Wilczyce/Tom III/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Baron Michel de la Logerie, pod wrażeniem słów Petit-Pierre’a i niespodziewanego oświadczenia Maryi, które niweczyło najdroższe jego nadzieje, wpadł w rozpacz.
Rozumiał, że uczucie, jakie Berta okazywała mu z taką swobodą, rozłączało go z Maryą skuteczniej, niż uczyniłaby odraza tej ostatniej. Wyrzucał sobie, że zachęcał Bertę milczeniem i tą swoją głupią nieśmiałością; ale daremnie się łajał, nie posiadał potrzebnej siły ducha, by sprostować pomyłkę, która godziła w uczucie, droższe dlań niż życie. Nie miał dostatecznej stanowczości, by doprowadzić do wyjaśnienia szczerego i kategorycznego, i uważał za rzecz zupełnie niemożliwą powiedzenie tej pięknej pannie, której może zawdzięczał ocalenie życia: „Panno Berto, ja nie panią kocham“.
Przez cały wieczór szukał sposobności, by pomówić z Maryą; ale Marya unikała go z taką samą gorliwością, z jaką on usiłował się do niej zbliżyć, tak, że w końcu musiał zaniechać myśli zwrócenia się do niej z prośbą o pośrednictwo, jak to był zamierzył.
Zresztą straszne słowa: „Nie kocham pana! dźwięczały mu nieustannie w uszach, jak dzwon żałobny. Skorzystał zatem z chwili, w której nikt, nawet Berta, nie zwracał na niego uwagi i udał się, a raczej uciekł, do swego pokoju. Tu rzucił się na wiązkę słomy, którą Berta przygotowała dla niego swemi białemi rękami, ale głowę miał w ogniu, a serce takie wzburzone, że niebawem wstał i, korzystając z bezsenności, zaczął szukać pomysłu. Po trzech kwadransach usilnej pracy wyobraźni, nareszcie pomysł znalazł.
A polegał on na tem, że to, co nie dało się powiedzieć, można było napisać. Ale, chcąc stąd wyciągnąć jakąś korzyść, Michał nie powinienby być przy odczytaniu przez Bertę listu, który odsłoni jej tajemnicę jego serca. Ludzie natury nieśmiałej nietylko sami nie lubią się rumienić, ale nadto obawiają się wywołać rumieniec na twarzy innych.
Z tych refleksyi wysnuł Michał taki wniosek, że powinien opuścić Banloeuvre, chwilowo oczywiście, albowiem, skoro położenie zostanie należycie wyjaśnione, nic mu nie przeszkodzi powrócić, by zająć miejsce obok tej, którą kocha. Margrabia Souday, zezwoliwszy na jego związek z Bertą, nie może mu odmówić ręki Maryi, skoro się dowie, że to ją, nie zaś Bertę kocha protegowany Petit-Pierre’a. Nie było żadnego powodu do odmowy.
Nabrawszy otuchy po takiem rozumowaniu, Michał wyszedł na dziedziniec i zabrał się do zdejmowania drągów, zamykających bramę wjazdową. W chwili, gdy zdjął jeden i miał już zdejmować drugi, spostrzegł pod szopą, z prawej strony bramy, stóg słomy, który się poruszał, a z tej słomy wysunęła się głowa Jana Oullier’a.
— Do kroćset! — mruknął niechętnie — ranny ptaszek z pana, panie Michel!
Istotnie, w tejże chwili zegar na wieży kościelnej w poblizkiej wiosce wydzwonił drugą.
— Czy pan ma jakie polecenie do spełnienia? — pytał dalej Jan Oullier.
— Nie odparł młody baron, albowiem zdawało mu się, że oko Wandejczyka przenika do najgłębszych tajników jego duszy — nie, ale mam silny ból głowy i i chciałem spróbować, czy powietrze nocne mnie nie orzeźwi.
— Uprzedzam pana jednak, że mamy dokoła wartę, i że, jeśli pan nie zna hasła, mogłoby pana spotkać nieszczęście.
— Mnie?
— Zarówno pana, jak każdego innego: z odległości dziesięciu kroków można nie poznać, że pan jest tutaj gospodarzem domu.
— Ale pan zna to hasło?
— Oczywiście.
— Niechże pan zatem mi je powie.
Jan Oullier potrząsnął głową.
— To rzecz margrabiego Souday’a; niech pan idzie do niego, niech mu pan oznajmi, że pan chce wyjść i że w tym celu potrzebne jest panu hasło, a on je panu powie... o ile uzna za stosowne.
Michał, oczywiście, nie poszedł za tą radą i, zbity z tropu, usiadł na przewróconem do góry dnem korycie, które zastępowało ławkę przy bramie wewnętrznej dziedzińca. Pogrążył się ponownie w zadumie — przemyśliwał nad wynalezieniem wiarogodnej wymówki do opuszczenia Banloeuvre. Jan Oullier wsunął się ponownie w swoja słomę, ale, jakkolwiek słoma się nie poruszała, Michał dostrzegł w stogu otwór, w którym błyszczało coś, co było niewątpliwie okiem Jana Oullier’a. Młodzieniec nie mógł się nawet łudzić, że zdoła oszukać oko tego czujnego stróża.
