Wilczyce/Tom IV/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
Blacha w głębi kominka.

Zobaczmy teraz, co się działo w Niantes w ciągu tej nocy, która zaczęła się śmiercią Józefa Picaut’a, a zakończyła aresztowaniem pana Michel de la Logerie.
Około godziny dziewiątej wieczorem mężczyzna w ubraniu, okrytem błotem i przemoczonem wodą, zjawił się u prefekta, a ponieważ woźny nie chciał go zaprowadzić przed oblicze urzędnika, przeto przybysz posłał kartę, poczem prefekt niezwłocznie porzucił swoje zajęcia i mężczyznę tego przyjął. Był to, jak nietrudno się domyślić, pan Hyacinthe. W dziesięć minut później silny oddział żandarmów i policyantów skierował się ku domowi, w którym mieszkał pan Pascal przy ulicy du Marché, i stanął przed drzwiami, wychodzącemi na tę ulicę.
Pascal, ujrzawszy nadchodzący oddział, upewnił się, że drzwi od strony małej uliczki nie były strzeżone, i wyszedł niemi, zanim agenci władzy zdołali wyłamać te, które wychodziły na ulicę du Marché, których im otworzyć nie chciano. Wyszedłszy zaś, skierował się na ulicę du Château i wszedł do domu pod n-rem 3. Pan Hyacinthe, którego Pascal nie dostrzegł, ukryty był bowiem pod daszkiem domu sąsiedniego, śledził go przez całą drogę z ostrożnością myśliwego, czyhającego na upragnioną zdobycz.
Przez ten czas władze przedsięwzięły energiczne zarządzenia wojskowe, a skoro tylko Żyd zdał prefektowi Dolnej Loary sprawię z tego, co widział, tysiąc dwieście żołnierzy pomaszerowało w stronę domu, w którym znikł pan Pascal w oczach szpiega. Oddział ten podzielił się na trzy kolumny, które osaczyły dokoła całą dzielnicę domów, między którymi znajdował się numer 3.
Żołnierze wtargnęli do parteru, poprzedzeni przez komisarzy policyi, którzy szli z pistoletem w ręku. Wojsko rozproszyło się po całym domu, obstawiło wszystkie wyjścia. Cztery panie były, na pozór, jedynemi mieszkankami tego domu; panie te, należące do wysokiej arystokracyi nantejskiej, zajmujące wybitne stanowisko towarzyskie, zostały zaaresztowane.
Na dworze lud zaczął się gromadzić i tworzyć drugi kordon dokoła żołnierzy. Całe miasto wyległo na place i ulice. Wszelako nigdzie nie ukazał się najlżejszy objaw rojalizmu, wszędzie panowało tylko poważne zaciekawienie.
Wynikiem pierwszych poszukiwań, zarządzonych wewnątrz domu, było potwierdzenie przypuszczenia, że ukrywa się w nim księżna de Berry. Znaleziono na stole list otwarty, zaadresowany do jej królewskiej wysokości. Zniknięcie pana Pascala, którego widziano wchodzącego, dowodziło, że była w tym domu jakaś kryjówka. Chodziło tedy o to, by ją odnaleźć. Ale saperzy i mularze badali daremnie podłogi i ściany, uderzając w nie młotami i oskardami, architekci, oprowadzani po wszystkich pokojach, oświadczyli, że, sądząc z ich kształtu wewnętrznego, porównanego z kształtem zewnętrznym, niepodobna, by zawierały jakie kryjówki. Pootwierano szafy i komody, do których były klucze, powyłamywano zamki tych, do których klucze się nie znalazły. Służba, złożona z dwóch kobiet, mimo gróźb i nalegań, mimo obietnic wysokiej zapłaty, odpowiadała niewzruszenie, że nie wie, gdzie jest księżna de Berry.
Z kolei przeprowadzono równie ścisłe i równie bezowocne poszukiwania w domach sąsiednich, poczem prefekt rozkazał przerwać je na razie, opuścić dom i pozostawić w każdym pokoju straż odpowiednią. Na facyatce, którą również zrewidowano bezskutecznie, umieszczono dwóch żandarmów. Zimno było takie dotkliwe, że jeden z żandarmów zeszedł i niebawem powrócił z zapasem krążków z ubitej kory dębowej; w dziesięć minut później płonął na kominku wesoły ogień, a po kwadransie blacha była rozpalona do czerwoności.
Po pewnym czasie żandarmi, grzejąc się przy ogniu, usłyszeli za blachą jakieś odgłosy; w pierwszej chwili mniemali, że w kominku są szczury i że gorąco zmusza je do wyjścia z kryjówki. Postanowili tedy uczynić obławę przy pomocy szabli i skupili całą uwagę na blachę; nagle jeden z nich spostrzegł, że się poruszyła.
— Kto tam? — krzyknął.
— Poddajemy się, otworzymy; zgaście ogień! — odpowiedział głos kobiecy.
