Przejdź do zawartości

Wierzyciele swatami/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wierzyciele swatami
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1902
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Douglas-Park.

— Byliśmy w ogrodzie aklimatyzacyjnym, mówiła dalej Blanka.
Zaledwie stąpiłam na ziemię, uczułam że jestem odurzona winem. Lord Dudley dostrzegł to, bo mi poda! rękę na której się silnie oparłam.
Przeszliśmy poza sztachety. Moje elewki pobiegły naprzód, przywabione krzykiem dzikich papug. Szliśmy za niemi powoli.
Lord Dudley tak rozmowny, wcale się do mnie nie odzywał, czułam jednak że jego ręka drżała i patrzył na mnie wzrokiem, który mnie wprowadzał w kłopot.
Dla przerwania milczenia rzuciłam kilka pytań co do przedmiotów nas otaczających.
Odpowiedział mi krótko ale głosem niezwykłym. Działo się z nim coś szczególnego. Ale co? Nie pytałam się żeby go nie obrazić. Niepodobna mi było rozwiązać tę zagadkę.
Przeszliśmy tym sposobem większą część ogrodu, ja ciągle odurzona, mój towarzysz milczący.
Nagle zatrzymał się.
Dwoje dzieci oddaliło się od nas na kilka kroków.
Lord Dudley zlekka cofnął swoje ramię i pochwyciwszy moją rękę, ścisnął nagle.
— Panno Blanko, rzekł z wyraźnem wzruszeniem, czy pani wiesz o tem, że jesteś bardzo piękna?
Zawstydziłam się. Rumieńce wystąpiły mi na czoło ale milczałam.
— O tak, bardzo piękna, dodał Dudley, a ten któremu pozwolisz powiedzieć że cię kocha, będzie bardzo szczęśliwym, ten zaś któremu odpowiesz że go kochasz wzajemnie, będzie jeszcze szczęśliwszy. Znam ludzi, którzy by ofiarowali za to połowę swego majątku...
Zrozumiałam dobrze i starałam się wydobyć moją rękę, ale starzec trzymał ją silnie w swoich.
— Panie, rzekłam, puść mnie pan.
— Dlaczego chcesz pani pozbawić mnie szczęścia, Którego obecnie doznaję, panią zapewne obrażam, ale niepodobna żeby w moim wieku wypowiedziane słowa w podobny sposób, nie mogły panią obrazić. Pozostaw mi więc swoją rękę. Pozwól mi powiedzieć.
Nie mógł dokończyć.
— Ojcze! Ojcze! zawołały dziewczynki, chodź-no zobacz...
Lord Dudley puścił moją rękę ofiarując na nowo ramię, lecz udałam że tego nie widzę i zbliżyłam się do mych elewek, których już niepuściłam podczas dalszego spaceru.
Wychodząc z ogrodu wsiedliśmy do powozu. Ja starałam się tak pomieścić, ażeby lord nie mógł się zbliżyć do mnie.
Po powrocie z ogrodu, lady wypytywała nas o wypadki na spacerze. Dzieci zaczęły opowiadać, a ja tymczasem mogłam odzyskać przytomność umysłu.
Lord Dudley nie pokazał się wcale nawet wieczorem.
Wieczór ten zdawał mi się bardzo długim. Lady zauważywszy moje roztargnienie, pytała mnie o przygnę, złożyłam to na gwałtowną migrenę...
Jakąż miałam noc!
Nie będąc obznajmioną z życiem, nie wyobrażałam sobie nawet, jakie niebezpieczeństwo groziło mi. Jednakże wiedziona przeczuciem, chciałam oddać się pod opiekę lady Dudley i opowiedzieć ową scenę w ogrodzie, rzekłam się jednak tego natychmiast. Pojęłam że nie podobna oskarżać męża przed żoną, która go uwielbiała.
I wreszcie cóżbym jej wyznała!
Lord Dudley wziął mnie za rękę, mówiąc że jestem piękna i że ten któregobym pokochała byłby szczęśliwy.
Zamilczałam więc.
Lord pod tym wypadku znowu jak dawniej zachowywał się względem mnie i zdawało mi się nawet że unika spotkania sam na sam.
Upłynęło kilka tygodni najspokojniej, gdy jednego dnia nadeszła wiadomość o ślubie kuzyna lady Dudley, zamiast tedy wyjechać do Włoch, gdzie mieliśmy przepędzić zimę, pojechaliśmy do Anglii i zajęliśmy mieszkanie w Douglas-Park.
Po przyjeździe lord i lady udali się do zamku hrabiego Lancaster, gdzie wesele miało się odbyć, a ja pozowałam sama z dziećmi i bardzo liczną służbą.
Byliśmy uprzedzeni że nieobecność państwa potrwa trzy tygodnie, jakże jednak byłam zdziwiona, gdy po dwóch tygodniach powrócił nagle sam lord Dudley.
Zapytany o przyczynę w mojej obecności przez starszą córkę, wyrzekł, że uroczystość niezmiernie mu się sprzykrzyła i że pozostawił żonę u familji a sam pozostanie z nami...
Mówiąc to, patrzył na mnie temi samemi błyszczącemi oczami co w ogrodzie.
Posiadłość Douglas Park, była bardzo obszerna i bardzo piękna, szczególniej pałac zawierał mnóstwo pokojów.
Apartament jaki zamieszkiwałam z mojemi elewkami, obejmował dwa pokoje sypialne z gabinetami łączącemi się z mieszkaniem gospodyni.
Pokój najbardziej zbliżony do salonu był moim, dziewczęta zajmowały drugi; pozostawiałam otworem zawsze drzwi komunikujące ze sobą te dwa pokoje, lecz drzwi na zewnątrz zamykałam na rygiel.
