Wilczyce/Tom IV/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
Kat z ręki Boga.

Przez te trzy godziny, które Courtin spędził, skrępowany od stóp do głowy, na ziemi w ruinach Saint-Philbert obok trupa Józefa Picaufa, przeszedł przez wszystkie trwogi, jakie mogą dręczyć serce człowieka. Czuł ciągle na sobie cenny pas, ale to złoto tylko potęgowało jego rozpacz i jego trwogę.
Czy to złoto, które było dla niego cenniejsze, niż życie, nie wymknie mu się z ręki? Co to za nieznajomy, o którym Jakób mówił wdowie? Jakiej to zemsty tajemniczej miał się obawiać? Przed oczyma wójta z Logerie zaczęły się przesuwać postacie tych, którym w ciągu życia swego wyrządził krzywdę — a lista ich była długa — i groźne ich oblicza zaludniały stopniowo ciemną wieżę.
Pot śmiertelnej trwogi oblewał czoło Courtin’a; zdrajca szarpał się bezsilnie w swoich więzach, wydawał okrzyki raczej do ryków podobne. W głowie jego powstawał zamęt; blizki obłędu ze strachu i z rozpaczy, zwracał się do sztywnego trupa Jakóba Picaut’a, przyrzekał mu czwartą część, połowę, trzy czwarte swego złota, byleby tylko uwolnił go z więzów, ale odpowiadały mu jedynie sklepienia ponurym głosem echa i Courtin, wyczerpany, zapadał w nieprzytomność chwilową. Leżał właśnie nawpół przytomny, gdy zgrzyt klucza w zardzewiałym zamku wieży wyrwał go z odrętwienia. Courtin drgnął, serce biło mu tak, że omal piersi nie rozsadziło; dech zamierał mu w gardle, ogarnęła go bezgraniczna trwoga.
Drzwi otworzyły się. Płomień pochodni oświetlił sklepienie krwawymi blaskami. Pochodnię tę niosła wdowa. Courtin odetchnął swobodniej, mniemając, że jest sama, ale, gdy postąpiła kilka kroków, ukazał się za nią mężczyzna. Włosy zjeżyły się na głowie dzierżawcy; nie miał odwagi spojrzeć na tego mężczyznę: zamknął oczy i milczał. Mężczyzna i wdowa zbliżyli się. Maryanna podała pochodnię towarzyszowi, wskazując mu palcem Courtin’a, poczem uklękła u stóp trupa Józefa Picaut‘a i zaczęła się modllić.
Mężczyzna zaś zatknął pochodnię w szczelinie ściany, usiadł na olbrzymim głazie, który oderwał się od sklepienia i zatoczył na środek wieży, poczem odezwał się do Courtin’a:
— Otwórz-no oczy, panie wójcie! mamy z sobą do pogadania, ja lubię widzieć spojrzenie tych, którzy do mnie mówią.
— Jan Oullier! — wrzasnął Oourtin nieludzkim głosem, porwał się i szarpnął znów rozpaczliwie więzami swymi. — Jan Oullier żyje!
— Tak, żyje! a choćby to był jego duch tylko, wystarczyłby, żeby pana przerazić, panie Courtin, bo winien mu pan zdać porachunek nielada!
— Och! Boże, Boże! — zawołał Courtin głosem człowieka, poddającego się swemu losowi.
— Nienawiść nasza datuje się nie od dzisiaj, nieprawda? — odezwał się ponownie Jan Oullier — i nie wprowadzała nas w błąd swoimi instynktami; sprawiła, że pan ścigał mnie, jak zwierzynę, i godził na moje życie, i że ja dzisiaj, choć nawpół żywy, przybywam do pana. Policzymy się teraz!
— Litości, Janie Oullier! nie zabijaj mnie! — krzyknął nędznik, łkając.
— Błagaj te kamienie, od nich żądaj litości; może one ci odpowiedzą; mojego postanowienia i mojej woli nic nie zmieni, Courtin’ie. Umrzesz!
— Co, zabijesz mnie? zabijesz bez walki, bez niebezpieczeństwa dla siebie? zabijesz mnie teraz, kiedy nie mogę podnieść nogi, żeby się ratować ucieczką, ani ręki, żeby się obronić? Zarzynać mnie, skrępowanego, jak bydlę prowadzone do rzeźni! Janie Oullier, tak nie postępuje żołnierz, tylko rzeźnik!
