Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVII.

Niebo było coraz czarniejsze.
Błyskawice nie ustawały, głuche grzmoty rozlegały się gdzieś jeszcze daleko w głębi horyzontu.
— Potrzeba tylko trochę wiatru i burza nadciągnie lada chwila... odezwał się doktór. — Korzystajmy z czasu panie Joubert!... żebyśmy się nie zapóźnili przypadkiem.
— Jestem tego samego zupełnie konsyliarzu zdania — odpowiedział prawnik. — Panie nam raczą wybaczyć... Józefowo, pozamykaj dobrze drzwi za nami...
— Niech pan będzie oto spokojny... zamknę je jak się należy.
Odjechali obaj około siódmej, o w pół do ósmej wsiedli do pociągu i razem przybyli do Paryża. Rozłączyli się dopiero na placu Bastylii.
Ten powrót z doktorem, był dla Placyda początkiem ważnego w danym razie dowodu. Ażeby dowód ten lepiej umocnić, ażeby mieć świadków, że był o tej porze w Paryżu, wstąpił po drodze do kilku domów, gdzie miał interesa, a wchodząc do kamienicy przy ulicy Geoffroy-Marie, w której mieszkał, zawiązał umyślnie dłuższą ze stróżem rozmowę.
Następnie zamknięty w swoim pokoje, przebrał się i ucharakteryzował do niepoznania, a potem wyszedł po cichutku i wymknął się przez bramę niepostrzeżony przez nikogo.
Wybiła właśnie dziesiąta.
Wsiadł do fiakra, polecił zawieźć się na dworzec kolei wenseńskiej i kupił tutaj bilet klasy drugiej do Brie-Comte-Robert.
W kilka minut później odjechał, ale zamiast dotrzeć do Brie, wysiadł w La Varenne-Saint-Hilaire. Kontroler ani spostrzegł, że jeden z pasażerów opuścił pociąg, nie dojechawszy do miejsca przeznaczenia.
Człowiek o fizyonomii ptaka drapieżnego, szybko doszedł do mostu Chenevières i minął go.
Skręciwszy na prawo, pociągnął dobrym krokiem po nad krętym brzegiem Marny.
Droga ta zaprowadziła go do miejsca, gdzie było przywiązane kupione wczoraj czółno.
Tego samego wieczora, kiedy się to działo, w teatrze Porte-Saint-Martin, odbywała się próba oświetlenia i ustawienia dekoracyj, do wielkiej nowej sztuki mającej się wkrótce wystawić.
Trzy z tych dekoracyj wykończono w pracowni, w której Adryan Couvreur miał zajęcie.
Pryncypał był także naturalnie w teatrze, ażeby się porozumieć z maszynistą głównym, z dyrektorem i reżyserem.
Obecność jednego z malarzy była mu nieodzownie potrzebną, zabrał też ze sobą Adryana, bo uważał go za najzdolniejszego z pomocników.
Dopiero około północy uwolnił się młody człowiek.
Ponieważ wyniósł się zupełnie z ulicy Malher zaraz po powrocie z Bordeaux, musiał więc albo zanocować w hotelu, albo też powrócić na wyspy Świętej-Katarzyny.
Wybrał to ostatnie.
Ażeby się dostać do Saint-Maur, gdzie zwykle wysiadał, ażeby się dostać do swojego czółna, które czekało na niego przy brzegu, potrzebował zaczekać na pociąg tak zwany teatralny, wychodzący z Paryża o trzy kwadranse na pierwszą.
Dostanie się do domu zaledwie o w pół do trzeciej rano — ale mniejsza oto.
Kroplisty deszcz zaczął padać na spiekłą ziemię.
Wiatr się zrywał i pędził czarne chmury.
Błyskawice i grzmoty nie ustawały.
Burza zbliżała się gwałtownie i wybuchła z piekielną siłą, właśnie w chwili, gdy wysiadał z pociągu w Saint-Maur.
Wiatr dął szalenie... łamał gałęzie drzew.
Adryan chustką od nosa przywiązał sobie miękki filcowy kapelusz, ażeby mu go wiatr nie porwał i ruszył w stronę, gdzie było jego czółno.


