Wielki los (de Montépin, 1889)/Część trzecia/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Nie będziemy prowadzić naszych czytelników na naradę familijną, na którą Placyd poprowadził panią Paulinę de Rhodé. Dostatecznem nam będzie nadmienić tylko, że on został wybranym na opiekuna przydanego nieletniej.
W tej chwili po posiedzeniu, w towarzystwie niewidomej i dwóch członków, udał się na ulicę Kondeusza, do notaryusza pana Davida, gdzie była już przygotowana plenipotencya do działania dla notaryusza z Algieru, w sprawie spadkowej.
Następnie odprowadził Paulinę do jej mieszkania.
— Wszystko dobrze i gładko idzie — mówił sobie, siadając do fiakra. — Jako opiekun przydany, przy opiekunce pozbawionej wzroku, ja jestem wszystkiem a ona niczem.. — W razie gdyby umarła, mnie powołają na opiekuna głównego wszyscy członkowie rady... — Dobiorę sobie podopiekuna, który zatwierdzi wszystko co będę chciał aby zatwierdził i... będę panem wszystkiego.
Aby dojść do tego, czegóż potrzeba?...
— A no, tego po prostu, aby tę ślepą wyprawić co najprędzej do lepszego świata po nagrodę za wszystkie cnoty...
Możnaby to urządzić, któregokolwiek dnia... Nigdy nie była bardzo silną, a przytem tyle wycierpiała, a cierpienie zużywa przecie.
Myśl o śmierci panny de Rhodé zapanowała w umyśle Placyda.
— Jeżeliby przypadek jaki wyzwolił mnie sam od tej jejmości, wyrządził by mi znakomitą przysługę!... powtarzał sobie bezustannie nędznik.
Nie zadziwimy zapewne wcale naszych czytelników, gdy im powiemy że rzekł sobie wkrótce:
— Dla czegóż by nie przyjść w pomoc przypadkowi?...
A jeszcze po chwili dodał:
— Tak.. pomogę przypadkowi...
Pozbycie się atoli niewidomej, nie było bynajmniej rzeczą tak łatwą.
Pani Paulina de Rhodé, jako nie widząca, nie wychodziła nigdy sama.
Jakże ją wciągnąć w jaką zasadzkę? Jakże z niej zrobić ofiarę zręcznie przygotowanego przypadku?...
Wziąć wspólnika?...
Joubert był zanadto sprytnym, aby się miał zwierzać komukolwiek w tak ważnej okoliczności. — Wcześniej czy później, wspólnik zawsze cię zdradzi, wcześniej czy później, chcący czy nie umyślnie pośle cię zawsze na gilotynę.
Potrzeba więc działać samemu.
Prawnik z ulicy Geoffroy-Marie zaczął się zastanawiać,
A kiedy zabrał się do szukania jakiego zręcznego sposobu, dla popełnienia nikczemności, rzadko go kiedy nie wynalazł.


∗             ∗

Od czasu jak Teresa poszła do szpitala, Paulina de Rhodé zaniedbała zupełnie kuracyę przepisaną jej przez sławnego okulistę ze szpitala des Quinze-Vingts, a gdyby ją nawet była prowadziła, to ciągłym płaczem, zniweczyłaby na pewno wszelkie jej skutki.
Zaledwie pomyślała czasami, o tem, że możebnem jest jeszcze odzyskanie wzroku. Klara była cierpiącą, więc się nią jedynie zajmowała.
Odkładała kuracyę na później.
Klara i jej matka, jakby się umówiły żeby nigdy nie wspominać Adryana Couvreur, lub Leopolda Jouberta.
Nie przeszkadzało to jednakże Klarze myśleć ciągle o narzeczonym, którego teraz kochała bardziej jeszcze niż przedtem, chociaż trwała w postanowieniu poświęcenia się dla szczęścia drogiej matki.
Zdrowie jej tylko cierpiało bardzo, bo spełnienie takiej ofiary, śmierci się naturalnie równało.
Pewnego poranku, Placyd przyniósł Paulinie de Rhodé do podpisania kilka dokumentów potrzebnych notaryuszowi...
Przyszedł także i doktór.
Klara znajdowała się przy matce, Joubert więc tym sposobem obecnym był przy wizycie lekarza. Słyszał jak tenże powiadał, iż skutek nie odpowiada jego oczekiwaniom, jak objaśniał, że chociaż stan rekonwalescentki nie jest groźnym, ale dobrym zawsze nie jest.
— O Boże! o Boże! — szeptała Paulina, cóż należy zrobić, aby uleczyć zupełnie to moje biedne dziecko?