Obaj żandarmi rzucili się na ogień i przy dusili płomienie nogami. Po chwili blacha obróciła się, jakby na osi i odsłoniła otwór oraz zagłębienie; z tego otworu wyszła, stawiając nogi i kładąc dłonie na rozżarzonem ognisku, kobieta blada, z włosami najeżonymi, ubrana w skromną suknię z bronzowego kamlotu, na której widniały wypalone dziury.
Był to Petit-Pierre — była to jej królewska wysokość księżna de Berry. Za nią wyszli jej towarzysze. Od szesnastu godzin zamknięci byli w tej kryjówce, bez wszelkiego pożywienia. Zagłębienie, w którem się schronili, znajdowało się między rurą kominka, a murem domu sąsiedniego, pod dachem. W chwili, gdy wojska otaczały dom, jej królewska wysokość słuchała Pascala, który, śmiejąc się, opowiadał o popłochu, co go wypędził z domu. Nagle Pascal zbliżył się okna i ujrzał błyszczące bagnety. Cofnął się niezwłocznie i zawołał:
— Niech księżna pani ucieka! proszę uciekać!
Księżna rzuciła się ku schodom, a wszyscy podążyli za nią. Gdy stanęli przed kryjówką, okazało się, że zdołają się w niej pomieścić jedynie, jeśli najwyżsi wejdą najpierw; stąd też mężczyźni, którzy towarzyszyli jej królewskiej wysokości, ukryli się pierwsi, księżna zaś weszła ostatnia po swojej damie dworu. Żołnierze otwierali drzwi od ulicy, gdy zamykały się drzwi kryjówki.
Przez cały czas poszukiwań każdy cios, wymierzony w ściany, rozlegał się w tem schronieniu księżnej de Berry i jej towarzyszów, pod uderzeniami młotów i oskardów odrywały się cegły, spadało wapno, a więźniom groziło zasypanie gruzami. Gdy żandarmi rozpalili ogień, blacha i ściana kominkowa rozgrzewały się, skutkiem czego w kryjówce powstawało coraz większe gorąco. Wkrótce powietrze było takie duszne, że oddychanie stało się prawie niemożliwe. Najwięcej cierpiała księżna, albowiem, ponieważ weszła ostatnia, przeto stała oparta o blachę; każdy z jej towarzyszów prosił kilkakrotnie, by zamieniła się z nim na miejsce, ale księżna nie chciała na to przystać.
Niebawem zaczęło grozić więźniom, oprócz uduszenia, spalenie żywcem; od rozgrzanej do czerwoności blachy zapaliła się już dwukrotnie u dołu suknia księżnej i dwukrotnie księżna stłumiła ogień rękoma, na których długo potem jeszcze widniały blizny. Każda minuta powiększała niebezpieczeństwo, dłuższe pozostanie w tym piecu narażało życie księżnej. Wszyscy jej towarzysze błagali, żeby wyszła; sarna wyjść nie chciała. Ogień raz jeszcze zajął jej suknię; schyliła się i ugasiła go raz jeszcze; ale, podnosząc się, poruszyła zasuwkę blachy, która się uchyliła, co zwróciło uwagę żołnierzy.
W mniemaniu, że ten przypadek zdradził jej schronienie, litując się nadto nad cierpieniem swoich towarzyszów, księżna zdecydowała się poddać i wyszła z ukrycia, jak opowiedzieliśmy powyżej. Niezwłocznie zażądała wezwania Dermoncourt’a, a jeden z żandarmów poszedł po generała, który pozostał na parterze.
Skpro tylko ukazał się generał, księżna podeszła spiesznie ku niemu.
— Generale — rzekła żywo — oddaję się w twoje ręce i ufam twojej prawości.
— Wasza książęca wysokość jest pod opieką honoru francuskiego — odparł Dermoncourt i zaprowadził księżnę do krzesła.
— Generale — rzekła, siadając — nie mam sobie nic do wyrzucenia; spełniłam obowiązki matki, celem odzyskania dziedzictwa dla syna.
Mówiła głosem suchym, dobitnym. Jakkolwiek blada, księżna była gorączkowo podniecona. Generał kazał przynieść szklankę wody, w której księżna zanurzyła oparzone palce; chłód wody uspokoił ją nieco.
Przez ten czas prefekt i komendant dywizyi zostali zawiadomieni o tem, co zaszło. Prefekt przybył pierwszy i zażądał od księżnej jej papierów. Księżna odparła, że są w kryjówce, gdzie znajduje się biały pugilares. Prefekt odszukał sam pugilaresu i wręczył go księżnej.
— Rzeczy, znajdujące się tutaj, są niewielkiej wagi — rzekła, otwierając pugilares — ale chcę je panu wręczyć sama, by objaśnić ich przeznaiczenie.
I oddała mu kolejno wszystko, co zawierał pugilares
— Czy pani wie, ile pani ma pieniędzy? — spytał prefekt.
— W kryjówce powinno być około 36,000 franków, z tych 12,000 należy do osób, które wskażę.
Teraz generał zbliżył się do księżnej i zapytał, czy czuje się nieco lepiej, wielki bowiem już czas, żeby opuściła dom.
