Wodzirej/Tom II/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

— A ot i jaśnie pan!... — wymówił psiarczyk, wskazując sylwetkę Maleniego, migającą czarną plamą wśród pożółkłych krzaków.
Wielohradzka poczuła, iż serce w niéj zamiera, i pod fałdami okrycia przycisnęła ręce do silnie falującéj piersi.
— Dobrze!... dziękuję ci, moje dziecko! — wyrzekła zbielałemi usty.
Psiarczyk oddalił się, z łoskotem łamiąc schnące gałęzie. Deszcz żółtych i czerwonych listków spadł na niego, jak farandola nagle zbudzonych motyli.
Wielohradzka nie ruszyła się z miejsca i tylko uparcie wpatrywała się w Maleniego, a oczy jéj zaciągnęły się wilgotną mgłą.
Magnat stał teraz nieruchomy, zwrócony ku niéj cokolwiek profilem, z głową opuszczoną na piersi. Nie było w nim ani śladu téj zwykłéj dumy i samowoli, jaką imponował drobnéj a zalegającéj gmach namiestnictwa rzeszy. Jakiś robak fatalny zdawał się go udręczać i w ten ranek jesienny gryźć, dręczyć i dławić. Jego oczy biegły w kierunku psiarni, któréj zabudowania czerniały wśród krzaków. Coś w jego życiu, tak wspaniale się prezentującem, było nie po jego myśli i odbierało mu zwykły spokój. Sądząc się samym, zrzucił z ramion płaszcz imponującéj powagi i majestatu, którym oszałomił ludzi.
Wielohradzka, również zgnębiona i nieruchoma, patrzyła na niego długą chwilę i, nerwowe podniecenie, które pędziło ją do Paprotki wczesnym rankiem, zaczęło niknąć i ustępować zwolna trwodze i zwątpieniu.
Kilka nocy bezsennych, spędzonych przy łóżku szalejącego coraz więcéj Tadeusza, natchnęło ją myślą napozór potworną i fatalną, Z myślą tą biegła ku Maleniemu, podniecając się z całych sił w bolesnem zrozpaczeniu, i teraz, będąc o kilka kroków od tego człowieka, nie śmiała nawet poruszyć się, aby dać mu znać o swéj obecności.
I tak stali oboje długo, nieruchomi, zgnębieni, jak dwa czarne posągi na tle purpury i złota jesiennego drzew, na podstawie szaréj, gdzieniegdzie jeszcze zielonawéj ziemi. Trochę babiego lata uczepiło się czarnéj szaty Wielohradzkiéj, jak żałobna nić srebrna na całunie okrywającym katafalk. Po nad nimi gorzało niebo dziwne, zabarwione purpurą, tak, jakby ktoś kroplę krwi dolał do zwykłego niebieskiego błękitu.
Nagle Maleni odwrócił się i ciężkim krokiem iść zaczął.
Szedł teraz prosto ku Wielohradzkiéj; ujrzawszy tę wyniosłą a tak tragiczną postać niewieścią, zawahał się krótką chwilę.
Było to jednak mgnienie oka. Maleni szedł daléj i, zbliżywszy się do matki Tadeusza, zamierzał przejść obok, uchyliwszy lekko kapelusza.
Blada twarz Wielohradzkiéj zbielała jeszcze bardziéj. Z ust, które stały się niemal sine, wybiegł szept:
Excusez... comte...
Szept był zaledwie dosłyszalny, lecz Maleni zatrzymał się natychmiast. Wyprostował się mocą nałogu i oczy przymrużył. Nie przywdział jednak na twarz maski impertynenckiéj grzeczności, z jaką przyjmował zwykle swoich suplikantów. Przeczucie mówiło mu, iż ta siwa, blada kobieta odegra w jego życiu ważniejszą, niż przypuszczał, rolę.
— Czem mogę służyć? — zapytał równie cichym głosem.
Ona wahała się chwilę, mnąc fałdy swego płaszcza w drżących od wzruszenia rękach.
— Jestem... Wielohradzka!.. — wyrzuciła wreszcie przez zaciśnięte zęby.
Czoło Maleniego zalała fala krwi.
Nazwisko Tadeusza, głośno wyrzeczone obok niego, o kilkanaście kroków od téj psiarni, w któréj rozegrała się fatalna owa scena, oblało go warem.
Zmarszczył brwi i wpakował energicznym ruchem ręce w kieszenie kurtki.
— Czém mogę służyć? — powtórzył machinalnie, nie patrząc już w twarz Wielohradzkiéj.
W niéj zaczął wzbierać gniew głuchy, z którego zdać sobie sprawy na razie nie mogła.
To „czem mogę służyć?” — dopełniło miary.
— Przychodzę — wyrzekła szybko, zamykając oczy, jak ktoś rzucający się w przepaść — przychodzę względem owego pojedynku...
Lecz Maleni przerwał jéj brutalnie:
— To było zbyteczne. Możesz pani być o swego syna spokojną... Ja się z nim bić nie będę!
Teraz ona wyprostowała się dumnie i z pogardą zmierzyła olbrzymią postać magnata.
