Wróżka państwa Andrzejów/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Birkenmajer
Tytuł Wróżka państwa Andrzejów
Podtytuł Bajka
Wydawca „Głos Narodu”
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia „Głosu Narodu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

W jasny wiosenny dzień — mniej więcej w tym czasie, gdy bociany przylatują i jaskółki zaczynają się gnieździć — odbył się ślub. Anielcia miała na sobie tę ukochaną białą suknię (oczywiście odświeżoną), która wisiała w szafie wiśniowej — i wianek świeżego mirtu na głowie. Wyglądała jak biały kwiatek śnieżyczki, co pierwszy zapowiada wiosnę i bardzo podobała się wszystkim, to też pan Andrzej, prowadząc ją do ołtarza uśmiechał się z radością pod pięknym wąsem.
Po ślubie składano życzenia młodej parze; przy wejściu do kościoła panie całowały Anielcię, a panowie pana młodego, zupełnie jak przy grze w fanty. Wśród gości był też dorosły pan Feliks — dawny niegrzeczny Feluś. Był on obecnie nietylko zupełnie grzeczny, ale i bardzo dobry, bo pani Anieli wycałował obie ręce ogromnie gorąco, a pana Andrzeja uścisnął z całej mocy i ucałował w same usta tak silnie, aż Andrzejowi łzy zakręciły się w oczach i to nietylko ze wzruszenia. Nie spostrzegł przytem pan Andrzej, że i Feluś miał też łzy w oczach — a choćby i spostrzegł, nie wiedziałby z pewnością, skąd i dlaczego te łzy tam się wzięły... Zresztą później, gdy po kolacji przyszło do tańców, Feluś znów stał się wesół, jak dawniej, nadewszystko zaś, gdy tańczył z panią Anielą — a z nią tańczył najwięcej — i tańczył tak, jakby za wszystkie czasy chciał się wytańczyć; nie dziwota, bo i tak kończył się karnawał.
Odtąd w domu państwa Andrzejów zapanowało ciche, błogie i spokojne życie. Naprzekór dawnym zamiarom oboje nigdzie nie wyjeżdżali, nietyle z obawy przed rekwizycją mieszkania (były to jeszcze czas przedwojenne), ile raczej dlatego, że najlepiej było im razem i w własnym domu. Jedynie tylko sława pana Andrzeja wędrowała nieustannie po świecie, głosząc, że jest on jednym z najlepszych pisarzy swego kraju. Istotnie pan Andrzej był dobrym pisarzem, bo codzień zapisywał wiele stronic na maszynie w biurze statystycznem magistratu, gdzie trzeba było odrabiać takie trudne wypracowania, jak naprzykład: „wykaz urodzin ludności w roku ubiegłym“.
Jak tam było z tą statystyką urodzin, tak było, ale pani Anielcia i w tym roku i w ubiegłym i po inne lata obchodziła urodziny w stałym i oznaczonym dniu: 28 maja. Grzeczne dzieci dostają w dniu urodzin zabawki i pierniki wraz z jabłkami; ludzie starsi otrzymują tylko powinszowania, choć nie tak ładne i łatwe do spamiętania, jak te które grzeczne dzieci składają ojcu i mamie. Z powinszowań, otrzymanych w tym roku przez panią Anielę, najładniejsze — rzecz oczywista — było to, które przysłała Madame Champignon (dawna Mademoiselle Patatrac): napisane było językiem francuskim, który jest właściwie zupełnie niepotrzebny, bo przecież lepiej byłoby, żeby wszyscy na świecie mówili po polsku. Najkrótsze zaś powinszowanie wypowiedział pan Andrzej, który pewno się wstydził, że nie umie nie dłuższego, bo tylko szepnął coś po cichu do ucha swej żony; pani Aniela tylko się zarumieniła i odpowiedziała półgłosem... „Jak Bóg da“... Wzamian za tak krótkie życzenia dostała od męża piękne złote kolczyki. Było też i nieco podarunków od innych osób; między innymi stara kucharka Agata przyniosła w podołku parę żółtych kacząt, a pokłoniwszy się do nóg pani, zaczęła się śmiać:
— A bo, prose pieknie, ta Chramcuzka, co tutok u nos była przódziej, pedoła na te kaczusie, ze to som kanarki — a dyć one, choć ta po prowdzie tyz som zółte, ale nie śpiewajom ino kwacom.
Najpiękniejszy jednak podarek przyniosła wróżka — bo naprawdę nie mógł to być nikt inny, jak tylko ona. Było jeszcze zupełnie rano: pani Aniela spała, a pan Andrzej siedząc na łóżku, po raz trzeci nieprzytomnym głosem zaczynał mówić: „Kiedy ranne“... dochodząc za każdym razem tylko do słów: „Ledwie oczy przetrzeć zdołam“ — bo też naprawdę ledwo zdołał przetrzeć oczy, które mu sen wciąż kleił — gdy wtem zadzwoniono w drzwiach. Pan Andrzej już nie zdołał przetrzeć oczu, ale zarzuciwszy na siebie piękny szlafrok wyhaftowany przez żonę, stanął w drzwiach i zapytał:
— Kto tam?