∗             ∗

W. willi zajmowanej przez panią Paulinę de Rhodé, panowało głębokie milczenie.
Matka i córka spały mocno.
Niewidoma odurzona narkotycznym napojem, przygotowanym przez doktora dla Klary, musiała wcześniej niż zwykle położyć się do łóżka, a córka nadzwyczajnie także w ciągu dnia znużona, zasnęła również, pomimo, że ją burza denerwowała.
Było około pierwszej po północy, gdy Placyd dostał się nareszcie do swojej łódki.
— Trochę jeszcze za wcześnie! — mruknął, chroniąc się pod wierzbą. — Co mnie obchodzi nadciągająca burza? — Nie przeszkodzi mi ona wcale, prędzej mi owszem dopomoże...
I zaczął czekać cierpliwie, przysłuchując się grzmotom coraz bliższym.
Na zegarze kościoła w Créteuil, uderzyła godzina druga.
Odwiązał czółno, podpłynął do brzegu wysp Świętej-Katarzyny, wysiadł, poszedł krętą drogą, dostał się do małego lasku, minął go i znalazł się przy łasze Marny.
Stanął na granicy swojej posiadłości i przedzierając się przez krzaki, wtargnął do ogrodu.
Topole i wierzby pochylały się i łamały do koła niego.
Zbliżał się do willi, w oknach której było zupełnie ciemno, podszedł do drzwi od korytarza wychodzących na ogród, wyjął z kieszeni klucz i włożywszy w zamek, dobrze nasmarowany oliwą, zakręcił bez najmniejszego hałasu.
Otworzył
Wyjął klucz, wszedł i korytarzem dostał się do pokoju niewidomej.
Te drzwi nie były zamknięte i wystarczyło lekkie ich popchnięcie.
Przestąpił próg.
W tej chwili błyskawica oświetliła Paulinę, która spała jak zabita.
Jednę rękę miała zwieszoną z łóżka...
Placyd dotknął tej ręki i poczuł, że była zimną jak lód. — Uniósł ją i opuścił z powrotem, a niewidoma nie poruszyła się nawet.
Chwycił wtedy panią de Rhodé w swoje długie, żylaste, niby u goryla ręce, zarzucił ją sobie na plecy i wyszedł, pozostawiając wszystkie drzwi otwarte za sobą,
Dotarłszy do połowy parku, musiał się chwilę zatrzymać.
Tchu mu zabrakło.
Burza szalała.
Deszcz lał jak gdyby otworzyły się upusty niebieskie.
Ruszył dalej i przystanął dopiero nad samym brzegiem rzeki.
Tu położył na ziemi niewidomą i popchnął w rzekę!...
Odgłos padającego ciała i plusk wody, zagłuszył inny odgłos zupełnie odmiennej natury, odgłos spowodowany równem uderzaniem wioseł.
Huk piorunu ogłuszył chwilowo nędznika, błyskawica go oślepiła.
Zawrócił i zaczął uciekać.
Wybiegł z ogrodu, przedarł się przez zarośla i dostał się do swego czółna.
W pięć minut potem, płynął z niezwykłą siłą, pomimo ulewnego deszczu, aby się czemprędzej dostać do Chennevières.
Tu stanął, umieścił łódkę w pośród dziesięciu statków innych i na brzeg wyskoczył.
Ale siły go opuściły i padł zdyszany prawie bez przytomności.
To omdlenie trwało z jakie pół godziny.
Kiedy przyszedł zupełnie do siebie, zaczynało już świtać na horyzoncie, niebo było pogodne, burza przeszła już zupełnie.
Morderca podniósł się i skierował ku Jouville-le-Pont, gdzie przybył w chwili gdy pierwszy pociąg miał, do Paryża przechodzić.
O szóstej znalazł się na dworcu, na placu Bastylii i wziął powóz — a przed siódmą wypił już w domu kieliszek koniaku, i położył się do łóżka.
Zasnął odrazu twardo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.