Wilczyce/Tom IV/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Przygotowania.

Michał przybył do Nantes przed godziną dziewiątą wieczorem, dzięki dobremu kłusowi konia Courtin’a. Pierwsza stacya barona miała być w zajeździe pod „Świtem”. Poznawszy zajazd po szyldzie, na którym widniała gwiazda, z długim promieniem, najsilniejszej żółtej barwy, jaką malarz miał do rozporządzenia, Michał zatrzymał wierzchowca przed korytem, slużącem do orzeźwienia koni. Ponieważ nikt nie ukazał się w progu domu, przeto Michał uderzył niecierpliwie kilka razy w koryto kijem, który trzymał w ręku.
Na ten odgłos wyszedł z dziedzińca mężczyzna bez kurtki, w niebieskiej bawełnianej czapce, nasuniętej na oczy. Michałowi zdawało się, że ta twarz nie jest mu obca.
— Do dyabła! — mruknął mężczyzna, podchodząc do Michała, — taki z was wielki pan, chłopcze, że nie możecie sami zaprowadzić konia do stajni? Ale mniejsza o to, będziecie obsłużeni, jak mieszczanin.
— Obsługujcie mnie, jak chcecie — odparł Michał — ale odpowiadajcie na moje pytania.
— Pytajcie — odrzekł człowiek, krzyżując ręce.
— Chciałbym widzieć ojca Eustachego — szepnął Michał.
— Dobrze, ale zanim powiem, gdzie go znajdziecie, powiedzcie wy, skąd przybywacie.
— Z Południa.
— A dokąd dążycie?
— Do Rosny.
— Dobrze! trzeba przejść przez kościół Zbawiciela, a tam znajdzie pan, panie de la Logerie tego, którego pan szuka.]
— A! — rzekł Michał nieco zdumiony — to wy mnie znacie?
— Jeszczeby też!
— W takim razie trzeba odprowadzić konia do mnie.
— Zrobi się.
Michał wsunął ludwika w rękę stajennego, uszczęśliwionego taką dobrą gratką, i ruszył w drogę pieszo. Gdy przybył przed kościół Zbawiciela, zakrystyan zamierzał właśnie zamykać drzwi kościelne. Kilku żebraków, którzy spędzili dzień w przedsionku, zbierając jałmużnę od wiernych, uklękło pod organami, by odmówić modlitwę wieczorną. Michał zaopatrzył się w znak, po którym — tak go objaśniła Berta — ojciec Eustachy, również żebrak z pod kościoła, miał poznawać każdego szuana. Była to gałązka ostrokrzewu przy kapeluszu.Michał zdjął tę gałązkę i upuścił ją przede drzwiami kościoła. Dwaj żebracy, przechodząc, nie zwrócili na nią uwagi.
Trzeci, mały, suchy wątły staruszek, spostrzegając zielone liście na płytach kamiennych, schylił się, podniósł gałązkę i z niepokojem rozglądał się dookoła. Wówczas Michał wyszedł z za filaru, gdzie się ukrył. Ojciec Eustachy — on to był bowiem — spojrzał na niego. Michał zbliżył się i szepnął:
— Przybywam z Południa.
— A dokąd dążycie? — spytał żebrak.
— Do Rosny — odparł Michał.
Wyszli na miasto, żebrak szedł naprzód, Michał o jakie sześć kroków za nim. W ciasnej i ciemnej uliczce żebrak zatrzymał się przed nizkiemi drzwiami w murze, okalającym ogród, poczenm wskazał znakiem Michałowi te drzwi i znikł w ciemnościach. Michał spostrzegł wówczas, że przewodnik jego wsunął gałązkę ostrokrzewu w kółko żelazne, które służyło za kołatkę. Baron zrozumiał tedy, że jest na razie u celu, podniósł kółko i opuścił je.
Na ten odgłos otworzyło się okienko we drzwiach i głos męski zapytał, czego przybysz sobie życzy. Michał powtórzył hasło, poczem został wprowadzony do nizkiego pokoju na parterze, gdzie siedział otulony w szlafrok i czytał gazetę pan jakiś, którego widział owego wieczora w zamku Souday, kiedy generał Dermoncourt zjadł obiad, przygotowany dla Petit-Pierre’a, i którego następnie ujrzał znów, z fuzyą w ręku, w wigilię bitwy w Chêne. Pan ten poznał niezwłocznie Michała i wstał, by go powitać.
— Zdaje mi się, że widziałem pana w naszych szeregach — rzekł.