Michał szukał jeszcze upragnionej wymówki, gdy rozpaliły się na widnokręgu pierwsze promienie jutrzenki, ozłociły dach słomiany budynku i zabarwiły blaskami opalowymi szyby wązkich okien.
Stopniowo, dokoła Michała budziło się życie; rozległ się ryk wołów, dopominających się o paszę; owce beczały niecierpliwie i wysuwały szare pyski poprzez kraty drzwi owczarni, wyrywając się w pole; kury zeskakiwały z grzędy i przeciągały się, gdacząc, na gnojowisku; gołębie wychodziły z gołębnika i siadały na dachu, gruchając odwieczny hymn miłości, kaczki wreszcie, prozaiczniejsze, uszykowały się długim rzędem przed bramą wjazdową, przepełniając powietrze przeraźliwym wrzaskiem, mającym niewątpliwie wyrazić zdumienie, na widok bramy tak mocno zamkniętej, skoro im było tak pilno lecieć unurzać się w kałuży.
Na te różne odgłosy, tworzące koncert poranny dobrze zorganizowanego folwarku, otworzyło się z cicha okno tuż nad głową Michała, i w oknie tem ukazało się oblicze Petit-Pierre’a. Ale nie dostrzegł młodego barona; wzniósł oczy w niebo i stał pogrążony bądź w myślach swoich, bądź we wspaniałości widowiska, jakie roztaczało się przed jego oczyma na widnokręgu.
Oczy każdego, a zwłaszcza księżnej, nieprzyzwyczajonej do widoku wschodzącego słońca, byłyby olśnione płomienistemi smugami, jakie król dnia zsyłał na równinę; a w blasku tych płomieni iskrzyły się, niby tysiące drogich kamieni, osypane kroplami rosy, drżące liście na drzewach w lesie; niewidzialna ręka podnosiła z lekka zasłonę oparów, rozpostartą nad doliną, odsłaniając stopniowo, jak wstydliwa dziewica, jej piękności, jej wdzięki, jej przepych.
Petit-Pierre przez czas jakiś wpatrywał się z zachwytem w czarodziejski obraz, poczem, opierając głowę na dłoni, szepnął ze smutkiem:
— Niestety! ci, którzy mieszkają w tym ubogim, pozbawionym wszelkich wygód, domu, są jednakże szczęśliwsi ode mnie!
Pod wpływem tego zdania, niby pod uderzeniem różdżki czarodziejskiej, rozjaśniło się w mózgu młodzieńca i zabłysła w nim myśl a raczej wymówka, której daremnie szukał od dwóch godzin. Siedział cicho przytulony do muru i wstał dopiero wtedy, gdy okno zamknęło się i mógł być pewien, że nie będzie widziany.
— Panie — rzekł do Jana Oullier’a, idąc prosto do szopy — Petit-Pierre wyglądał oknem.
— Widziałem go — odparł Wandejczyk.
— Mówił do siebie; czy pa,n słyszał, co powiedział?
— Nic mnie to nie obchodziło i dlatego nie słuchałem.
— A ja, siedząc bliżej, słyszałem mimowoli.
— I cóż?
— Otóż nasz gość uważa, że ma mieszkanie niemiłe i niewygodne; istotnie, brak tu wszystkiego, co, skutkiem przyzwyczajeń arystokratycznych, stanowi dlań przedmioty pierwszej potrzeby. Czy nie mógłby pan, za moje pieniądze, oczywiście, dostarczyć Petit-Pierro’owi tych przedmiotów?
— A to skąd, proszę ja pana?
— A no, z najbliższego miasteczka, z Légé, albo z Machecoul’u.
Jan Oullier potrząsnął głową.
— Niepodobna — odparł.
— A to dlaczego? — spytał Michał.
— Dlatego, że zakupywanie w tej chwili przedmiotów zbytku w miejscach, które mi pan wskazuje, gdzie ani jeden czyn, ani jeden giest pewnych ludzi nie ujdzie uwagi, obudziłoby niebezpieczne podejrzenia.
— Nie mógłby pan zatem udać się do Nantes? — zapytał Michał.
— Nie odparł sucho Jan Oullier — po nauczce, jaką otrzymałem w Montaigu, stałem się ostrożny, nie opuszczę swego stanowiska; ale — dodał z lekką ironią — skoro panu potrzebne świeże powietrze na wyleczenie się z bólu głowy, dlaczego pan nie wybierze się do Nantes?
Wobec takiego pomyślnego obrotu sprawy Michał zarumienił się po uszy; niemniej jednak drżały obawy, że w ostatniej chwili wybieg może się nie udać.
— Może pan ma słuszność — wyjąkał — ale i ja się boję.
— Co? taki zuch, jak pan, nie powinien obławiać:się niczego — rzekł Jan Oullier, który wstał z legowiska i, otrząsając się ze słomy, skierował się ku bramie, jak gdyby nie chcąc dać młodzieńcowi czasu do namysłu.
— W takim razie... — zaczął Michał.
