Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Joubert wskoczył do czółna: chwycił wiosła i przepłynął na brzeg drugi.
Czas mu sprzyjał zupełnie.
Niebo było pokryte chmurami.
Dostał się do małej odnogi, która przepływa wzdłuż wyspy świętej Katarzyny, gdzie brzeg wody, jak to już wiemy, zacieniony jest wierzbami i olszyną, których gałęzie zwieszają się aż w wodę.
Przywiązał czółno do wierzby, wiosło schował pod ławkę i wyskoczył na ziemię.
— Jutro wszystko się skończy! — mruknął. — Jutro będę panem!
Jedenasta wybiła na zegarze kościoła w Créteuil.
Joubert przez pola dostał się do wioski, a z tamtąd do Charenton, gdzie na szczęście napotkał powóz, który odwiózł jakieś dwie damy de Saint-Maurice i powracał do Paryża.
Zmordowany bardzo swojemi marynarskiemi czynnościami, obudził się daleko później niż zwykle, zjadł w domu śniadanie i pojechał na wyspy świętej Katarzyny.
Zanim się udał do willi zamieszkałej przez Paulinę i jej córkę, przeszedł się po brzegu, ażeby sprawdzić czy czółno na swojem miejscu.
Przekonawszy się, że tak jest, wszedł na wyspę.
Niewidoma z Klarą znajdowały się w ogrodzie.
Klara czytała głośno, książkę wziętą z biblioteki.
Spostrzegłszy gościa, przerwała czytanie.
— Matko — pan Joubert.
— Przybyłem przepędzić parę godzin z paniami — odezwał się Placyd, siadając na ogrodowem krzesełku. — Spodziewam się, że paniom nie przeszkadzam, nie prawdaż?...
— Pan wiesz o tem dobrze, że nam nie przeszkadzasz nigdy! odpowiedziała Paulina. Zostaniesz pan z nami na obiedzie, wszak prawda?...
— Jeżeli panie pozwolą...
— Prosiemy bardzo.
Za każdą bytnością w willi, Joubert podwajał grzeczności dla niewidomej i Klary — a robił to tak zręcznie, że w końcu młoda dziewczyna wyrzucała sobie nieprzyjemne wrażenie, jakie jej sprawiał widok ojca Leopolda.
— Czy doktór był wczoraj? — zapytał.
— Nie. — Ma przyjechać dzisiaj dopiero...i zostanie także na obiedzie z nami...
W kwadrans po tej rozmowie nadjechał istotnie doktór i wyraził swoje zadowolenie ze stanu chorej.
Dzień był prześliczny, chociaż bardzo gorący...
Nad wieczorem zachmurzyło się nagle, powietrze stało się parnem, zaczęło się błyskać, zanosiło się widocznie na gwałtowną burzę.
Przyspieszono obiad, ażeby Joubert i doktór mogli się dostać do kolei bez zmoknięcia.
Klara zdawała się daleko więcej zdenerwowaną, daleko więcej niespokojną, niż zwykle.
— Doktorze — odezwała się ocierając spocone czoło — zła noc mi się szykuje.
— Zapobiegniemy temu, dziecko kochane — odrzekł doktór. — Przed odjazdem sam ci przygotuję silniejszą dawkę kropli uspakajających, których skutku już nie raz doznałaś przecie.
Joubert zdawał się bardzo uszczęśliwionym z towarzystwa doktora — chociaż w duchu przeklinał natręta. Panował wyśmienicie nad sobą i pokrywał uśmiechem niezadowolenie wewnętrzne.
O szóstej siedli do stołu.
Upał dokuczał coraz więcej.
Klara coraz więcej stawała się niespokojną.
— Moja Józefowo — odezwał się doktór — podajno mi lekarstwo przygotowane dla panny Joanny-Maryi.
Józefowa wydostała flaszeczkę z kredensu i podała doktorowi.
Joubertowi oczy się zaświeciły... aż zadrżał z radości.
Przestał się irytować wizytą lekarza.
Ten ostatni nalał do połowy szklanki wina, a odkorkowawszy flaszeczkę wpuścił weń sześć kropli.