— A kto ci mówi, że ja tak postąpię? Nie, nie, panie Courtin’ie. Spojrzyj na ranę, którą mi w pierś zadałeś; krwawi jeszcze; jestem jeszcze słaby, chwieję się na nogach; jestem skazany, na głowę moją naznaczono cenę, ale, mimo to wszystko, taki jestem pewien słuszności swojej sprawy, że nie waham się odwoływać do sądu Boga. Courtin’ie, zwracam ci wolność... O, nie dziękuj... czynię to dla siebie, nie dla ciebie; czynię to dlatego, żeby nie było powiedziane, iż Jan Oullier zabił człowiejka, który nie mógł się bronić; ale bądź spokojny! ja ci już to życie, które ci teraz zostawiam, odbiorę!
— Boże mój, Boże!
— Panie Courtin, wyjdziesz stąd bez więzów i bez przeszkody; ale, uprzedzam cię, strzeż się! skoro tylko przekroczysz próg tych ruin, podążę twoim śladem i już cię z oczu nie stracę, dopóki cię ręka moja nie dosięgnie, dopóki cię nie położę trupem. Strzeż się, panie Courtin! strzeż się!
Po tych słowach Jan Oullier wyjął nóż z kieszeni i poprzecinał postronki, krępujące nogi i ręce dzierżawcy. Radość bezgraniczna ogarnęła Courtin’a, ale tylko na chwilę. Wnet bowiem zdjęła go trwoga śmiertelna, że to może podstęp ze strony Jana Oullier’a. Chwycił oburącz pas, złotem napchany, który czuł na sobie, nie mając odwagi wstać.
— Na co czekasz? — spytał Jan Oullier, widząc ten ruch i odgadując, co się działo w duszy dzierżawcy. — Nie obawiaj się! Jan Oullier ma tylko jedno słowo. Śpiesz się, uciekaj! jeśli Bóg jest po twojej stronie, uchroni cię od mego ciosu; jeśli cię skazał na potępienie, co mnie obchodzi, że ci teraz daję wolność! Zabieraj swoje przeklęte złoto i ruszaj precz!
Courtin nie odpowiedział, wstał, chwiejąc się, jak człowiek pijany, i poprawił pas drżącymi palcami; zanim jednak wyszedł, odwrócił się z trwogą w stronę Jana Oullier’a. Zdrajca bał się zdrady. Nie mógł uwierzyć, że wspaniałomyślność jego wroga nie jest zasadzką. Jan Oullier palcem wskazał mu drzwi. Courtin wypadł na dziedziniec i tu jeszcze dobiegł go donośny, jak trąba wojenna, głos Wandejczyka, który wołał:
— Strzeż się, Courtin’ie, strzeż się.
Gdy Courtin znikł, wdowa Picaut zbliżyła się do Jana Oullier’a i podała mu rękę.
— Janie — rzekła — słysząc was, pomyślałam, że mój biedny Paskal miał słuszność, gdy mi mówił, że pod każdym sztandarem można znaleźć ludzi uczciwych.
Jan Oullier uścisnął dłoń zacnej kobiety, która mu uratowała życie.
— A jakże czujecie się teraz? — spytała.
— Lepiej! do walki człowiek znajdzie zawsze siły.
— A dokąd teraz pójdziecie?
— Do Nantes. Sądząc z tego, co mi opowiedziała wasza matka, Berta do Nantes nie poszła i obawiam się bardzo, żeby się tam nie zdarzyło nieszczęście.
— Ale weźcie przynajmniej łódkę; oszczędzicie sobie połowy drogi.
— Dobrze — odparł Jan Oullier.
I poszedł za wdową aż do miejsca, na jeziorze, gdzie łodzie rybackie stały na piasku.
Skoro tylko Courtin przebył most, wiodący do zamku Saint-Philbert, począł biedz, jak szalony; biegł, nie pytając, dokąd go kroki zaprowadzą; biegł, aby uciekać; gdyby siły równały się strachowi, jaki go pędził, odgrodziłby się całym światem od gróźb Wandejczyków, które dźwięczały w jego uszach niby dzwon pogrzebowy. Ale, gdy tak zrobił z pół mili poprzez pola, w kierunku Machecou’u, wyczerpany, dysząc ciężko, padł raczej, niż siadł na nasypie nad rowem i powoli zaczął rozmyślać nad tem, co ma uczynić.
