Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

W trzydzieści pięć minut później, Klara zatrzymała się przed magazynem pani Aleksandry Thouret.
Zachwycona była fasonem i bogactwem prześlicznych kapelusików, umieszczonych w wystawie, przybranych w drogie pióra i bardzo kosztowne koronki.
— To magazyn w całem znaczeniu pierwszorzędny... mówiła sobie. — Czyż na prawdę ma i mnie jakaś szczęśliwsza zabłysnąć gwiazda?... Dotąd wcale nie miałam szczęścia, czyżby mi odmienić się miało. Ręką trochę drżącą ujęła za klamkę niklową. Drzwi się otworzyły, a modniarka pochylona nad księgą rachunkowa, podniosła głowę.
— Pani Thouret?... zapytała sierota.
— Tak jest... Czego panienka życzy sobie odemnie?...
— Przybyłam na wezwanie pani... odpowiedziała Klara.
— A! to panna Gervais zapewne?..
— Tak jest proszę pani.
— Gdzie się panna kształciła w swoim zawodzie?
Zarumienione dziewczątko wymieniło kilka magazynów i dodało:
— Nie takie to pracownie jak tu u pani... ale uczyłam się pilnie i zdaje mi się, że mi wcale nie brak gustu... Potrafię naśladować każdy model.
— Właściwie to nie do pracowni potrzebuję pomocnicy — odrzekła modniarka. Potrzeba mi kogoś do magazynu, kogoś, ktoby mnie zastąpił podczas nieobecności, co z resztą nie zdarza się za zbyt często... Trzeba przyjmować obstalunki, odnosić zamówienia, załatwiać interesantów... Czy potrafiłaby panna przymierzyć kapelusz klijentce, dobrać fason i kolory, odpowiednie do jej fizyognomii, cery, koloru włosów?
— Myślę, że potrafię... tak mi się zdaje przynajmniej.
— Znasz się panna na materyałach, na wstążkach, koronkach?
— O! co do tego, to znam się bardzo dobrze... Umiem także oceniać przedmiot i jestem prawie pewną, że przypatrzywszy się każdemu z kapeluszy pomieszczonych w wystawie, potrafiłabym powiedzieć, wiele mniej więcej potrzeba wziąć za takowy.
— Czyż tak!.. No daj mi panna dowód tej swojej w tym względzie świadomości...
Próba udała się tak znakomicie, iż pani Thouret, na którą łagodna twarzyczka Klary zrobiła już i tak bardzo korzystne wrażenie, teraz była nią zachwyconą.
— Znasz się znakomicie moję dziecię i to mi na rękę. Poleciła cię mi osoba której nie znasz, to też nie spodziewałam się wcale takich w tobie zdolności... Ofiaruję ci na początek dziewięćdziesiąt franków miesięcznie i śniadanie... Czy to będzie dostateczne?...
Klara poczuła łzy radości, cisnące się do oczu.
— To co pani mi ofiarowywa — odpowiedziała głosem wzruszonym, przechodzi wszelkie moje marzenia... Przyjmuję i dziękuję z całego serca!...
— Będzie panna przychodzić o dziewiątej rano — a wychodzić trochę później, albo trochę wcześniej, stosownie do zajęcia. W niedzielę rano ja zawsze wychodzę... panna zatem pozostaniesz sama do południa, to jest do zamknięcia sklepu... Potem będziesz mogła rozporządzać dowolnie swoim czasem...
— Dobrze proszę pani...
— Możesz panna pozostać zaraz?
— Dzisiaj nie, proszę pani, bo mam do wykończenia robotę, ale jutro...
— No to dobrze moje dziecko... do widzenia zatem... do jutra rana... Bądź słowną i weź to odemnie... Będzie ci potrzeba kołnierzyków i mankietów, bo domyślam się, że ci ich brakuje...
Jednocześnie pani Thouret, wsunęła luidora w rękę Klary, która podziękowała serdecznie i wyszła uszczęśliwiona bardzo.
Zdążając na plac Madelaine, gdzie miała wsiąść w omnibus, aby powrócić na ulicę Saint-Paul, sierota myślała sobie:
— Opatrzność ulitowała się nademną... dziewięćdziesiąt franków i śniadanie, toż to majątek prawie!.. Będę mogła kupić ładny wieniec i ponieść go na grób mojej biednej mamy Gervais...


