Przejdź do zawartości

Wierzyciele swatami/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wierzyciele swatami
Wydawca Nakładem J. Czaińskiego
Data wyd. 1902
Druk Drukiem J. Czaińskiego
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Lord Dudley.

Blanka z uśmiechem podała rękę Pawłowi.
Pochwyciwszy tę rękę, zadrżał na całem ciele, ja gdyby dotknął drutu elektrycznego ze stosu Wolty.
Pani domu usiadła po stronie gerydonu, przy którym leżał pugilares z czarnej skóry.
Paweł zajął miejsce naprzeciwko i patrzył na nią takim pochłaniającym wzrokiem, że młoda kobieta spuściła oczy, nie chcąc widzieć płomienistych iskier, jakie sypały się z źrenic roznamiętnionego hrabiego.
Po długo trwającem milczeniu pani domu podniosła głowę.
— Panie hrabio, odezwała się głosem melodyjnym, nasze położenie jest niezmiernie zagadkowe i dziwne, kłopotliwe dla pana a dla mnie bardzo bolesne. Nigdy może kobieta nie uczyniła z taką swobodą jak ja, wyznania życia obcemu mężczyźnie. Przede wszystkiem jednak pragnę być czystą przed panem.
Nie ukryję nic przed panem. Poznasz pan z najmniejszemi szczegółami historję mego życia, trywialną i romansową zarazem. Pan żywisz dla mnie miłość... Otóż dam panu dowód mojej dla pana życzliwości, opowiadając krótkie me dzieje, do opowiedzenia bowiem własnej hańby potrzeba odwagi nadludzkiej, która podnosi i oczyszcza.
Kiedy już dowiesz się o wszystkiem osądzisz mnie w własnem sumieniu i wydasz pan wyrok.
Powiedziałam panu wczoraj, powtarzam dziś, w ciągu godziny będziesz pan moim narzeczonym, a w ciągu dwóch tygodni uczynisz mnie pań hrabiną de Nancey, albo też w ciągu godziny wyjdziesz pan ztąd i nie wrócisz więcej.
Blanka umilkła.
Paweł chciał mówić ale młoda kobieta zakryła mu ręką usta.
— Nie, nie, nie potrzeba żadnych protestacji ani słów daremnych. Strzeż się pan abyś nie żałował uczynionej obietnicy. A teraz słuchaj!
Blanka otworzyła czarny pugilares.
Wydobyła z niego dwa arkusze papieru stemplowego i położyła przed Pawłem.
— Naprzód musisz mnie bliżej poznać, bo pochodzę z dobrej rodziny. Oto moja metryka. Przeczytaj ją. Przekonasz się że Blanka Antonina Lizely urodziła się w Tuluzie dnia 24 sierpnia 1843 r. z barona Lizely dowódzcy batalionu, oficera legii honorowej i pani Henrjety Aubert, jego prawej małżonki. Mam tedy lat 24. Nie jestem bardzo stara.
Paweł z grzeczności rzucił okiem na ten akt, nie wątpiąc o jego rzeczywistej wartości.
Młoda kobieta mówiła:
— Oto akt śmierci mojego ojca. Umarł w Paryżu 6 grudnia 1855 r. jako pułkownik i komandor legii honorowej. Och! gdyby żył...
Po chwili milczenia znowu zaczęła:
— Miałam lat dwanaście kiedy osierociałam, nie posiadając żadnego majątku i krewnych ani dalszych ani bliższych. Moja matka umarła w rok po mojem Urodzeniu.
Mój ojciec utrzymywał się jedynie z pensji, mając zamiar odkładać oszczędności, ale nie mógł. Jednem słowem, nie wiadomo coby się stało, gdyby oficerowie pułku mego ojca nie podali byli prośby do ministra wojny, celem pomieszczenia mnie w domu cesarskim w Saint-Denis.
