Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom IX/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom IX
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Owa noc jesienna była chmurna i ponura, ale dość ciepła. Zrobiwszy trzydzieści wiorst w półtorej godziny, po drodze błotnistej i pełnej wybojów, przez deszcze padające nieustannie od czterech dni, Bołhowitynow przybył do Letaszewki o drugiej po północy. Zeskoczył z konia przed chatą, otoczoną płotem grodzonym z chrustu, z ostrzeszkiem ze słomy na wierzchu. Na płocie zawieszono kawałek deski, na której stało napisane wielkiemi literami: — „Główna Kwatera“.
Rzucił tręzlę luzakowi i wszedł do izby, gdzie panowały egipskie ciemności.
— Jenerał dyżurny?... Bardzo ważne i nie cierpiące zwłoki! — przemówił szybko do jakiegoś cienia, wyłaniającego się z kąta na środek ciasnej izdebki, jak ktoś nagle ze snu zbudzony.
— Bardzo chory od wczoraj. Nie spi już trzy noce z rzędu — odpowiedział głosem zaspanym jakiś ordynans na służbie.
— W takim razie obudzić natychmiast kapitana... powtarzam że to sprawa nader pilna. Wysłał mnie jenerał Dokturow. — Oficer szedł tymczasem coraz dalej po omacku za sługą, który miał obudzić kapitana.
— Wasza miłość! Wasza miłość!... kulir przyjechał! — krzyknął żołnierz nad uchem kapitanowi.
— Kto? Co? Od kogo? — zerwał się kapitan.
— Od jenerała Dokturowa... Napoleon z całą armją wszedł do Fomińska! — odpowiedział Bołhowitynow, poznając po głosie że to mówi kto inny nie Konowniczyn.
Kapitan ziewał od ucha do ucha wyciągając ramiona, że aż w stawach trzeszczały.
— Nie mam wcale ochoty budzić go co prawda — bąknął. — Chory od dni kilku... a to może zresztą wieść fałszywa...
— Oto raport — wtrącił kurjer — mam rozkaz oddać go natychmiast jenerałowi dyżurnemu.
— Proszę zaczekać, niech świecę zapalę. Gdzież ty pozapychasz wszystko bałwanie? — huknął na sługę. Mówiący nazywał się Szerbinin, adjutant jenerała Konowniczyna. — No! znalazłem przecie, znalazłem! — wykrzyknął namacawszy ręką lichtarz.
Przy blasku świecy zapalonej przez Szerbinina, Bołhowitynow zobaczył w kącie przeciwległym pod ścianą, drugiego kogoś uśpionego. Był nim sam jenerał.
— Któż to doniósł o Napoleonie?
— Wiadomość najpewniejsza... — odrzucił Bołhowitynow. — Powtarzali to samo Francuzi wzięci w niewolę, patrol kozacki i szpiegi przez nas wysłani.
— Ha! trzeba go zatem obudzić — westchnął Szerbinin zbliżając się do śpiącego. Miał on na głowie białą bawełnianą szlafmicę i spał owinięty w płaszcz żołnierski.
— Wasza ekscellencjo! Piotrze Petrowiczu! — rzekł z cicha, ale Konowniczyn ani drgnął. — Z głównej kwatery! — zawołał głośniej uśmiechając się, wiedział bowiem, że te słowa podziałają magnetycznie na śpiącego.
I w rzeczy samej podniosła się natychmiast głowa w szlafmicy. Po pięknej i wyrazistej twarzy jenerała, z policzkami pałającemi rumieńcem gorączkowym, przeszło niby światło błyskawicy, wspomnienie ostatniego sennego marzenia, które prawdopodobnie było o sto mil oddalone od rzeczywistości. Drgnął i przybrał zwykły wyraz twarzy.
— Co to? Od kogo? — spytał nie spiesząc się zbytecznie.
Skoro wysłuchał ustnego raportu kurjera, rozpieczętował kopertę. Przebiegł szybko pismo oczami, spuścił nogi na podłogę, w szkarpetkach wełnianych, poszukał butów, zrzucił szlafmicę, przygładził szczoteczką włosy i gęste faworyty, nakładając na głowę kaszkiet wojskowy.
— Jak długo jechaliście z raportem? — zwrócił się do kurjera. — Nie ma czasu do stracenia... Idźmy do jego książęcej mości.
Konowniczyn zrozumiał od razu całą doniosłość udzielonej mu wiadomości. Czy to wyjdzie na dobre? Czy na złe? O to wcale nie pytał. To go nic a nic nie obchodziło. Nie wysilał umysłu inteligencji, aby wydawać sądy o wojnie. Znajdywał to zupełnie zbytecznem. Był tylko głęboko przekonany, że skończy się pomyślnie dla Rosjan, aby zaś dojść do tego końca pożądanego, trzeba spełniać ściśle swoją powinność. To też on wypełniał wszystko bez wytchnienia i bez odpoczynku.
Konowniczyna jak i Dokturowa wspominają od niechcenia, niby z łaski, i ze względów na prostą przyzwoitość, wyliczając cały szereg bohaterów z roku 1812: Barclay’a, Rajewskiego, Jermołowa, Miłoradowicza, Platow i tym podobnie... Miał reputację ustaloną człowieka nader małych zdolności i dość ograniczonego. Bo też tak samo jak Dokturow nie wdawał się nigdy w kreślenie planu bitwy jakiejkolwiek, ale jak i tamten, był wmieszany w sytuacje najgroźniejsze. Odkąd pełnił służbę jenerała dyżurnego, spał z drzwiami otwartemi i kazał się budzić skoro przybywał kurjer zkądkolwiek. Był zawsze pierwszym w ogniu. Kutuzow wyrzucał mu nawet częstokroć, że naraża się na zbyt wielkie niebezpieczeństwo. Lękał się też wysyłać go z dala od siebie. Słowem oni obaj tworzyli główne sprężyny, poruszające mechanizm w zegarze bez hałasu i bez blasku olśniewającego, bez których jednak nie byłby się mógł obejść, oni bowiem byli niezbędni w owym nader skomplikowanym mechanizmie.
Gdy przestąpił próg wysoki niskiej izdebki, i uczuł zimno wilgotne, przenikające do szpiku i kości, Konowniczyn zmarszczył brwi. Dokuczał mu coraz bardziej szalony ból głowy, z drugiej zaś strony przewidywał, jakie to wywrze wrażenie na matadorach w głównym sztabie, szczególniej na Bennigsenie. Ten od potyczki pod Tarutynem, był w stosunkach wielce nieprzyjaznych z wodzem głównym. Czuł że czegoś podobnego nie można uniknąć, a trwożyła go myśl o sporach nowych i nieprzyjemnościach, które wynikną z tego dla Kutuzowa. Po drodze wstąpił do Tolla, aby mu opowiedzieć o zaszłym wypadku; ten nie omieszkał skorzystać ze sposobności, rozwijając szeroko i długo swoje teorje i rozmaite kombinacje strategiczne, przed jenerałem, stojącym z nim razem na kwaterze. Konowniczyn zmęczony i rozgorączkowany, musiał mu w końcu przypomnieć, że czas wielki uwiadomić o wszystkiem jego książęcą mość.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.