— Zmiana powietrza, byłaby, zdaje mi się bardzo pożądaną — odrzekł na to lekarz.
— Zmiana powietrza? — wtrącił żywo Placyd. — Więc wiejskie powietrze byłoby zbawieniem?...
— Najlepszem lekarstwem dla panny Joanny, byłoby słońce, zieloność, woda, kwiaty, w jakiem pięknem ustroniu, jakich pełno jest przecie w okolicach Paryża... Kilka miesięcy przepędzonych na willegiaturze, a odpowiadam za wszystko.
Paulina de Rhodé spuściła głowę i milczała.
— Dla czegóżby — zapytał Joubert, nie spełnić zalecenia doktora, jeżeli pobyt na wsi jest koniecznym?
— Bezwarunkowo koniecznym, potwierdził lekarz.
— Dla czego? — odezwała się Paulina de Rhodé z pewną goryczą dla tego, że istnieją niepodobieństwa materyalne... Później będziemy może bogate, ale w tej chwili biedne jesteśmy, a takie letnie mieszkanie drogo bardzo kosztuje.
— Ależ proszę pani — odezwał się Placyd, pani mi ubliża... daję słowo! To źle, to bardzo źle mówić o tego rodzaju przeszkodach, kiedy ja się tu znajduję! Czyż mnie pani nie uważa za swojego przyjaciela? — Jako podopiekun panny Joanny-Maryi, jestem przecie obowiązanym czuwać nad jej zdrowiem, tak samo jak nad interesami... A ja nie zaniedbuję nigdy moich obowiązków!...
— Ale jednakże — zaczęła niewidoma...
— O! ani słowa więcej, bardzo proszę pani — przerwał Joubert. — O cóż zresztą idzie? Mniej jak o nic... O wynajęcie na sezon willi, położonej w odpowiedniej miejscowości i odpowiednio umeblowanej, zaopatrzonej w dobre wino w piwnicy, a drzewo w komórce, posiadającej ogród z dużemi drzewami i sad z jarzynami? Znam taką willę i mogę nią dysponować... Nie będziecie się panie zajmowały niczem, tylko się zainstalujecie... Porachujemy się później... jak panie będziecie bogate. Racz panie doktorze powiedzieć paniom, że im niewolno odmówić...
— Panie dobrze wiedzą, że takie jest moje zdanie — odpowiedział doktór.
— No, więc przyjmujemy — odezwała się pani de Rhodé.
— Chwała Bogu!
— Czy ta willa daleko od Paryża?
— Bardzo blizko.
— Gdzie się znajduje?...
— W Créteuil.
Klara zadrżała.
Przypomniała sobie ów dzień, w którym Adryan Couvreur przyszedł jej był z pomocą...
— Na wyspach św. Katarzyny — odrzucił Placyd.
Klara zaczerwieniła się cała.
— Znam tę miejscowość — zauważył doktór. — Położenie i śliczne i zdrowe... Radziłbym też paniom nie zwlekać i jak najprędzej się tam przenosić...
— Za dwa dni wszystko będzie gotowe... zaczął znowu Placyd i zaraz sam przeniosę panie...
— A ja trzy razy na tydzień będą odwiedzał naszę rekonwalescentkę — dodał doktór — i to aż dotąd, dopóki moje wizyty staną się zupełnie niepotrzebnemi. Mam nadzieję, że na wsi niezadługo to nastąpi...
— Kochanej panience dodał — zwracając się do Klary, przepiszę pojutrze rano lekarstwo, które zabierze ze sobą, i będzie zażywać po cztery krople co wieczór przed spaniem, jeżeliby bezsenność dokuczała jej jeszcze... Nie więcej jak cztery krople, bo inaczej sen byłby za ciężki i za długi.
— Dobrze i o tem wiedzieć... pomyślał Joubert.
— Idę i zaraz zajmę się willą — rzekł powstając — a jutro dam znać o której po panie przyjadę...
Prawnik z ulicy Geffroy-Marie, pożegnał się i wyszedł razem z doktorem.
— Czyś zadowolona moja pieszczotko? — zapytała panna de Rhodé całując córkę.
— Bardzo droga mateczko; jeżeliś ty zadowolona... odpowiedziała Klara...
— Wieś zupełnie cię wyleczy.
— Nie wątpię...
Młoda dziewczyna wymawiając te słowa, miała na ustach uśmiech niedowierzania...
Co tu mogła wieś poradzić, na cierpienie, które ją z pewnością zabije?...
Józefowa otrzymała rozkaz przygotowania wszystkiego do wyjazdu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.