— Dlaczego? — zapytała.
Maleni spojrzał na nią uważniéj z pod brwi ciągle ściągniętych.
— Dlaczego? — powtórzył — dlatego... że... bić się z tym panem nie mogę...
— Ale dlaczego?
— Dziwne to pytanie... proszę mi wybaczyć, że na nie nie odpowiem. Rozumiem jednak pani trwogę i powtarzam: może pani być spokojną, ja bić się z synem pani nie będę...
— A ja przychodzę prosić, a w razie potrzeby żądać, abyś pan bił się z moim synem!...
Słowa te przecięły powietrze, jak uderzenie stalowéj szpicruty, i spadły zupełnie niespodziewanie na głowę Maleniego.
Magnat cofnął się kilka kroków i spojrzał ze zdumieniem na stojącą przed nim kobietę.
— Pani? pani, matka, chcesz, abym się bił z synem pani?
— Tak! ja, matka!... Dlatego właśnie, że kocham moje dziecko, nie mogę pozwolić, aby to dziecko zginęło moralnie i cierpiało, jak ono teraz cierpi.
— Pani źle kochałaś swego syna!...
Wielohradzka milczała długą chwile, wreszcie odparła:
— Nie wiem, czy źle kocham, wiem to tylko, że, kocham tak, jak umiem i jak mnie kochać nauczono!...
— Nauczono panią kochać źle, fałszywie, błędnie... Starałem się dowiedzieć dokładnie, jakie jest wasze życie i kim jesteście. Przekonałem się, że pani sama zgubiłaś swe dziecko...
Z oczu Wielohradzkiéj płynąć zaczęły dwie strugi łez.
— O... panie hrabio!... — załkała boleśnie.
— Wiem, że jestem w téj chwili okrutnym — ciągnął daléj Maleni — ależ to wreszcie przyjść musiało. Na błędną drogę pchnęłaś pani swego syna i na błędnéj drodze utrzymywałaś go bezustannie.. I to kosztem jakich ofiar!...
Głos jego złagodniał, oczy nabrały wyrazu wielkiéj litości i współczucia. Dyplomata-dygnitarz znikł, zaczął się ujawniać człowiek, mający na dnie duszy jaśniejsze i sercowe porywy.
— Nie płacz pani!... — wyrzekł powoli — łzy teraz na nic się nie przydadzą. Katastrofa przyszła, i uniknąć jéj nie możecie. Jeżeli dobrze zrozumiałem, chcesz pani, ażebym zażądał od twego syna honororowéj satysfakcyi?
— Tak!... proszę o to!...
On zrozumiał, ile bólu, walk i męczarni musiała przejść ta matka, aby sformułować podobną prośbę i to tak cichym, pokornym niemal głosem.
I znów zaległo milczenie, przerywane tylko szmerem spadającéj gałęzi lub szelestem płynących po powietrzu liści.
Wreszcie urywanym głosem, tak, jakby wstydząc się tego, co powiedzieć musiał, zaczął mówić Maleni:
— Ja... go wyzwać nie mogę... Mogłoby to bowiem... dać powód do podejrzeń i rzucić cień... na moje nazwisko...
Mówiąc, oczyma mimowoli wskazywał na zabudowania psiarni, bo w jego umyśle odżywała najdokładniéj owa scena, któréj znaczenie istotne rozumiał dokładnie, lecz musiał i wołał w oczach świata nie rozumieć.
— Trzeba... ażeby... syn pani był na wieczorze... najbliższym... u Orzeckich naprzykład... ja go obrażę... i on mi przyśle sekundantów...
— A hrabia przyjmie?
— Przyjmę!
— Słowo?
— Słowo!...
Spojrzeli sobie w oczy.
Mężczyzna był widocznie znużony i krople potu spływały mu z czoła.
Kobieta, trupio-blada, drżąca, zdawała się być widmem, zjawiającém się wśród cmentarzyska.
Maleni ukłonił się teraz i zwrócił do odejścia.
— To wszystko, co dla pani mogę zrobić! — wyrzekł, unosząc kapelusza.
Lecz ona wstrzymała go błagalnym giestem.
— Nie zrób mu pan nic złego!... — zawołała, płacząc serdecznie.
Maleni zawahał się chwilkę.
Chciał ująć tę rękę, która wyciągała się ku niemu błagalnie i pokornie, lecz nie śmiał.
Zdjął go nagły lęk i wstyd go ogarnął za rolę, jaką miał odegrać w téj tragedyi prostéj a napozór tak skomplikowanéj.
— Bądź pani spokojną!.. — wyrzekł, schylając nizko głowę.
Odszedł, i Wielohradzka pozostała teraz sama wśród złota i purpury jesieni. W powietrzu była cisza zupełna i fałdy jéj szat opadały prostemi, niewzruszonemi liniami aż ku saméj ziemi. Kilka liści zżółkłych uczepiło się tych fałd i plamiło matowem złotem czerń wdowich sukien.
I w strudze słońca, które, świecąc, nie grzało, srebrzyły się dwie strugi gorących łez, płynących z pod zbolałych powiek kobiety.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.