Pan pojmujesz że nie będę pana utrudzać przykrościami i nieprzyjemnościami mego dzieciństwa. Otrzymałam świetne wychowanie, byłam wykształconą wysoko. W siedmnastym roku życia wiedziałam już doskonale co potrzeba dla młodej panienki, aby zabezpieczyć jej przyszłość.
Przyszłość!
Czy wyraz ten nie brzmiał jeszcze śmiesznie w uszach sieroty bez rodziny, która po wyjściu z instytutu powinna była natychmiast postarać się o środki do utrzymania życia.
Dyrektorki zakładu znając moje zdolności, czyniły mi propozycje.
Pragnęły abym weszła do jednego z domów edukacyjnych w charakterze pod-dyrektorki, ale to czyniło mi niewypowiedziany wstręt. Nie życzyłam sobie odgrywać roli pepinierki. Duma rodowa wiele do tego także przyczyniła się. Córka barona Lizely, komandora legii honorowej pepinierką... niepodobna!
Jednego dnia powołano mnie do dyrektorowej. Miała ona zakomunikować mi bardzo radosną nowinę.
Niespodziewane oczekiwało mnie szczęście.
Dama wysokiej sfery, angielka niezmiernie bogata, małżonka członka Izby Lordów, lady Dudley, żądała dla swych dwóch córek guwernantki francuzki. Wysokość wynagrodzenia była bardzo znaczna i wreszcie po ukończeniu edukacji córek, dodatek w takiej sumie, że to dla biednej dziewczyny mogło być majątkiem.
Było to bardzo dobre, ale jednak milczałam.
— Dla czego mi nie odpowiadasz kochane dziecko, można sądzić że się wahasz, rzekła dyrektorowa.
— O, jestem pani niezmiernie wdzięczną, ale istotnie waham się.
— Dla czego?
— Jestem nadzwyczaj dumną i nie mogłabym pozbyć się tej wady. Rola nauczycielki domowej, to jedno i to samo co służąca.
— Niestety bywa tak, ale u pani Dudley inna cię czeka przyszłość. Ta dama odznacza się dobrocią. Wie, że pochodzisz z bardzo zacnej rodziny, dla tego przyrzeka mieć szczególne dla ciebie względy. Będziesz uważana w domu jak dziecko, jak ich starsza siostra. Otrzymasz do usług służącą. Będziesz mogła podróżować, bywać w towarzystwach i w końcu wyjść świetnie za mąż.
Dłuższe ociąganie się było niepodobieństwem.
Przyjęłam, i w dwa dni później znalazłam się w domu lady Dudley.
Patrycjuszka ta (z domu Douglas) była niewysłowionej dobroci, i przezemnie Bóg wie dla czego, zbyt wiele ucierpiała.
Kończyła lat trzydzieści siedm, nie odznaczała się wprawdzie pięknością, ale uśmiech jej, postać, ruchy, wszystko niewypowiedziany miało urok.
Przyjęła mnie bardzo serdecznie.
W pierwszej chwili nie lubiałam jej.
Starsza jej córka miała lat trzynaście, młodsza dziesięć.
Były to drobne, arystokratyczne pieścidełka, z wielkiemi złotawemi włosami, delikatne, szczupłe ale nadzwyczaj piękne jako angielki. Ubóstwiały mnie i ja też dla nich żywiłam macierzyńskie prawie uczucie.
Lady Dudley bawiła w Paryżu trzy lub cztery mieniące w ciągu roku. Posiadała ona prześliczny pałac na przedmieściu św. Honorjusza. Część zimy spędzała we Włoszech, albo w Grecji lub w Hiszpanii, resztę zaś roku w Londynie, albo w przecudownej willi w hrabstwie Jork, w Douglas Park.
W chwili mojego przybycia, lord Dudley był w Anglii. Połączył się zaś z rodziną po upływie kilku miesięcy. Mnie wysoce cenił i szanował jako uczennicę arystokratycznego naukowego zakładu.
Starszy od swej żony, miał już około 65 lat, był to uosobiony obraz wielkiego pana.