Zrazu zamierzał wrócić natychmiast do domu; ale myśl tę niezwłocznie porzucił. Na wsi, bez względu na kroki, jakie mogły uprzedzone przezeń władze przedsięwziąć dla ochrony życia wójta z Logerie, Jan Oullier ze swymi stosunkami, swoją wyborną znajomością wszystkich dróg, lasów, pól i ścieżek, popierany i przez sympatyę, jaką każdy czuł do niego, i przez nienawiść, jaką żywiono do Courtin’a, miałby za duże szanse powodzenia.
W Nantes jedynie powinien dzierżawca szukać schronienia; w Nantes, gdzie policya zręczna i liczna mogła, strzedz jego życia, aż do chwili, gdy się uda zaaresztować Jana Oullier’a, co Courtin obiecywał sobie osiągnąć wkrótce, za pomocą wskazówek, jakich mógł udzielić co do przytułków skazańców i buntowników. W tejże chwili ręka zbiega dotknęła pasa, by go podciągnąć; ciężar złota bowiem utrudniał mu oddychanie i przyczynił się niemało do zmęczenia, które go zniewoliło do wypoczynku. Ten ruch rozstrzygnął jego losy.
Czyż nie powinien poszukać w Nantes pana Hyacinthe’a? Otrzymać od swego spólnika, jeśli się spisek udał — o czem nie wątpił — sumę równą tej, którą już posiadał? ta myśl napełniała serce Courtin’a radością nadmierną. Nie wahał się ani sekundy dłużej i powrócił w kierunku miasta.
Wszelako wyobraźnia Courtin’a, podniecona przez wypadki tego wieczora, wzięła górę nad rozsądkiem. Prześlizgiwał się wzdłuż parkanów, tłumił odgłos kroków, zdjęty panicznym strachem. W każdem drzewie poza parkanem widział mordercę, czatującego na niego, sękate konary, wznoszące się nad jego głową, brał za ręce, zbrojne w sztylety i gotowe mu cios zadać. Zatrzymywał się, zlodowaciały ze strachu; nogi odmawiały mu posłuszeństwa, jakby wrastały w ziemię; zimny pot pokrywał mu czoło; zęby szczękały konwulsyjnie; dłonie ściskały złoto.
Nlareszcie dotarł do gościńca; zdawało mu się, że tu strach go opuści; tu może spotkać przechodniów, którzy mogli być wrogami, ale mogli też nieść mu pomoc, gdyby go napadnięto. Zresztą na gościńcu znajdzie może pojazd, udający się do Nantes, a wtedy poprosi, by go zabrano, i skróci sobie w ten sposób do połowy drogę.
Gdy uszedł z pięćset kroków, znalazł się na szosie, ciągnącej się przez ćwierć mili wzdłuż brzegów jeziora Grand-Lieu, a będącej zarazem groblą. Courtin zatrzymywał się co chwila i nasłuchiwał, i naraz dobiegł go od lewej strony cichy plusk wioseł w jeziorze. Wsunął się tedy między sitowie, i, spojrzawszy w stronę, skąd dolatywał ten szelest, zobaczył w cieniu łódkę, płynącą wolno wzdłuż brzegów. Był to zapewne rybak, który dążył wydobyć sieci, zarzucone wczoraj. Courtin gwizdnął z cicha, aby zwrócić uwagę rybaka. Ten przestał wiosłować i wytężył słuch.
— Tutaj! tutaj! — zawołał Courtin.
Nie skończył wołać, a już tęgie uderzenie wioseł posunęło łódkę ku brzegowi, na cztery stopy od dzierżawcy.
— Czy możecie mnie przewieźć przez jezioro do Port-Saint-Martin? — spytał Courtin. — Dostaniecie franka.
Rybak, otulony w burkę, której kaptur zakrywał mu twarz, odpowiedział tylko skinieniem głowy, wsunął barkę między sitowie, które się rozchyliło, i dzierżawca wskoczył do łodzi. Rybak, jak gdyby podzielając obawy dzierżawcy, odepchnął łódź szybko od brzegu. Courtin odetchnął.