— Żeby pójść dokąd? — spytała, bacznie wpatrując się w niego.
— Do zamku.
— A!... dobrze! a, stamtąd do Blaye[1] niewątpliwie?
— Generale — odezwał się jeden z towarzyszów księżnej — jej królewska wysokość nie może iść pieszo; to księżnej pani nie przystoi.
— Powóz przyczyniłby nam tylko kłopotu — odparł Dermoncourt. — Księżna może doskonale iść pieszo, gdy zarzuci płaszcz na ramiona i włoży kapelusz.
Sekretarz generała zszedł na drugie piętro i przyniósł trzy kapelusze. Księżna wybrała czarny, bo kolor — rzekła — jest odpowiedni do okoliczności, poczem wzięła, pod rękę generała i rzekła do towarzyszów:
— W drogę, przyjaciele!
W chwili, gdy przystępowała próg domu, usłyszała wielki hałas śród tłumu, który gromadził się za żołnierzami i tworzył linię dziesięć razy liczniejszą od ich szeregów. Generał rzucił okiem w stronę, z której wrzawa ta pochodziła, i ujrzał młodą dziewczynę w chłopskim stroju, usiłującą utorować sobie drogę poprzez szeregi wojska; żołnierze, uderzeni jej urodą i rozpaczą, malującą się na jej twarzy, nie chcieli jej przepuścić, nie uciekali się wszakże do przemocy i nie odpychali jej. Dermoncourt poznał Bertę i wskazał ją palcem księżnej, która wydała okrzyk.
— Generale — rzekła żywo — przyrzekłeś mi, że mnie nie rozłączysz z moimi przyjaciółmi; pozwól tej młodej dziewczynie podejść do mnie.
Na znak generała szeregi żołnierzy rozstąpiły się a Berta przybiegła do księżnej i padła przed nią na kolana.
— Łaski, łaski dla nieszczęśliwej, która mogła ocalić waszą królewską wysokość i nie uczyniła tego! Umrę, przeklinając tę złowrogą miłość, co uczyniła ze mnie mimowolną wspólniczkę zdrajców, którzy sprzedali waszą królewską wysokość...
— Nie wiem, co to znaczy, Berto — przerwała księżna, podnosząc młodą dziewczynę i podając jej rękę. — To, co czynisz w tej chwili, dowodzi, że, cokolwiek się stało, nie mogę cię o nic oskarżać wobec twojego oddania, o którern nazawsze pamięć zachowam... Ale chciałam pomówić z tobą o innej sprawie, moje dziecko; chciałam cię przeprosić za to, że przyczyniłam się do pomyłki, która stała się może przyczyną twojego nieszczęścia: chciałam ci powiedzieć...
— Wiem wszystko — odparła Berta, podnosząc na księżnę oczy od łez zaczerwienione.
— Biedne dziecko! — rzekła księżna, ściskając dłoń młodej dziewczyny — w takim razie pójdź ze mną. Czas i moje przywiązanie do ciebie ukoją ten ból, który rozumiem i szanuję.
— Przepraszam waszą królewską wysokość, że nie mogę jej być posłuszna; ale uczyniłam ślub i muszę go spełnić. Ponad obowiązki dla moich książąt mam obowiązki jedynie dla Boga.
— A więc idź, dziecko drogie! — rzekła księżna, przeczuwając zamiar młodej dziewczyny — i niechaj Bóg będzie z tobą! A gdy modlić się do Niego będziesz, nie zapomnij Petit-Pierre’a. Bóg wysłuchuje modlitwy serc rozdartych.
W tej chwili orszak, idący między szpalerem wojska, stanął przed bramami starego zamku. Księżna podniosła oczy na poczerniałe mury, poczem podała dłoń Bercie, która, klękając, złożyła na tej dłoni pocałunek, błagając raz jeszcze szeptem o przebaczenie. Księżna zaś, po chwili wachania, weszła do bramy, posyłając Bercie ostatni znak pożegnania, ostatni uśmiech. Generał, przepuściwszy księżnę, zwrócił się do młodej dziewczyny i spytał półgłosem:
— A ojciec pani?
— Jest w Nantes.
— Niech mu pani powie, żeby wracał do zamku i siedział cicho; nikt go tam niepokoić nie będzie. Raczej strzaskam szablę, niż dopuszczę, żeby aresztowano tego mego starego wroga!
— Dzięki za niego, generale.
— A jeśli pani potrzebuje moich usług, proszę mną rozporządzać.
— Chciałabym mieć paszport do Paryża.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Dokąd wysłać?
— Do zajazdu pod „Świtem“, za mostem Rousseau.
— Za godzinę będzie pani miała paszport.
I, pożegnawszy młodą dziewczynę, generał z kolei znikł pod ciemnem sklepieniem bramy.
Berta przecisnęła się przez stłoczone szeregi ludu, przeszła, a raczej przebiegła, przez most Rousseau do zajazdu, gdzie czekał na nią ojciec.







  1. Forteca (Przyp. tłóm).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.