Wojna światów/Księga I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wojna światów
Wydawca Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Wentz'l
Tytuł orygin. The War of the Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Cylinder się otwiera.

Kiedym wrócił na miejsce robót, słońce już zachodziło. Pojedyńcze gromadki ludzi nadciągały z Woking, inne znów powracały do domu. Tłum wokoło otworu zwiększył się jeszcze i zarysowywał się ciemną plamą na żółtem tle widnokręgu — było tam jakie paręset ludzi.
Słychać było podniesione głosy i coś nakształt walki czy sprzeczki odbywało się w tym tłoku. Różne dziwaczne myśli przelatywały mi przez głowę a skorom się zbliżył, usłyszałem głos Stenta:
— Na bok, na bok!
Jakiś chłopak przebiegł mi drogę.
— Rusza się! zawołał — odszrubowuje się coraz bardziej. — To coś źle wygląda, ja idę do domu.
Podszedłem bliżej. Było tam naprawdę chyba dwieście do trzystu ludzi, popychających się wzajemnie, pomiędzy zaś walczącymi o lepsze kilka pań niepoślednie zajmowało miejsce.
— On wpadł do dołu — zawołał ktoś z tłumu.
— Na bok! wołano ze wszystkich stron.
Tłum zachwiał się a ja pracując łokciami przedostałem się przezeń. Wszyscy byli mocno wzruszeni. W otworze słychać było jakieś dziwne brzęczenie.
— Mój kochany! — pomóż tam wstrzymać trochę to bydełko. Nie wiemy przecież, co tam w tym przeklętym przedmiocie znajdować się może!
Spostrzegłem jakiegoś człowieka, subjekta handlowego z Woking, który, stojąc na cylindrze, usiłował wydostać się na brzeg otworu; lecz tłum wepchnął go napowrót.
Koniec cylindra wciąż się odszrubowywał, wystawało już blisko dwie stopy świecącej szruby. Obróciłem się i wtedy to szruba musiała wyjść cała, a pokrywa cylindra spadła z brzękiem na ziemię. Wpakowałem komuś w bok łokieć, obróciłem się znowu twarzą do tajemniczego przedmiotu, którego otwór świecił teraz czas jakiś ciemną pustką. Zachodzące słońce oślepiało mię, świecąc mi prosto w oczy.
Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wychodzącego ztamtąd człowieka. Trochę może różnego od nas, synów ziemi, lecz w każdym razie człowieka. Ja przynajmniej tak sądziłem. Lecz o dziwo, ujrzałem niebawem coś szarego, falistego jedno nad drugiem a potem dwie świecące tarcze nakształt oczu. Potem coś podobnego do małego szarego węża, grubości zwykłej laski zwinęło się, zakręciło w powietrzu...
Zimno mi się zrobiło. Jakaś kobieta za nami przeraźliwie krzyknęła. Odwróciłem się nie spuszczając z oczu cylindra, z którego wydobywało się coraz więcej owych płazów; zacząłem się cofać, widząc na twarzach obecnych zdziwienie zamieniające się w przerażenie. Wkoło słychać było stłumione okrzyki, wszyscy się cofali, wspomniany subjekt wciąż jeszcze usiłował wydobyć się z dołu, naraz ujrzałem się sam a ludzie z przeciwległej mnie strony uciekali, Stent w ich liczbie. Spojrzałem znów na cylinder i niepohamowany niczem strach opanował mnie całego. Wrosłem w ziemię i wytrzeszczyłem oczy.
Duże, szare okrągławe ciało, wielkości niedźwiedzia, dźwigało się z trudnością z wnętrza cylindra. Skoro wysunęło się dosyć by padły nań promienie światła, zmieniło kolor i lśniło się jak mokra skóra. Dwoje wielkich, ciemnych oczu wpatrywało się we mnie. Stworzenie było okrągławe i miało coś nakształt twarzy. Pod oczami były usta bez warg, z których ciekła ślina. Ciało podnosiło się, dyszało konwulsyjnie. Jedna długa wężowata narośl chwytała za brzeg cylindra, druga poruszała się w powietrzu.
Kto nigdy nie widział żywego mieszkańca Marsa, nie może mieć pojęcia jak okropnie oni wyglądają. Dziwne, kształt litery Δ mające usta, z ostro zakończoną górną wargą, nieobecność brwi i brody pod klinowatemi ustami, ciągłe drżenie tych ust, gorgonowate macki, gwałtowna praca płuc w obcej dla siebie atmosferze, ociężałość ruchów, pochodząca z szybszego obrotu ziemi — a nadewszystko nadzwyczajna przenikliwość wzroku — sprawiały wrażenie podobne do mdłości. Brunatna tłusta skóra miała pozór pleśni czy grzyba, a powolne a pewne siebie ruchy coś niewypowiedzianie strasznego. Już przy tem pierwszem z nimi spotkaniu, na pierwszy rzut oka, byłem przejęty obrzydzeniem i strachem.
Nagle potwór zniknął mi z oczu, przechylił się przez brzeg cylindra i stoczył się w dół, wydając odgłos spadającej massy skóry, potem drugie podobne stworzenie ukazało się w ciemnym otworze.
Wtedy ochłonąłem już z pierwszego wrażenia. Zawróciłem się i biegnąc co tchu zatrzymałem się dopiero przy pierwszej grupie drzew o jakie sto łokci od cylindra; lecz biegłem potykając się co chwila, bo nie mogłem oderwać oczu od tych okropnych stworzeń.
Pod sosnami i zaroślami zatrzymałem się i czekałem dalszych wypadków. Błonie wokoło pokryte było grupami ludzi, którzy równie jak ja stali na pół unieruchomieni przestrachem, wpatrując się w owe stworzenia, czyli raczej we wznoszące się nad dołem, w którym się znajdowały, kupy żwiru. Poczem ze wznowionym strachem ujrzałem okrągły, czarny przedmiot, podskakujący na brzegu otworu. Była to głowa subjekta, który wpadł do dołu, a odcinała się wyraźnie na zachodniej stronie nieba. Potem widać było ramiona i kolana, a potem znów zsuwał się tak, iż tylko głowę widać było. Nagle znikł zupełnie i zdało mi się, że słyszę krótki krzyk. Przez chwilę chciałem pobiedz i pomódz mu; lecz strach przemógł.
Wszystko wtedy było dla mnie niewidoczne, schowane w dole, za wysokiemi górami piasku, które podniósł cylinder worując się w ziemię. Ktokolwiek przejeżdżałby tamtędy, byłby zdziwiony widokiem paruset ludzi rozproszonych na pustem polu, ukrywających się za drzewami i krzakami i wytrzeszczających oczy w kierunku kilku kopców piasku.
Wózek z imbirowem winem stał niby dziwny rozbitek, a obok niego kilka ekwipaży z końmi mającemi obrok przewieszony na głowie lub też grzebiącemi ziemię niecierpliwie.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Maria Wentz'l.