W ciągu minut dziesięciu szosa i drzewa rysowały się już tylko na widnokręgu ciemną linią. Courtin nie posiadał się z radości. Ta barka, która się znalazła na miejscu tak w porę, przechodziła jego oczekiwania. Gdy się dostanie do Port-Saint-Martin, będzie oddalony od Nantes tylko o milę drogi, uczęszczanej licznie nawet w nocy, a gdy raz stanie w Nantes, będzie ocalony. Radość Courtin’a była taka wielka, że omal przez reakcyę po przebytych obawach nie okazywał jej głośno. Siedząc na tyle barki, przyglądał się rybakowi, który, pochylony nad wiosłami, odsuwał się coraz bardziej od brzegu, gdzie groziło niebezpieczeństwo; dzierżawca liczył uderzenia wioseł, uśmiechał się, macał po pasie i przebierał w nim złoto. Courtin nie zaznawał już szczęścia, ale wprost upojenia.
Wszelako zauważył, że rybak oddalił się już dostatecznie od wybrzeża i że należało teraz zwrócić łódkę w kierunku Port-Saint-Martin. Czekał jeszcze przez chwil kilka, w mniemaniu, że był to manewr rybaka, że ten szukał może prądu, który ułatwiłby mu zadanie. Ale rybak wiosłował ciągle ku środkowi jeziora.
— Słuchajcie-no! — zawołał nareszcie Courtin — nie zrozumieliście mnie chyba: nie mówiłem wam, że chcę jechać do Port-Saint-Pére, tylko do Port-Saint-Martin. Skierujcie się zatem w tę stronę; prędzej otrzymacie przyrzeczone pieniądze.
Rybak milczał.
— Słyszeliście, co? — odezwał się znów Courtin, zniecierpliwiony. — Port-Saint-Martin, mówię! Trzeba się wziąć na lewo!
Wioślarz jakby nie słyszał słów Courtin’a.
— Cóż to! głuchy jesteś, czy co? — zawołał dzierżawca już z gniewem.
Rybak odpowiedział nowem pchnięciem wioseł, które sprawiło, że barka poleciała o dziesięć kroków dalej na powierzchni jeziora. Courtin, nie posiadając się z gniewu, rzucił się na przód łódki, zrzucił kaptur, który osłaniał twarz rybaka, zbliżył głowę do jego głowy i, wydając stłumiony okrzyk, padł na kolana na środku łodzi. Wówczas mniemany rybak złożył wiosła i rzekł:
— Stanowczo, Courtin’ie, Bóg wydał wyrok, a ten wyrok jest przeciw wam. Nie szukałem was, a On was do mnie przysyła; zapomniałem o was na czas pewien, a On stawia was na mojej drodze! Bóg chce, żebyście umarli, Courtin’ie.
Nie, nie, wy mnie nie zabijecie, Janie Oullier! — krzyknął dzierżawca i pierwotna trwoga ogarnęła go z całą siłą.
— Zabiję cię, jak Bóg w niebie, jak istnieją gwiazdy na niebie, które Stwórca umieścił tam swemi rękoma! A więc, jeśli masz duszę, pomyśl o niej; żałuj za grzechy i módl się, byś nie został osądzony zbyt surowo!
Courtin nie odpowiedział; dłoń jego spoczęła na jednem z wioseł — błysk nadziei zaświtał mu w głowie. Ujął chyłkiem wiosło w rękę, poczem, zrywając się nagle, zamierzył się niem na Wandejczyka; Jan rzucił się na prawo i uniknął ciosu; wiosło padło na przedni burt łodzi i roztrzaskało się w drzazgi, w ręku dzierżawcy pozostał tylko patyk. Szybki, jak piorun, Jan Oullier skoczył do gardła Courtin’owi, który po raz drugi padł na kolana. Nędznik, obezwładniony strachem, zaledwie zdołał wyszeptać:
— Łaski, łaski!
— Aha! obawa śmierci rozbudziła w tobie trochę odwagi! — zawołał Jan Oullier. — Znalazłeś broń! tem lepiej! Ale teraz stawiaj do walki już nie ze mną. Ja krwią twoją rąk splamić nie chcę. Broń się! śmierć nadchodzi! Jeśli twój dobry duch zechce zaopiekować się tobą, niech cię uratuje!