Był to posłaniec, który niósł w ręku olbrzymią doniczkę, a w niej prześliczny aloes, obsypany białemi pączkami. Zachwycający widok tworzyły kolory, dobrane umiejętnie, gdyż cała doniczka była z wierzchu obłożona marszczoną bibułką fijoletową, i przepasaną żółtą wstążką zawiązaną w kokardę. Pan Andrzej przetarł nareszcie oczy, ażeby się upewnić, czy nie śni, ale posłaniec stał przed nim naprawdę i podając kwiat lewą ręką, prawą wysunął naprzód ze słowem: „Co łaska“ i jakimś listem, jeszcze bardziej pachnącym niż kwiat aloesu.
— Kto to przysłał? — zapytał p. Andrzej, ale chociaż „co łaska“ wyniosła całe dwa ruble, to jednak nie dowiedział się nic od posłańca, poza słowami:
— Ta osoba nie pozwoliła mi mówić.
To rzekłszy, tajemniczy zwiastun zniknął, jak duch, albo jak człowiek, który się boi, że mu każą zwrócić otrzymane pieniądze.
— List wszystko wyjaśni — pomyślał sobie pan Andrzej i list wraz z aloesem zaniósł do pokoju sypialnego. W tej chwili obudziła się pani Andrzejowa, a zobaczywszy niespodziankę, wydała okrzyk radosnego podziwu; podziw ten zwiększył się, przechodząc w zdumienie i zakłopotanie, skoro odczytała treść wonnego listu. Były tam słowa:


Kocham Cię, lecz Ci tego nigdy nie wyjawię,
W ukryciu pozostanę, jak fijołek w trawie.
Kwiatami Cię obsypię: może kiedyś przecie
I ja kwiatem się stanę w Twych wspomnień bukiecie.“


Poza tem nie było żadnego podpisu, zupełnie jak w wypracowaniu szkolnem ucznia, który boi się podpisać, by nie dostać pały; ale pani Aniela, gdyby była nauczycielką (choćby tak uprzykrzoną i wymagającą, jak M-lle Patatrac), z pewnością nie postawiłaby złego stopnia temu „komuś“, bo pisał piękną kaligrafją i tak piękne ułożył powinszowanie, że nawet Andrzej, co sam był poetą, przyznał, że to jest poezja. Ale kto to napisał... A któżby?... Łatwo zgadnąć!... ma się rozumieć, że wróżka!... Ona przecież „kocha i pozostaje w ukryciu“ i „obsypuje kwiatami“ ich oboje — wszak nieraz to czyniła, gdy za czasów narzeczeństwa siadywali pod krzakiem bzu na ławeczce w ogrodzie... Przecież to jasne jak słońce!... I roześmiały się wesoło, jasne jak wschodzące słońce majowe, twarze państwa Andrzejów.
Jakże śmieszna, jak uparta i jak nieznośnie przekorna była stara kucharka Agata! Ona nie uwierzyła, że aloes przysłany był przez wróżkę, i śmiała się w głos:
— Eej, moiśta państwo, a ciście (rzućcie) tyz ta prec to ziele, a bo ono wam ino brzydźkie niescęście przyniesie! A dyć nie zadna wrózka wam je tutok nasłała, ino pewnikiem jakisi kawaler, ano bo to, prowdę mówięcy, kawalerskie ziele — kłujące!
Aloes naprawdę jest rośliną kłującą, bo na liściach ma kolce, jak róża na łodydze; doświadczyła tego sama pani Aniela, gdy chciała pogłaskać miłą roślinkę i zadrasnęła się w palec. Ale starą Agatę bezwatpienia co innego bardziej kłuło: zazdrościła, że i ona nie ma takiej wróżki, któraby jej podobny sprawiła prezent.
Pan Andrzej na chwilę sposępniał, jakby go niemile dotknęły słowa Agaty; wyglądało to tak, jak gdyby i on miał jakieś wątpliwości. Ale Aniela rzuciła mu się na szyję:
— Nie bój się, przekonasz się, że to naprawdę wróżka, a nie kto inny. Ona dotrzyma swej obietnicy i będzie nam posyłała kwiaty — zobaczysz!