— Nie trzeba się przyzwyczajać do takiej dozy... bo mogłaby stać się wkrótce niebezpieczną a przynajmniej szkodliwą... — Raz jeden, to nic nie zaszkodzi i zapewniam, że będziesz tak spać w nocy, iż nie usłyszysz wcale burzy.. — Gdyby nawet piorun uderzył w ogrodzie... to i tak byś się nie obudziła....
— Czy mam zaraz wypić doktorze?...
— Nie... — podczas obiadu...
Klara postawiła szklankę obok siebie.
Joubert nalał wszystkim taką samą ilość wina, ile zawierała szklanka Klary — która siedziała pomiędzy matką a Placydem — matkę miała po lewej, Placyda po prawej stronie.
— Doktorze — zapytał Joubert — czy krople mają smak przyjemny czy też nie do picia?...
— Ani jedno ani drugie. — Są zupełnie bez smaku i nie zmieniają wcale napoju w jakim ich się bierze.
Józefowa podała drugą szklankę panience, która wino z kroplami zażyć miała dopiero w środku obiadu.
I w tę szklankę Placyd wlał taką samą ilość wina jak w inne.
Teraz szło o to jedynie, ażeby dobrze wykonać sztukę zamiany, bardzo zresztą łatwą do wykonania, gdy się ma do czynienia z niewidomą i z dwojgiem innych biesiadników, którzy w zupełności ufają.
Po zupie, prawnik, jako niby prosty sobie mieszczanin, nie znający obyczajów wyższego świata, podniósł się i przemówił:
— No, panie doktorze, wypijemy zdrowie naszej kochanej rekonwalescentki! — wypijmy za jej szczęście i za szczęście jej ukochanej matki!...
— Ależ z całego serca! — odpowiedział zagabnięty i wyciągnął rękę przez stół, ażeby się trącić z Placydem.
Ostatni nachylił się trochę, krzesło się poślizgnęło i... szklanka mu z rąk wypadła, tłukąc się naturalnie i oblewając obrus.
Klara odsunęła się żywo z obawy, aby nie poplamić białego szlafroczka.
— A tom dopiero zgrabny! — zawołał Placyd. Nie wiem doprawdy, jak się wytłumaczyć potrafię... Spalę się ze wstydu chyba!...
I podczas kiedy Józefowa ścierała napój rozlany i kładła świeżą serwetę na miejsce zmoczonej, uniósł w górę szklanki Pauliny i Klary.
Skoro Józefowa zrobiła porządek, postawił z powrotem szklanki, ale tak, że przeznaczona dla córki, niby nie chcący matce się dostała.
Nikt nie spostrzegł zamiany.
— Szklanka stłukła się przy piciu naszego zdrowia mamusiu! — szepnęła Klara z westchnieniem.
— To bardzo zły znak panie Joubert.
— Czyż byłabyś istotnie przesądną kochane dziecię, zapytał doktór.
— Na prawdę, to nie wierzę w zabobony... odpowiedziała Joanna-Marya, ale tak jestem zdenerwowaną, że wypadek taki zresztą zwykły i nic nie znaczący, przestraszył mnie nadzwyczajnie.
— Przestraszyłaś się kochanko? — powtórzyła niewidoma. — Ale cóż znowu?... Nic nam przecie nie zagraża!... Czegóż miałybyśmy się obawiać?...
— Prawda... odrzekła młoda dziewczyna — wiem, że to bardzo nierozsądne, ale przeczucie nie rezonuje...
— Trzeba się przezwyciężyć aniołku... pocóż jakieś przeczucia?...
— Usiłuję się pokonać moja mamo.
— I trzeba się koniecznie pokonać...
Podano następne potrawy.
Niewidomej trzeba było posługiwać, krajać za nią i wkładać w rękę wszystko czego potrzebowała. Klara z czułą troskliwością spełniała ten obowiązek.
— Moja pieszczoszko — odezwała się do niej matka po chwili, podaj mi też szklankę z łaski swojej.
— Proszę... mamusiu...
Niewidoma wypiła wino duszkiem prawie.
Po raz drugi zaświeciły się oczy Jouberta...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.