Dzierżawca odpowiedział głuchym jękiem; wodził dokoła rozszerzonemi ze strachu błędnemi oczyma, widać było, że wzrok jego nie rozróżniał już dokoła żadnych przedmiotów, że widmo śmierci, ohydne, groźne, zasiania mu wszystko.
W przyrodzie panował spokój; noc była cicha; zaledwie lekki powiew wiatru marszczył powierzchnię jeziora, którego fale z dosłyszalnym zaledwie pluskiem obijały się o brzegi łodzi; ciszę tę mącił tylko krzyk dzikiego ptactwa, tworzącego ze skrzydeł czarne plamy na, purpurowych wstęgach jutrzenki, ukazującej się na wschodzie.
Nagle Jan Oullier uderzył z całej siły piętą w dno łodzi; deski, nawpół spróchniałe, rozstąpiły się i woda, bulgocąc, wtargnęła do barki. Courtin, poczuwszy zimno i wilgoć, porwał się, a z jego piersi wydarł się okrzyk, który nie miał już nic ludzkiego.
— Kto mnie ocali? kto mnie ocali? — wrzeszczał, blady jak chusta, biegając po łodzi, do której woda napływała coraz gwałtowniej.
— Bóg, jeżeli taka Jego wola! zarówno twoje jak i moje życie jest w Jego ręku: niech zabierze jedno, albo drugie, albo niech nas ocali, albo też niech nas potępi obu. Jesteśmy w Jego prawicy; Courtin’ie, poddaj się wyrokowi Jego.
Gdy Jan Oullier kończył te słowa, łódź zatrzeszczała przeraźliwie, obróciła się młynkiem, przez sekundę utrzymała się jeszcze na powierzchni wody, poczem deski rozstąpiły się pod nogami dwóch mężczyzn i statek znikł w głębinie jeziora. Courtin dostał się w wir, spowodowany zatonięciem łodzi, ale zdołał jeszcze wydostać się na powierzchnię, uczepił się drugiego wiosła, unoszącego się na wodzie, i krzykiem błagalnym wzywał pomocy Jana Oullier’a.
Ale Wandejczyk nie odpowiadał — zaczął pływać, kierując się powoli w stronę, gdzie widział brzask powstającego dnia. Widząc bezowocność błagań swoich, Courtin usiłował również pływać; ale nie miał w tej sztuce wprawy Jana Oullier’a; zresztą złoto, które Courtin nosił na sobie, ciężarem swoim ściągało go ku dołowi, uniemożliwiając walkę z falą. Woda zaczęła już przedostawać się do gardła dzierżawcy; dławiąc się, mimowolnym ruchem odczepił pas, ale zapragnął jeszcze, zanim rzuciłby złoto w przepaść, ujrzeć je, uczuć w swoich rękach raz jeszcze.
I to dotknięcie rozstrzygnęło o jego życiu — nie zdołał rozstać się z upragnionem złotem, przycisnął je do piersi, poruszył raz jeszcze nogami, pragnąc wydostać się z wody, ale ciężar złota obezwładnił ruchy nóg. Courtin dał nurka mimowolnego, po kilku sekundach ukazał się raz jeszcze, nawpół uduszony, poczem zeszedł do głębin jeziora, porwany przez złoto swoje, niby przez szatana.
Jan Oullier, który odwrócił się w tej chwili, ujrzał kilka kręgów marszczących powierzchnię wody — był to ostatni znak istnienia wójta z Logerie. Wandejczyk wzniósł oczy ku niebu, wielbiąc Boga i sprawiedliwość Jego wyroków.
Jan Oullier pływał dobrze; wszelako świeża rana, zmęczenie i wzruszenia tej strasznej nocy wyczerpały go tak, że niebawem uczuł, iż siły zdradzą jego odwagę; ale spokojny, zdecydowany w tej ostatniej godzinie, jak był przez całe życie, postanowił walczyć do końca. Wszelako nogi i ręce jego zaczęły sztywnieć; zdawało mu się, że tysiące szpilek ukłóciem skórę mu szarpało; mięśnie miał obolałe, jednocześnie krew uderzała mu gwałtownie do głowy, a w uszach powstawał szum równie potężny, jak szum bałwanów morskich, rozbijających się o skały; czarne, przesycone iskierkami chmury wirowały przed jego oczyma; czuł, że obumiera, ale pływać nie przestał, dobywając sił ostatnich.
