Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Wyszedłszy na ulicę, Florent szedł z razu bardzo szybko, później zwolnił kroku, aż się nareszcie zatrzymał.
— Syn pryncypała chce tej małej dom podarować, o...to ważne, to bardzo ważne — mruczał pod nosem. Stary widocznie przewąchał co się święci i posłał mnie na zwiady... No, nie będzie mógł narzekać... poczciwa stróżka dała mi objaśnień co nie miara... Pośpieszył znowu, ażeby jaknajprędzej zdać sprawę ze swej misyi. Wsiadł nawet do dorożki.
Tak prędko powrócił, że Joubert spostrzegłszy go zawołał:
— Jakto?... już?...
— Już jestem a dowiedziałem się bardzo dużo... Klara Gervais to modystka, nie posiadająca ani złamanego grosza przy duszy, ale za to uczciwości nieposzlakowanej. Najlepiej dowodzi tego fakt, iż wyszedłszy niedawno ze szpitala i umierając prawie z głodu, nie chce ani słuchać o pewnym młodym człowieku, który jej cuda obiecuje, a między innemi domek wiejski umeblowany, który nawet obiecuje się z nią ożenić...
Klara nie chce słyszeć i o małżeństwie...
— Powiedziano panu jak się nazywa ten młody człowiek?
— Tak... pro... szę... pana... pryncypała...
— Nie masz go potrzeby mi wymieniać... przerwał Placyd... A pewnym pan jesteś, że młoda dziewczyna odmawia?...
— Zapewniała mnie uroczyście odźwierna, dobrze zdaje się wtajemniczona we wszystko...
— Ślicznie... wiem zatem wszystko, co wiedzieć chciałem... Jestem z pana zadowolony i przyrzekam ci gratyfikacyę...
Florent skłonił się i wyszedł.
Joubert ojciec, pozostawszy sam, nie powstrzymywał się dłużej, fizyonomia jego przybrała wyraz wściekłości. To co posłyszał nie zadowoliło go bynajmniej,
Wolałby był, ażeby Klara nie była taką cnotliwą, bo wtedy mniemana miłość Leopolda, skończyłaby się prędko.
— Cnotliwa! — powtarzał wzruszając ramionami — cóż znowu! ja w to nie wierzę. — Jest widocznie do czynienia z hultajką ale mądrą. Wzdraga się ona umyślnie ażeby tem bardziej rozkochać tego mojego głupca... I obrachowała dobrze, bo cymbał, gotów dla niej na wszelkie szaleństwa... Ożeniłby się z nią osioł... gdyby mnie tu nie było... Ale ja to galopem wszakże uporządkuję! Muszę powstrzymać niedołęgę nad przepaścią, w którą się toczy!... Utrzymują, żem jest słaby dla Leopolda... pokażę im...
— Kocham go, ale właśnie dla tego, że go kocham, będę twardy, nielitościwy i nie cofnę się przed niczem. Nie dam mu zawiązać sobie życia... Placyd „Joubert wymówił te ostatnie słowa z dzikim wyrazem twarzy, a jego ptasia fizyognomia wyglądała na prawdę odrażająco.
Zegar w gabinecie wskazywał czwartą. Placyd uprzedził swego urzędnika, że wychodzi, przeszedł do swojego apartamentu, pozasuwał podług zwyczaju wszystkie zasuwy u drzwi — ubrał się bardzo starannie, posłał służące po powóz i kazał się zawieźć pod Nr. 9, na ulicę Fontaine-Saint-Georges.
— Czy tu mieszka panna Lucyna Bernier? — zapytał odźwiernego.
— Tak panie, na pierwszem piętrze, teraz ma akurat gości...
Wszedłszy na pierwsze piętro, Placyd nacisnął guzik elektryczny u dzwonka.
Otworzyła mu młoda pokojówka i aż się cofnęła z pewną obawą na widok takiego gościa...
— Co pan sobie życzy? — zapytała dosyć szorstko.
— Chcę się widzieć z panną Bernier...
— Wątpię czy pani pana przyjmie...
— Przyjmie z pewnością, skoro się dowie, że przychodzę od pana Leopolda Jouberta...
— Jeżeli tak, to proszę... zatrzymaj się pan trochę... w tej chwili uprzedzę panią...
Powiedziawszy to pokojówka, wprowadziła Placyda do salonu przybranego z wielką elegancyą i pobiegła do pani, która zabawiała się kabałą przy małym stoliku przed kominkiem w buduarze.
Lucyna Bernier, ładna dwudziestopięcio-letnia brunetka, zajmująca na paryzkim bruku skromne stanowisko, drugorzędnej huryski, była od dwóch lat kochanką Leopolda. Zadurzony był w niej zapamiętale — i aż do chwili w której spotkał przypadkiem Klarę Gervais, składał u jej stóp większą część pieniędzy od ojca otrzymywanych.
Z tej otóż przyczyny, Lucyna bardzo i stosunek z Joubertem synem ceniła.
Placyd wiedział o tej znajomości i tolerował ją nawet, bo się jej wcale nie obawiał.
— Trzeba, żeby młody się wyszumiał — powtarzał sobie niejednokrotnie.
Lucyna podniosła głowę i spytała służącej.
— Kto to dzwonił?
— Jakaś małpa proszę pani...
— Jakto małpa?...
— Albo coś bardzo do niej podobnego... Jakiś pan taki brzydki, że wygląda na szympansa z ogrodu zoologicznego... chociaż bardzo porządnie ubrany... i ma minę bardzo dostatnią...
— Czego chce?
— Widzieć się z panią,
— Powiedział swoje nazwisko?
— Nie... Powiedział tylko, że przychodzi od pana Leopolda... Czeka w salonie...