Jakoż dotrzymała wróżka obietnicy, bo odtąd co pewien czas w tajemniczy sposób pojawiały się w domu państwa Andrzejów kwiaty coraz to piękniejsze i bardziej pachnące. Były więc astry i chryzantemy, hiacenty fiołki alpejskie, w przeróżnych wazonikach i doniczkach, sadzone i cięte. Pani Aniela miała zatem już dwa okna przystrojone we wszystkie kolory; mimo to zawsze nadewszystko kochała aloes — najpierwszy z darów wróżki. Zasługiwał też na takie wyróżnienie, bo podczas gdy inne marniały, więdły lub schły on zawsze był jednakowo zielony, rozłożysty i piękny. Mięsistych jego liści nie śmiały tknąć mszyce — rzekłbyś, że je odstraszały najeżone groźnie kolce.
Jedyna tylko szkoda, że w jesieni przekwitł i utracił wszystkie swe białe płatki, poczem ani rusz nie chciał myśleć o wypuszczeniu nowych pączków. Feluś, który raz właśnie podówczas odwiedził państwo Andrzejów i bardzo uważnie przyglądał się wszystkim kwiatom, powiedział, że ten aloes kwitnie tylko raz na dwadzieścia pięć lat, a róść może i do stu; objaśnił przytem, że roślina ta pochodzi z bardzo gorących krajów. Gdy to mówił, to jakby mu się zdawało, że sam przebywa w tych gorących krajach, począł się naraz wachlować opadłym liściem begonji; może też było mu naprawdę gorąco, bo miał takie jakieś dziwne wypieki na twarzy, jak chłopiec, co się zmęczy bieganiem... A może Feluś przypomniał sobie, że był dawniej niegrzecznym chłopcem, i po krótkiej poprawie znów coś zbroił takiego, czego się musiał aż wstydzić?... Kto wie?...
Nadszedł dzień wigilji, w którym grzeczni i dobrzy ludzie otrzymują podarki, a najczęściej to, o czem marzą przez rok cały; państwo Andrzejowie również na podarek zasłużyli, jako że byli zawsze poczciwi i dobrzy. Oczywista, że ludziom starszym nie potrzeba już lalek, skoro mogą mieć żywe i prawdziwe dzieci; państwo Andrzejowie dzieci sobie bardzo życzyli. Różnili się tylko tem, że Aniela chciała mieć córeczkę, Andrzej zaś syna; oboje też skrycie zasyłali prośby do wróżki. Wróżka spełniła życzenie obojga, bo dała im naraz dwoje bliźniąt: córkę dla Anieli, a syna dla Andrzeja.
Radość była w domu ogromna z tego powodu. Pan Andrzej podskoczywszy z tej radości w górę, stłukł sobie kolano o kant stołu, zaś Aniela to aż do łóżka musiała się położyć i nie powstawała z niego czas jakiś, chociaż mile ją nęciły torty i bakalje świąteczne. Dzieci tylko nie cieszyły się, ale płakały, choć jeszcze im nikt nic złego nie wyrządził... Ale cieszyli się widocznie i inni, bo znów przysłano państwu Andrzejom mnóstwo powinszowań, nawet listonosz, który przyszedł z listem, przyniósł kalendarz i życzenia szczęśliwego Nowego Roku. Pan Andrzej, który zawsze był grzecznym człowiekiem, składał wszystkim wzajemne życzenia, przedewszystkiem zaś Felusiowi, ten właśnie bowiem doniósł, że się żeni. Był to właśnie ów list, który mu przyniesiono z poczty; pisany był piękną kaligrafją i pięknemi słowami, choć trochę niezrozumiałemi: Była tam mowa i o jakiejś potrzebie kochania, o pustce serca (p. Aniela dotąd słyszała tylko, że istnieją puste głowy) o uwiędłych nadziejach i o tem, że ktoś nie zrozumiał jego uczuć...
Prawdę powiedziawszy, czyż można kogo zrozumieć, gdy się wyraża niezrozumiale?
Państwo Andrzejowie z początku bardzo współczuli z Felem, bo myśleli, że mu się stało coś złego, ale dowiedzieli się, że się tylko — żeni; przeto zamiast go pocieszać i obżałowywać, napisali, że bardzo się cieszą, iż stało się tak, a nie inaczej.
Zdaje się, że Feluś nie otrzymał już tego listu, gdyż nazajutrz po Trzech Królach wyjechał z żoną w podróż poślubną do Ameryki, dokąd już przedtem wyjechało kilku, przeważnie niegrzecznych ludzi, jak Fernand Kortez z żoną Montezumą i wuj Ksawcio z jakąś panią, co nie była jego żoną. Odtąd słuch wszelki zaginął o Felciu, tylko jakiś pan opowiadał, że widział go w mieście Milwaukee, jako słynnego boksera. Wieść ta była bardzo podobna do prawdy, gdyż już w szkole lubił Feluś rozdawać „kuksy“ kolegom i już wtedy obawiano się jego pięści.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Birkenmajer.