Było to w listopadzie. Już dawało się uczuwać pierwsze zimno. Każdego wieczoru ogromny ogień palił się na kominie pożerając olbrzymie kłody.
Lord Dudley czytał gazety a ja uczyłam muzyki moje elewki.
O godzinie 10 piliśmy herbatę, po czem Mary i Ellen żegnały się z ojcem i wracałyśmy do naszego pokoju.
Nazajutrz po powrocie niespodziewanym, lord Dudley po śniadaniu rzekł do córek w obec mnie:
— Dick zaprezentował mi parę poney, które tresował przeszłego roku. Czy chcecie moje dzieci przejechać się ze mną w powozie po parku.
Ellen i Mary przyjęły oświadczenie z wielka, radością.
Lord Dudley dodał zwracając się do mnie:
— Proszę pani o przebaczenie, że ją zostawię sama, przez godzinę, ale pani wiesz, że powozik jest za szczupły na cztery, osoby.
Dziewczęta wzięły pledy i okryły kapiszonami swoje piękne główki i odjechały z ojcem. Zbliżyłam się do okna i patrzyłam z ciekawością na zaprząż. Powóz potoczył się ku dębu, który pomimo późnej jesieni pokryty był zielonemi liśćmi. Groom zajmował miejsce poza kabrjoletem. Towarzyszył im masztalerz Dick na rosłym koniu.
Usiadłam przy kominku i zaczęłam czytać.
Po upływie pół godziny drzwi się otworzyły i lord Dudley wszedł do pokoju.
— To pan, milordzie. Gdzież są Mary i Elly.
— Uspokój się pani, odparł starzec. Tom wziął konia, a Dick mnie zastąpił. Moje dzieci są tak bezpieczne, jakby były pod moją opieką. Powróciłem, ponieważ obciąłem rozmówić się z panią. Pragnąłem tego sam na sam.
— Ze mną? rzekłam w najwyższej obawie, która mnie na chwilę przedtem opuściła.
— O, odparł starzec głosem krótkim i wzruszonym, potrzeba ażebyś pani nareszcie dowiedziała się o tem, co mam na sercu i co mnie dusi... O tak Blanko, oddawna cierpię, widząc cię w pozycji nieodpowiedniej dla ciebie.
— Ja jednak jestem szczęśliwą, szepnęłam.
Przerwał mi z gwałtownością.
— Szczęśliwą! To niepodobna. Nie jesteś zrodzona do słuchania, ale do dawania rozkazów. Powinnaś być otoczona zbytkiem i przepychem... mieć majątek.
— Jestem ubogą milordzie i nie marzę o niczem. Ten zbytek wreszcie, ten majątek, o którym pan mówisz, jakim sposobem może być moim udziałem.
— Ja ci go ofiaruję.
— Nie rozumiem pana.
— Bo mnie nie chcesz rozumieć. Dobrze, wyjaśnię ci to natychmiast. Moje włosy siwe, to prawda, ale serce mam młode. Dla świata mam lat sześćdziesiąt, ale aby cię ukochać mam lat dwadzieścia. O tak, kocham cię, o czem zapewne nie wiedziałaś. Kocham cię i pragnę uczynić szczęśliwą, jak kobietę ubóstwianą. Mój majątek jest wielki, bez szkody mojej rodziny mogę podzielić go z tobą.
— Ze mną? Pod jakim tytułem?
— Z tytułu przyjaciela... kochanka... Kocham cię.
Byłam do najwyższego stopnia oburzoną. Ten starzec zatem sądził, że zdolna byłam sprzedać się.
— Milordzie, krzyknęłam. Jestem dla pana niczem i dla tego to ośmielasz się w podobny sposób mnie obrażać. Ale nie zapominaj o tem, że jesteśmy w majątku lady Dudley.
— Zapominam o wszystkiem prócz tego że cię kocham.
— A ja pamiętam dobrze, że pan mi powierzyłeś to, co najdroższe jest a przynajmniej być powinno, bo dzieci własne. Pan zapewne uważałeś mnie godną podobnych obowiązków. Otóż, zrzekam się tego... Składam je w ręce lady Dudley, skoro tylko powróci i opuszczam ten dom... To nie dla mnie miejsce... Uszanowana mogłabym pozostać, pogardzona odjeżdżam.
— Pani nie odjedziesz.
— Odjadę milordzie, unosząc ze sobą szacunek lady Dudley.
— Lecz cóż pani jej powiesz chcąc usprawiedliwić swój odjazd? Prawdę, milordzie.
Energia widocznie malowała się w mojej twarzy i w głosie, gdyż starzec zdawał się być zdumiony.
— Blanko, droga Blanko, szepnął po chwili, miej litość nademną... Wyrazy moje były wprawdzie obrażające ale wydarła mi je z piersi namiętność. Wysilałem się. Pragnąłem ją stłumić, byłem szalony. Czyż to mój błąd że cię ubóstwiam? Mogęż żyć obok ciebie, patrzeć na ciebie co dzień, nie kochając? Kiedym przekonał się że cię kocham, walczyłem, ale to już było za późno! Należę cały do ciebie... Czyliż wiem co mówię?
Nie odpowiedziałam. Być może moje milczenie zachęciło lorda, bo znowu zaczął
— Blanko nie odjeżdżaj! Gdy przestanę cię widywać, zabiję się! Blanko przebacz mi! Pozwól mi oddychać tem samem powietrzem. Pozwól mi kochać cię.
Stałam naprzeciwko tego błagającego starca. Postąpił kilka kroków i pochwycił mnie w ramiona. Wyrwałam się z jego objęć i pochwyciwszy za taśmę od dzwonka zawołałam:
— Milordzie, czyliż mam przywołać służbę dla obrony? Spuścił głowę i wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.