werandą, gdzie zajadała go kiedyś Bella w towarzystwie swego Pa. Młoda pani siada pomiędzy mężem a ojcem, dzieląc pomiędzy nich swoje względy; czuje się wszelako w obowiązku przypomnieć niekiedy drogiemu Pa, że już do niego nie należy.
— Wiem o tem, kochanko, ale ustępuje cię chętnie Johnowi.
— Jakto, mój panie, nie jesteś zrozpaczony?
— Bo widzisz, moje dziecko, nie tracę cię, mimo to.
— Biedny Pa, to prawda, nie tracisz mnie, owszem, zyskujesz syna, bo John będzie dla ciebie taki sam, jak ja.
Kładzie paluszek na ustach Johna i Pa i wreszcie na własnych.
— Teraz jesteśmy na dobre złączeni wszyscy troje.
Bella musi wszakże zaniechać tych praktyk, bo oto wchodzi z zupą wspaniały dżentlmen, w czarnym fraku i białej krawatce, wyglądający daleko uroczyściej, niż pastor, który dawał jej zrana ślub. Dżentlmen ów odbywa na stronie cichą naradę z Johnem w sprawie win i potraw, a czyni to z taką powagą, jak gdyby dawał posłuchanie jakiemuś podwładnemu. Ale za to co za obiad! Ryby wszystkich mórz, zmieszane w jednym pasztecie, potrawy przyprawione z bezprzykładnym smakiem, przystawki, jakie nie zawsze spotkać można nawet w Greenwich. Wina zlane z pewnością do beczek gdzieś w złotym wieku, a odkorkowane teraz w tym dniu uroczystym. Najzabawniejsze jest to, że Bella i John umówili się udawać stare małżeństwo, które przyszło tu dla obchodzenia rocznicy ślubu; mimo to, majestatyczny dżentlmen z restauracyi wie doskonale, jak rzeczy stoją, jakgdyby sam ślub dawał młodej parze i przychyla się łaskawie do wzięcia udziału w mistyfikacyi i postępuje jak człowiek wtajemniczony, mimo, że go nikt o to nie prosił. Trzeba też widzieć, jakim gestem odsuwa resztę służby, jako jedynie dopuszczony do sekretu, którego mu przecie nikt nie zwierzył. Mimo to, jeden z chłopaków, chudy wyrostek na cienkich nogach, widocznie romantyczny, a nie wdrożony w zawodowe wybiegi, stawia nagle przy talerzu Belli szklankę z wodą, a w niej gałązkę pomarańczowego kwiatu, niewiedzieć zkąd uszczkniętą.
Dygnitarz restauracyi odpycha łokciem intruza i wyklina, skazując go na wygnanie.
— Państwo wybaczą! — mówi — ale to jeszcze bardzo młody chłopak, któregośmy przyjęli z litości. Wątpię też, żeby się kiedy wyrobił.
Rzekłszy te słowa, dygnitarz wychodzi z ukłonem, a gdy znikł za drzwiami, John i Bella wybuchają śmiechem.
— Odgadują mnie wszyscy — mówi Bella — to dlatego, że mi szczęście z oczu patrzy.
John otwiera ramiona, w które żona jego chroni się posłusznie, wychylając tylko główkę w stronę Pa.
— Pamiętasz, Pa, jakeśmy tu gwarzyli o okrętach, rzecz dziwna, żeśmy nie wiedzieli wtedy, że na jednym z nich przypłynie do nas John.
— To trudno, moje dziecko, skądże możemy wiedzieć, co przynoszą nam okręty, płynące z krajów nieznanych.
Bella umilkła nagle zamyślona, Rumty dogryzał powoli deser, uprzytomniwszy sobie, że trzeba mu będzie wkrótce powracać do domu.
— Byłoby grzechem — rzekł w końcu — gdybym nie wypił raz jeszcze za wasze zdrowie i za powodzenie następnych rocznic tego pięknego dnia.
Tu Cherubin dał się unieść wrodzonej anglosaksońskiej rasie skłonności do oratorskich popisów i wygłosił coś w rodzaju mówki.
— Dżentlmeni — rzekł — i ty, drogi Johnie i droga Bello. (Przez dżentlmenów należało chyba rozumieć uliczników, bawiących się za oknem w wskakiwanie w błotne kałuże o zakład do wysokości sześciu pensów.) Natura toastu, jaki wnoszę, jest wam chyba dobrze znana. Dziękuję wam stokrotnie za ufność, jaką mi okazaliście, dopuszczając mnie do udziału w dzisiejszej uroczystości.
Rozpocząwszy w tych słowach swój dyskurs, Rumty doprowadził go do życzeń, aby rocznica podobna dzisiejszej, powtarzała się przez długie lata, potem uściskał serdecznie córkę i zięcia i pośpieszył do parowca, który odwieźć go miał w stronę Londynu. John i Bella odprowadzili go do przystani.
— Mój drogi Pa — zawołała raz jeszcze Bella, gdy już był na statku.
— Co chcesz, pieszczotko?
— Czy nie gniewasz się na mnie — szepnęła, pochylając się ku niemu.
— Za co, mój skarbie?
— Za ten okropny kapelusik, którym cię biłam wtedy. Czy cię to nic a nic nie bolało?
— Nic a nic.
— A to, że cię szczypałam w nogi?
— Mniej, niż nic, mój skarbie.
Śmiała się przez łzy z takim wdziękiem, że i Rumty, chcąc się dostroić do jej tonu, przemawiać do niej zaczął w ten sam sposób, jakim uciszał niegdyś jej dziecinne kaprysy.
— Cicho, myszko mała, głupiutka myszko!
— Więc nie gniewasz się?
— Nie, aniołku!
— I nie myślisz, że zapomnę o tobie?
— Nie, nie myślę.
— Bywaj zdrów, Pa!
— Bądź zdrowa, Bello! Zabierz ją Johnie, i zaprowadź do siebie.
Powracali przy zachodzącem słońcu, które barwiło im na różowo ścieżkę, po jakiej stąpali. Bywają dni, dla których wartoby żyć i umrzeć. Piękna też i prawdziwa jest zwrotka starej piosenki:

„Bo miłość, tylko miłość
Obiega wkoło świat!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.