Pan go widywałeś bardzo często, możesz więc ocenić. Nie skłamię jeżeli powiem, że miał twarz prawdziwie królewską.
Lubo już siwy, miał oczy dziwnego wyrazu, jak młodzian trzydziestoletni.
Lady Dudley dla małżonka żywiła pewien rodzaj uwielbienia. Najmniejsze życzenie spełniała bez wahania. Jeżeli dosiadał konia, patrzyła przez okno ścigając go wzrokiem dopóki nie zniknął. Powiem panu, że ta miłość była czemś nadziemskiem.
Lord Dudley okazywał jej względy i uprzedzającą grzeczność, ale nic więcej. Rzadko spędzał z nią wieczory, czasami towarzyszył jej do teatru Opery.
Jako członek wielu klubów bądź to w Londynie, bądź w Paryżu, co najmniej trzy razy lub cztery w tygodniu obiadował po za domem.
Trwało to przez cały pierwszy rok, w drugim jednak roku, postępowanie lorda uległo niezwykłej zmianie. Przebywał daleko więcej w domu, jadał u siebie i prawie codziennie spędzał wieczory pośród rodziny.
Lord Dudley mówił dużo, szczególniej ze mną. Domyślałam się, że znajduje przyjemność w konwersacji ze mną, co mi bardzo pochlebiało. Bez ustanku dziękował mi za starania około jego córek i niejednokrotnie obdarzał mnie podarunkami. Zawsze to jednak czynił w obecności lady, która serdecznie była mu za to wdzięczną.
Dyrektorka z Saint-Denis miała zupełną słuszność, byłam tu traktowaną na równi z całą rodziną lorda.
Byłam szczęśliwą, bardzo szczęśliwą. Tak minęło lat dwa.
Przez ten cały czas, ani jedna z wysokich dziedziczek arystokratycznych, nie mogłaby się porównać ze mną pod względem wygód i opieki.
Lord Dudley nigdy, ani jednem słowem nie dał mi poznać co się działo w jego duszy.
Byłam nadto młodą, abym to mogła odgadnąć z ognia jego oczów.
Pewnego dnia, podczas jesieni, a była mgła i niepogoda, lady czując się niezdrową, pozostała w swoim pokoju. Lord Dudley zaproponował podróż z dziećmi do lasku bulońskiego.
Wyjechaliśmy w wielkim otwartym powozie, zaprzężonym w dzielne rasowe rumaki.
Lord Dudley nakłonił mnie do zajęcia miejsca na przodzie wraz z jego starszą córką, sam zaś usiadł naprzeciw z młodszą.
Ubrałam się bardzo wykwintnie. Lady Dudley tak zawsze chciała. Lubię piękne suknie i mam gust...
Konie ruszyły.
Czułam się niezmiernie szczęśliwą jadąc w wspaniałym ekwipażu. Z przyjemnością patrzyłam na lokaja i forysia w wielkiej liberji. Spojrzenia przechodniów upajały mnie. Brali mnie zapewne za jaką miljonową księżniczkę, i to mnie niezmiernie radowało.
Udaliśmy się w stronę jeziorka, które w obecnej porze zawsze jest prawie puste.
Lord Dudley kazał podjechać do „Madrytu,“ częstując nas chłodzącemi napojami i ciastem. Mnie nalał całą szklankę wina Alicante (pamiętam to jakby było wczoraj) a ja wypiłam duszkiem.
Pijałam jedynie wodę selcerską z winem czerwonem. Wino hiszpańskie natychmiast zawróciło mi głowę. Powieki zamykały mi się same. Siedząc na przeciwko lorda czułam że jego kolana cisną moje silniej niż należało.
Świeże powietrze i przejażdżka wnet podziałały na moje otrzeźwienie. Otworzyłam oczy.
Powóz zatrzymał się.
— Wysiadajcie moje dzieci, rzekł lord, a wysiadłszy najpierwszy podał mi rękę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.