bo przyszło mu nagle straszne przypuszczenie, że to może małżonka jego, dowiedziawszy się o wszystkiem, wchodzi do kościoła w przebraniu weterana.
— To chyba nie twoja matka — szepnął pochylając się do ucha Belli, a obawa ta była tem bardziej uzasadniona, że w tej chwili dały się słyszeć jakieś kroki w okolicach chóru, fakt, który później znalazł usprawiedliwienie.
Nastąpił obrzęd ślubny:
— „Ja John, biorę sobie ciebie, Bellę“.
— „Ja Bella, biorę sobie ciebie, Johna“.
Możesz już odejść, weteranie mruku, na swych dwóch drewnianych nogach. Pod portykiem kościoła dokonał się cud, któremu służyłeś za świadka. Bella Wilfer, za którą tu wszedłeś, znikła bez śladu, a zamiast niej wychodzi z pod ciemnego sklepienia na słoneczne światło dnia — pani Johnowa Rokesmith, stąpając jakby we śnie.
Skoro minęła pierwsza chwila odurzenia, młoda kobieta wydobyła z za gorsu mały liścik, którego treść jest następująca:
Spodziewam się, że nie pogniewasz się na mnie za to, że wyszłam za mąż za pana Rokesmitha, który kocha mnie daleko mocniej, niż na to zasługuję i którego ja kocham z całego serca. Nie chciałam wam robić kłopotu, a przytem nie wiedziałam, czy wszyscy się na to zgodzą i dlatego wzięłam ślub w sekrecie. Zechciej droga Ma uwiadomić o wszystkiem Pa i Lawy, których ściskam serdecznie...“