∗             ∗

Przeglądając z rana korespondencję, Placyd Joubert znalazł list od dyrektora opieki publicznej, naznaczający mu tego samego dnia na dziesiątą, audyencyę, o którą prosił.
Joubert wziął kopię testamentu zmarłego Joachima Estivala, kilka papierów, list audyencyonalny, posłał po powóz, i kazał się zawieźć do biura opieki publicznej.
Skoro tylko powóz do którego wsiadł, ruszył z miejsca, drugi powóz stojący od godziny blizko po drugiej stronie ulicy, wprost domu Nr. 1, ruszył także i w pewnej odległości powlókł się za pierwszym tą samą drogą.
Powiedzmy od razu, że w tym drugim powozie siedział Bonichon, agent Jacquiera, adwokata z ulicy Bleu, skrytego wroga swojego kolegi z ulicy Geoffroy-Marie.
Bonichon wyskoczył na trotuar w chwili, gdy Placyd wysiadał z powozu i urządził się w ten sposób, iż obaj razem stanęli przed mieszkaniem odźwiernego.
Bonichon udając, że czyta listę lokatorów, pilnie nadstawił uchu.
— Przychodzę na audyencyę do pana dyrektora — odezwał się Joubert.
— Masz pan wezwanie?..
— Oto jest.
— Proszę pójść dalej i oddać to woźnemu.
W pięć minut Joubert, wprowadzonym już był do gabinetu dyrektora.
— Opowiem mój interes w krótkości — rzekł, wyciągając z kieszeni papiery w które się zaopatrzył. — Oto cała rzecz: Jestem uniwersalnym spadkobiercą jednego z moich przyjaciół, który zmarł niedawno, a nazywał się René, Joachim Estival... W testamencie zamieścił on pewien warunek oryginalny, który proszę pozwolić mi przeczytać...
„Przeznaczam pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, mieszkającej kiedyś w Paryżu, przy ulicy Varenne Nr. 16, medalik srebrny z trzema przebitemi w trójkąt dziurkami, mający po jednej stronie wizerunek Matki Bozkiej, po drugiej dwa wyrazy: Ave-Maria.
„Medalik ten znajduje się pod kloszem mojego zegara, w małem tekturowem pudełeczku.
„Chociaż tak dziwnie skromny ten podarek, dla panny de Rhodé, przedstawia on jednak wartość niezwykłą, taki sam bowiem medalik, włożony był na szyję dziecka, które jej porwano 10 października 1863 r., a które stosując się do instrukcyj, jakie mi dano, powierzyłem żonie Prospera Richaud, mechanika, mieszkającego przy ulicy Roquette Nr. 154, ażeby ją wychowała i nauczyła jakiego rzemiosła.
Suma trzydzieści tysięcy franków, była przezemnie jednocześnie złożoną u pana Henriot notaryusza z bulwaru Beaumarchais, upoważnionego do wypłacania od niej małżonkom Riehaud procentu co trzy miesiące na utrzymanie dziecka.
„W dniu, w którym Joanna-Marya dojdzie do pełnoletności, połowa owych trzydziestu tysięcy franków ma być jej doręczona, druga zaś połowa przeznacza się dla małżonków Richaud.
„Egzekutor mojego testamentu, znajdzie w papierach moich akt notaryalny, potwierdzający wszystko co tu powiedziałem i odda takowy pannie Izabelli Paulinie de Rhodé, śmierć bowiem zwalnia mnie z przysięgi, jaką złożyłem hrabiemu Juliuszowi de Rhodé, że nikomu nie wydam, gdzie się Joanna-Marya znajduje.”
— Oto ów szczególny paragraf, o którym wspomniałem na wstępie.
— Cóż więc? — zapytał dyrektor Opieki publicznej.
— Chcąc się wywiązać co najprędzej z obowiązku, jaki w testamencie włożył na mnie mój przyjaciel, udałem się do notaryusza z bulwaru Beaumarchais i dowiedziałem się od niego, że od roku 1871 ani Prosper Richaud ani jego żona, nie zgłaszali się po odbiór należnych procentów, w biurze zaś policyjnem, właściwego okręgu przekonałem się, iż oboje małżonkowie Richaud zaginęli podczas ostatnich dni komuny... — O dziecku, żadnego śladu...
— Jakiż zatem ma cel pańskie zgłoszenie się do mnie?...
— W biurze policyi powiedziano mi, iż po wejściu wersalczyków do Paryża w 1871 r., bardzo znaczną liczbę dzieci, od których nie można się było dowiedzieć o ich pochodzeniu, poznajdowano w opuszczonych mieszkaniach lub domach. — Czy nie byłoby otóż możebnem odnaleźć pomiędzy niemi, jeżeli jeszcze żyje, córkę panny de Rhodé?.. Stawiło by mnie to w możności oddania dziewczątka biednej matce niewidomej, która od lat szesnastu stratę dzieciny opłakuje, a jednocześnie pozwoliłoby mi wypełnić wiernie wolę zmarłego mego przyjaciela Joachima Estivala...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.