— No, co tam jeszcze? — spytał Jan Oullier, zniecierpliwiony.
— Pan wyjaśni przyczyny mego wyjazdu panu margrabiemu i przeprosi w mojem imieniu...
— Pannę Bertę? — rzekł Jan Oullier szyderczo. — Niech pan będzie spokojny.
— Powrócę jutro — rzekł Michał, wychodząc za bramę.
— O! niech się pan baron nie śpieszy. Jeśli nie jutro, to pojutrze — ciągnął dalej Jan Oullier, zamykając ciężką bramę za młodzieńcem.
Odgłos tej zamykającej się za nim bramy odbił się bolesnem echem w sercu Michała; myślał w tej chwili nietyle o trudnościach położenia, z którego pragnął się wydostać, ile o rozłące z tą, którą kochał. Zdawało mu się, że ta brama nawpół spróchniała, jest z bronzu i że w przyszłości spotka ją zawsze między słodkiem obliczem Maryi a sobą. I, gdyby się nie obawiał drwin Jana Oullier’a — nie miał już teraz żadnych wątpliwości, że stary gajowy jest mu bardzo nieżyczliwy — byłby zapukał do tej bramy i powrócił, by przynajmniej raz jeszcze ujrzeć swoją słodką Maryę.
Oddalił się tedy, niebardzo wiedząc, w jaką stronę kieruje swe kroki. Stało się, że wszedł na drogę, wiodącą do Légé, i naraz rozległ się turkot kół; Michał odwrócił głowę i ujrzał dyliżans, który jechał z Sables d’Olonne do Nantes. Widok wehikułu położył koniec jego wahaniom — zatrzymał dyliżans, wsiadł i w kilka godzin później był w Nantes. Tu pośpieszył do oberży, zamknął się we wskazanym przez gospodarza pokoju i oddał się zupełnej rozpaczy. Płacząc rzewnie, zastanawiał się, czy nie najlepiej byłoby powrócić niezwłocznie do Banloeuvre, rzucić się do nóg Petit-Pierre’a i prosić, by zechciał być jego pośrednikiem i wyjaśnić wszystko.
Wyrzucał sobie, że nie uczynił tego rano i że kierował się obawą zranienia dumy Berty.
Ten bieg myśli przypomniał mu, z natury rzeczy, cel, a raczej pretekst podjętej podróży; należało zakupić niektóre przedmioty zbytku wiejskiego, mające dla obojętnych usprawiedliwić jego nieobecność; po załatwieniu zaś tych sprawunków trzeba było napisać straszny list, który był jedynym, prawdziwym powodem jego podróży do Nantes. Michał uznał nawet, że od tego listu powinien zacząć. Powziąwszy to postanowienie, usiadł przy stole bez straty czasu i napisał list następujący, na który padało z pod powiek tyle łez, ile wybiegało z pod pióra wyrazów:
„Powinienem być najszczęśliwszym człowiekiem, a jednakże serce moje jest rozdarte! a jednakże zapytuję siebie, czy nie lepiej byłoby umrzeć, aniżeli znosić cierpienia, przez jakie przechodzę!
„Co Pani pomyśli, co powie, gdy list ten oznajmi Pani to, czego przed Nią dłużej ukrywać nie mogę, i okazując się zupełnie niegodnym Jej dobroci dla mnie? Muszę być uzbrojony we wspomnienie Jej życzliwości, w świadomość wspaniałomyślności i szlachetności Jej duszy, zwłaszcza zaś w myśl, że właśnie istota, która jest Pani najdroższa na świecie, nas rozłącza, bym miał odwagę uczynić to wyznanie.
„Panno Berto, kocham Maryę; kocham ją całą mocą serca swego! kocham ją tak, że bez niej już żyć nie mogę! Kocham ją tak, że w chwili, kiedy dopuszczam się względem Pani winy, którą charakter mniej podniosły uważałby może za krwawą obelgę, wznoszę ku Pani błagalnie ręce i mówię: Niech mi Pani pozwoli mieć nadzieję, że zdołam, zdobyć prawo kochania Pani, jak brat kocha siostrę!“
Gdy Michał złożył i zapieczętował list powyższy, zastanowił się dopiero, w jaki sposób mógłby go przesłać Bercie. Nie można było nawet myśleć o powierzeniu go komukolwiek w Nantes; stałoby się to albo zbyt niebezpieczne dla posłańca, gdyby był wierny, albo dla tego, który go wysyłał, gdyby posłaniec byt zdrajcą; Michał mógł tylko powrócić na wieś, znaleźć w okolicach Machecoul’u chłopa, na którego dyskrecyę mógłby liczyć, i czekać w lesie na odpowiedź, stanowiącą o jego przyszłości.
Tak też postanowił uczynić. Resztę wieczoru spędził na załatwianiu sprawunków, ułożył wszystkie zakupy w walizie, a do następnego ranka odłożył nabycie konia, który mu był potrzebny do dalszej kampanii, jaką rozpoczął.
Nazajutrz, istotnie, około godziny dziewiątej rano, Michał, na doskonałym normandczyku, z walizką przed sobą na siodle, wyruszał z powrotem do kraju Retz.