— Tak, panie — odparł Michał — w wigilię bitwy w Chêne.
— A nazajutrz? — spytał z uśmiechem jegomość w szlafroku.
— Nazajutrz uczestniczyłem w bitwie w Pénissiére, gdzie zostałem raniony.
— Czy zechciałby mi pan powiedzieć swoje nazwisko?.
Michał powiedział je, a pan w szlafroku zajrzał do notatnika, który wyjął z zanadrza, skinął głową z zadowoleniem i spytał:
— A teraz, niechże pan powie, co pana tu sprowadza?
— Chęć zobaczenia się z Petit-Pierre’m i oddania mu wielkiej usługi.
— Przepraszam pana, ale nie można dostać się w ten sposób do osoby, o której pan mówi. Wiem, że możemy liczyć na pana, wszelako zrozumie pan, że wizyty w domu, który dotychczas zdołaliśmy szczęśliwie uchronić od czujności policyi, byłyby zdradliwe. Niechże pan zwierzy mi się ze swoimi projektami, a ja dam panu odpowiedź, jakiej pan może się spodziewać.
Michał wtajemniczył tedy w swoje zamiary pana w szlafroku, który słuchał go z wzrastającą uwagą i rzekł, gdy baron skończył:
— Doprawdy, Opatrzność pana zsyła! Idę natychmiast po rozkazy do Petit-Pierre’a.
— Czy pójdę z panem? — spytał Michał.
— Nie; chłopski strój pana obok mego ubrania mieszczańskiego zwróciłby uwagę szpiegów, którymi jesteśmy otoczeni. W jakim zajeździe pan stanął?
— Pod „Świtem“.
— Jest pan u Józefa Picaut’a; niema się czego obawiać.
— Rzeczywiście — rzekł Michał — ta twarz wydała mi się znajoma. Ale czy pan jest jego pewny?
— Jak siebie i pana! Można mu tylko chyba zarzucić, że jest nadmiernie gorliwy. Niech pan pamięta, że podczas pobytu Petit-Pierre’a w Wandei sześciuset chłopów przeszło znało jego różne schronienia i jest to najpiękniejszy tytuł do chwały tych biednych ludzi, że ani jeden z nich nie pomyślał o zrobieniu majątku, zdradzając to schronienie. Wróci pan tedy do Józefa, a ja przybędę tam za jakie dwie godziny, sam, albo w towarzystwie Petit-Pierre’a; sam, jeśli Petit-Pierre odrzuci pańską propozycyę, z nim, jeśli ją przyjmie. Niech pan uprzedzi Józefa, że pan oczekuje kogoś, żeby więc dawał baczenie. Skoro pan powie mu tylko te wyrazy: ulica du Château Nr. 3, może pan być pewien najzupełniejszego, a zwłaszcza najbierniejszego posłuszeństwa zarówno ze strony Picaut’a, jak i całej służby w zajeździe.
— Czy ma pan jeszcze jakie polecenia dla mnie?
— Może byłoby rozważnie, żeby osoby, które będą towarzyszyły Petit-Pierre’owi, wychodziły osobno z domu, gdzie jest ukryty, i osobno udawały się do zajazdu pod „Świtem“. Niech pan każe sobie dać pokój z oknem na bulwar; niech pan nie zapala światła w pokoju, tylko pozostawi okno otwarte.
— Nie zapomniał pan o niczem?
— Nie... Żegnam pana, a raczej do widzenia! Jeśli zdołamy, zdrowi i cali, dotrzeć do pańskiego statku, wyświadczy pan sprawie olbrzymią przysługę. Co do mnie, jestem w nieustającej trwodze: mówią, że wyznaczono wielkie sumy w nagrodę za zdradę, i drżę, żeby w końcu nie rozbudziła się w ludziach chciwość, która nas zgubi.
Michał opuścił pokój, poczem, zamiast wypuścić go drzwiami, któremi wszedł, wypuszczono go drzwiami przeciwległemi, wychodzącemi na inną ulicę. Baron szybkim krokiem przebiegł przez miasto do swego zajazdu, gdzie zastał Józefa Picaut’a w stajni, dającego wyrostkowi polecenia, jak i gdzie odprowadzić konia Courtin’a. Michał dał znak Picaut’owi, a ten, zrozumiawszy odrazu, odesłał wyrostka, odraczając odprowadzenie konia do dnia następnego.
— Powiedzieliście, że mnie znacie — zaczął Michał, gdy zostali sami — otóż, mogę ci się odwzajemnić: i ja znam ciebie, wiem, że nazywasz się Józef Picaut. Czy można ci ufać, Józefie?