— Przyjdę tam zaraz.
Młoda kobieta poprawiła ciemne włosy po nad czołem, poprawiła penioir z kaszmiru kremowego, który uwydatniał zgrabną jej figurę — i przeszła do salonu gdzie Placyd oczekiwał.
— Maryanna miała racyę — pomyślała Lucyna, zobaczywszy swego gościa, małpa w całem tego słowa znaczeniu.
— Ładna.. Mój synalek miał gust wcale dobry — pomyślał Placyd jednocześnie.
— Siadaj pan... bardzo proszę — odezwała się Lucyna... Przychodzi pan od Leopolda...
— Nie pani — odrzekł jegomość o twarzy ptaka drapieżnego, z głębokim ukłonem. Posłużyłem się tem imieniem dla tego tylko, aby sobie ułatwić wstęp do pani. Potrzebowałem koniecznie z panią się zobaczyć — a byłbym może nie przyjęty...
Lucyna która także była usiadła, zerwała się wystraszona trochę.
— Ależ w takim razie, któż pan jesteś? spytała.
— Jestem człowiekiem, którego obecność w żadnym razie nie powinna panią niepokoić. Przybywam jako przyjaciel... Wkrótce dam pani tego dowody... Zresztą, nazwisko moje zupełnie mnie wytłómaczy...,
— Więc ja znam to nazwisko?
— Zna je pani bardzo dobrze...
— Ciekawam?
— Nazywam się Joubert Placyd.
— Pan... ojciec Leopolda?... wyszeptała młoda kobieta, z większą jeszcze obawą.
— W swojej własnej osobie... Ale powtarzam, bądź pani zupełnie spokojną... nie mam najmniejszej ochoty odegrywania roli papy Duval z „Damy kameliowej.. Widzę panią dzisiaj po raz pierwszy. Zamiast mieć za złe synowi, jego stosunek z panią, powinszuję mu go raczej, bo nie jestem wstanie pojąć, że ten głupi jest zdolny kochać inną kobietę...
Strzał był celnie wymierzony... trafił do celu.
— Inną kobietę?.. powtórzyła Lucyna żywo. — Pan przychodzisz zatem oświadczyć mi, że Leopold mnie porzuca, że się żeni? że go się mam wyrzec na zawsze... mówiła wielce niby wzruszona...
— Nie pani, zupełnie nie...
— Pan nie chce powiedzieć mi zapewne odrazu, że wszystko między mną a jego synem skończone?...
— Przeciwnie, przychodzę prosić panią, ażebyś go zwróciła ku sobie...
Lucyna patrzyła na Placyda Joubert z wyrazem niepojętego zdziwienia.
— Pani się zdaje, że daje jej jakiś rebus do odgadnięcia, widzę to... dodał z uśmiechem Placyd — ale zaraz pani mnie zrozumie... Proszę tylko odpowiedzieć mi szczerze, czy pani kocha Leopolda?...
— Skłamałabym, gdybym utrzymywała przed panem, że czuję jakąś szaloną miłość dla niego, ale jestem bardzo do niego przywiązaną... nie zachwyca mnie bynajmniej jego uroda... co do której... jakbyto powiedzieć... miałabym może trochę do zarzucenia... ale dla tego, że to chłopiec bardzo łagodnego... bardzo dobrego charakteru...
— I bardzo wspaniałomyślny... dokończył Placyd, — Wspaniałomyślność proszę pana, nigdy a nigdy nie przeszkadza... Powietrzem żyć niepodobna...
— Leopold bardzo panią kochał?
— Zapewniał mnie o tem zawsze, a ja wierzyłam mu zupełnie...
— Często go pani widujesz?
— Dawniej codziennie...
— A teraz?
— Teraz daleko rzadziej...
— Od jak te dawna?...
— Od trzech miesięcy blizko...
— Czemu pani to przypisujesz?...
Lucyna głosem melancholijnym, jak gdyby drżącym ze wzruszenia, odpowiedziała:
— Nie chciałam przypuszczać, że się odemnie oddala... że kocha inną kobietę...
— Czy się nie myliłam czasami?
— Myliłaś się pani najzupełniej — chcę być z panią zupełnie otwarcie i powiem ci co jest i dla czego przyszedłem tutaj.
Mój syn napotkał, nie wiem doprawdy gdzie i kiedy jakąś dziewczynę, podobno pracownicę modystkę, siedemnastoletnią, biedną, wątłą, chorowitą, wcale nie ładną, a bladą jak mysz kościelna. Licho wie zkąd i dla czego wyobraża sobie głupiec, że jest szalenie zakochany w tym straszydle i mówi o niej jak o przyszłej swojej żonie...
— Spodziewam się, że pan nie pozwolisz na podobne szaleństwo! — wykrzyknęła żywo Lucyna, przez którą teraz naprawdę przemawiała zazdrość i obawa utraty swojej własności.
— Z pewnością — odparł Placyd — że zrobię wszystko co jest możebne, ażeby go zatrzymać nad przepaścią. Ale czy zechce posłuchać mojej rady? czy podda się mojej woli?
— Już mi się jak to mówią postawił rakiem... zdaje mu się, że zakochany i...
— Ale któż to jest ta istota, co nad nim taki wpływ posiada, kto ona?
— Powtarzam pani biedna i wcale nieładna dziewczynina...
— Czy już jest kochanką?
— W tem właśnie całe nieszczęście, że nie... Mała pomimo swojej młodości, sprytną jest nad wszelki wyraz... Upiera się, a ten jej udany upór, popycha Leopolda do coraz większych niedorzeczności... Dziś rano, ma podpisywać akt kupna wiejskiego domu, który chce ofiarować swej bogdance w nadziei, że ta przyjmie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.