Jan Oullier zamknął oczy mimowoli, zesztywniałe członki poruszały się już z największą trudnością. Wandejczyk zwrócił się myślą do tych, z którymi przeszedł przez życie, do dzieci, do kobiety, do starca, którzy upiększyli jego młodość, do dwóch młodych dziewczyn, które zastąpiły mu ukochanych; chciał, żeby jego ostatnia modlitwa była dla nich, podobnie jak jego myśl ostatnia. Ale wtem widmo stanęło mu przed oczyma: ujrzał Michel’a ojca, zbroczonego krwią, konającego na mchu w lasie; i Wandejczyk, wznosząc ręce ku niebu, zawołał:
— Boże wielki! jeśli się omyliłem, jeśli to była zbrodnia, przebacz mi ją, nie na tym świecie, ale na tamtym.
Poczem, jak gdyby ta ostatnia modlitwa wyczerpała jego ostatnie siły, zdawało się, że dusza opuszcza to ciało, które unosiło się nieruchome między dwiema falami, że opuszcza je w chwili, kiedy słońce, wschodząc z za gór, złociło pierwszymi brzaskami powierzchnię jeziora, w chwili, kiedy Courtin, wpadłszy w głębię, wydawał ostatnie tchnienie, w chwili, kiedy aresztowano Petit-Pierre’a!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Żołnierze prowadzili Michała do Nantes. Po niejakim czasie, porucznik, który dowodził małym oddziałem, zbliżył się do barona.
— Panie — rzekł — jesteś pan szlachcicem, a ponieważ i ja również mam zaszczyt nim być, przeto przykrość sprawia mi widok kajdanów na pańskich rękach; czy pan chce, żebyśmy je zamienili na słowo honoru?
— I owszem — odparł Michał — dziękuję panu bardzo i przysięgam, że z jakiejkolwiek strony nadeszłaby dla mnie pomoc, nie oddalę się bez pańskiego pozwolenia.
I obaj szli dalej pod rękę, tak, że ktokolwiekby ich spotkał, nie byłby mógł powiedzieć, który z nich jest więźniem.
Po nocy pogodnej nastąpił przedziwny wschód słońca: wszystkie kwiaty, wilgotne od rosy, iskrzyły się, niby zasiane dyamentami; powietrze przepojone było odurzającemi woniami; ptaki śpiewały na drzewach i w zaroślach.
Gdy przybyli na kraniec jeziora Grand-Lieu, porucznik zatrzymał swego jeńca, z którym wyprzedził o jakie ćwierć mili resztę kolumny, i wskazując palcem czarną masę, unoszącą się na powierzchni jeziora, o jakie pięćdziesiąt kroków od brzegu, zapytał:
— Co to takiego?
— Zdawałoby się, że ciało człowieka — odparł Michał.
— Czy pan umie pływać?
— Niezgorzej.
— Ach! gdybym ja umiał pływać, byłbym już w wodzie — rzekł z westchnieniem oficer, który jednocześnie obejrzał się z niepokojem w stronę drogi, chcąc wezwać ludzi swoich na pomoc.
Michał, słysząc to, w jednej chwili zbiegł ze stoku wybrzeża, rozebrał się i wskoczył do jeziora. W kilka chwil później dopływał do brzegu z nieruchomą postacią, w której poznał Jana Oullier’a. Przez ten czas nadeszli żołnierze i zabrali się do ratowania topielca. Jeden z nich wyjął z za pasa manierkę i wlał Wandejczykowi przez zaciśnięte zęby kilka kropel wódki do ust.
Pierwsze spojrzenie Jana Oullier’a skierowało się na Michała, który podtrzymywał mu głowę, a w tem spojrzeniu malowała się taka trwoga, że porucznik został w błąd wprowadzony.
— Oto wasz wybawca, mój przyjacielu! — rzekł, wskazując Michała Wandejczykowi...
— Mój wybawca!... jego syn! — zawołał Jan Oullier. — Dzięki ci, Boże! jesteś równie wielki w swojem miłosierdziu, jak straszny w swych wyrokach!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.