— To zależy: błękitni i czerwoni nie; biali tak.
— Należysz zatem do białych?
— Gdybym do nich nie należał — odparł Picaut, wzruszając ramionami — czy byłbym tutaj, ja, skazany na śmierć, tak samo, jak pan? Jesteśmy naprawdę równi wobec prawa.
— Doskonale! zatem jesteś tutaj...?
— Chłopcem stajennym.
— Zaprowadź mnie do właściciela zajazdu.
Oberżysta już spał, ale go obudzono. Przyjął Michała z pewną nieufnością, ale baron, który rozumiał, że niema czasu do stracenia, powiedział odrazu owe pięć wyrazów:
Ulica du Château, Nr. 3.
Zaledwie oberżysta usłyszał hasło, nieufność jego znikła.
— Czy macie tu jakich podróżnych? — spytał Michał.
— Jednego — odparł oberżysta.
— Jakiego rodzaju?
— Najgorszego! Tego człowieka trzeba się strzedz.
— Znacie go zatem?
— To wójt z Logerie, Courtin, hultaj nielada!
— Courtin! — zawołał Michał — Courtin tutaj! Czy jesteście pewni?
— Nie znałem go; Picaut mnie uprzedził.
— A kiedy przyjechał?
— Przed kwadransem zaledwie.
— Gdzie jest?
— Na dworze w tej chwili. Przekąsił drobnostkę i wyszedł, oznajmiając mi, że wróci późno, około drugiej nad ranem; powiedział, że ma różne sprawy w Nantes.
— A czy wie, że go znacie?
— Nie sądzę, chyba, że poznał Józefa Picaut’a, jak Józef poznał jego; ale wątpię, bo on stał w świetle, a Józef trzymał się ciągle w cieniu.
— Nie przypuszczam, żeby Courtin był taki zły, jak sądzicie — odparł Michał — ale mniejsza o to, musimy go się strzedz, jak mówicie, a zwłaszcza nie trzeba, żeby wiedział, że ja tu jestem.
— Jeśli on tu zanadto przeszkadza, niech pan tylko powie — odezwał się nagle, zbliżając się, Picaut, który dotychczas stał w progu — urządzi się tak, żeby nic nie wiedział, a jeśli się czegoś dowie, żeby milczał; mam ja z nim stare rachunki i od dawna szukam tylko pozoru...
— Nie, nie! — zawołał żywo Michał — Courtin jest moim dzierżawcą; mam dla niego pewne obowiązki i nie chcę, żeby mu się stało co złego. Zresztą — dodał, widząc, że Picaut marszczy brwi Courtin nie jest tem, czem myślicie.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł oberżysta — jeśli wróci, będę ja już nad nim czuwał.
— Dobrze! A ty, Józefie, weźmiesz konia, na którym przyjechałem; Courtin nie powinien zastać go w stajni; poznałby go odrazu, bo to jego własny. Udasz się do Couéron i tam, naprzeciwko drugiej wyspy ujrzysz statek; nazwa jego „Jeune-Charles”. Weźmiesz łódkę i podpłyniesz do statku; krzykną do ciebie: „Kto żyw?“ A ty odpowiesz: „Belle-Isle en Mer“. Wówczas pozwolą ci wejść na pokład; oddasz kapitanowi tę chustkę, tak jak jest, związaną trzema końcami, i powiesz mu, żeby był gotów do ruszenia w drogę o pierwszej rano... Jeśli będę z ciebie zadowolony, Józefie, otrzymasz trzy takie monety, jakeś już dostał dziś jedną.
— A gdy wypełnię zlecenie, co potem?
— Ukryjesz się na wybrzeżu i będziesz czekał na nas; uprzedzimy ciebie gwizdaniem. Jeśli wszystko będzie w porządku, wyjdziesz ku nam, naśladując kukułkę; jeśli, przeciwnie, dostrzeżesz coś, co mogłoby nas zaniepokoić, uprzedzisz nas krzykiem puchacza.
Józef Picaut wyszedł, żeby spełnić zlecenie, oberżysta zaś zaprowadził Michała na pierwsze piętro do pokoju, którego oba okna wychodziły na drogę; poczem sam zeszedł do izby parterowej, by mieć na oku Courtin’a, gdy powróci.
Michał otworzył jedno okno, poczem usiadł na nizkim taborecie, tak, by głowy jego nie można było dostrzedz z drogi, w którą wpatrywał się bacznie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.