Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Joubert, jak to było jego zwyczajem zjadł obfite i wykwintne śniadanie, bo smakoszem był nielada,
Następnie schował w kieszeń ogłoszenie o sprzedaży, wyszedł z domu wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Bois do adwokata Lamarche
Był to ten adwokat, z którym porozumiewał się Leopold o kupno pałacu ku Fontenay-sous-Bois
— Przynosi pan ogłoszenie?.. zapytał Lamarche?
— Oto jest kochany panie.
— Bardzo dobrze napisane — powiedział prawnik po przejrzeniu anonsu, poślę go zaraz do druku... Jakże tam interesa pańskie?... dobrze naturalnie jak zawsze?...
— Ej, gdzie tam... odrzekł Joubert, stagnacya... najpiekielniejsza stagnacya..
— Stagnacya minie i powetuje się wszystko... A jakże tam syn pański?
— Zawsze jeden i ten sam... wydaje co niemiara, a nie zarabia nic...
— Jednakże pracuje...
— On!...
— No jakże?... Czyż się nie zajmuj interesami sprzedaży i kupna posiadłości ziemskich?...
Placyd spojrzał na mówiącego z komicznem zdziwieniem.
—On się czemkolwiek zajmuje?.. Ej... to widocznie jakieś tylko nieporozumienie... To zapewne nie o moim Leopoldzie pan mi mówi?...
— Ależ o nim samym właśnie.. Nie ma jak dwie godziny temu, jak był tutaj i siedział na tem samem miejscu które pan teraz zajmuje...
— I po cóż on był u pana?
— Przychodził jako pośrednik kogoś kto kupuje od jednego z klientów moich pałacyk wiejski w Fontenay-sous-Bois.
— Dziwi mnie to doprawdy!... Leopold.. przychodził tu... jako... pośrednik?... Co to może znaczyć znowu?...
— Nic w tem nie ma chyba nadzwyczajnego i nie pojmuję doprawdy, co pana tak dziwić może?... Pan Leopold Joubert prosił mnie o przygotowanie aktu sprzedaży, który ma być podpisany jutro, i na rachunek szacunku ułożonego na 25,000 franków, dał mi pięć tysięcy franków...
Placyd Joubert umiał w każdej okoliczności doskonale panować nad sobą, a jednak, gdy posłyszał co powiedział prawnik, pobladł trochę i doznał jakby wzruszenia.
Ale nie dał poznać tego po sobie i zapytał najspokojniej:
— Jak się nazywa osoba, której syn mój jest pośrednikiem?....
— Panna Klara Gervais.
Tą razą Placyd nie był się w stanie powstrzymać.
Podskoczył formalnie na siedzeniu.
— Jakto?... Klara Gervais?.. Klara Gervais?.. mieszkająca przy ulicy Saint-Paul...
— Pod Nr. 27... ta sama właśnie.
Joubert stał się zimnym jak kamień.
— A to głupiec! — szepnął i wzruszył ramionami,
— Cóż pan sądzisz o tem wszystkiem?... — zapytał adwokat.
— Sądzę, że ten kiep ze wszystkiem się zrujnuje!.. — On widocznie nie rozumie...
— A cóż rezykuje?.. — Kupująca płaci gotówką...
— Posiadasz pan, że to jutro ma nastąpić podpisanie aktu?...
— Tak.. jutro o jedenastej rano...
Po tych słowach, rozmowa prawników przeszła na inny przedmiot, mianowicie na posiadłość Asmères, wystawioną na sprzedż.
Placyd pożegnał się niebawem i wyszedł.
Skoro tylko znalazł się poza progiem kancelaryi, fizyonomia jego zmieniła się w tej chwili. Twarz wykrzywił gniewnie i zacisnął pięście.
Rzucił się w czekający nań powóz, zawołał do stangreta: Geoffroy-Marie i zatrzasnął drzwiczki gwałtownie.
— Klara Gervais! — mruczał po przez zaciśnięte zęby. — Więc ten idyota mnie nie posłuchał?... — Zadurzył się do tego stopnia, że aż domy dla niej kupuje!... Dał zadatek!... Resztę zobowiązał się zapłacić gotowizną!... Czem?... — Zkąd wziął tyle pieniędzy?... — Znalazł zatem jakiego lichwiarza i otworzył sobie jego kasę?... — O! lichwiarze... lichwiarze... wyrzutki społeczeństwa... nikczemni wyzyskiwacze!... — Gdybym dowiedział się, który to taki?... Ale ja się dowiem, ja się muszą tego dowiedzieć. A to idyota!... on się chce żenić ź tą dziewczyną... sam mi to mówił... udawał, że posłuchał mojej rady, ale jak tylko wymknął się odemnie, zaraz poleciał do niej!... — A to niepoprawne bydle!... — Jeżeli mu nie zdołam przeszkodzić, wszystko przepadnie... — Jeżeli go nie odciągną od Klary Gervais, nie ożenię go z prawdziwą, czy podstawioną córką Pauliny de Rhodé... — Dwa i pół mionów dyabli wezmą!... A! do wszystkich piorunów, jakże go ona opanowała, ta dziewczyna chora, mizerna, niemająca grzbietu czem przyodziać!... Jakim sposobem potrafiła tak zapanować nad tym głupcem?... — Ale mniejsza skąd się to wzięło, dość, że jest to ona przeszkodą... Tem gorzej dla niej... — bo ja usunę przeszkodę... Jak?.. — No... znajdę przecie na to sposób... Muszę znaleźć!...
Przybywszy na ulicę Geoffroy-Marie, poszedł na górę i zapytał pisarza siedzącego w przedpokoju.
— Jest Florent?
— Jest proszę pana.
— Niechaj tu przyjdzie natychmiast...
Nie upłynęło dziesięciu minut, a wzywany Florent, mężczyzna czterdziesto letni, podrzędnie ubrany, przestąpił próg gabinetu pryncypała, skłonił się z uszanowaniem i czekał rozkazu.
— Weź pan konotatnik odezwał się Placyd Joubert — i zapisz co ci podyktuję. — Jesteś pan gotów?
— Do usług.
— Człowiek o twarzy drapieżnego ptaka dyktował:
— „Klara Gervais — ulica Saint-Paul Nr. 27.
„Dowiedzieć się co robi ta osoba... jakie są jej środki utrzymania, zwyczaje i stosunki.
„Szczególnie wypytać się o stosunki, Joubert zatrzymał się się chwilę...
— Czyż już wszystko? — zapytał Florent.
— Wszystko. — Potrzebuję wiedzieć to bardzo prędko. — Przed wieczorem jeżeli możebne...
— Postaram się panie pryncypale...
Flarent skłonił się i wyszedł. Na bulwarze wdrapał się na omnibus Madelaine-Bastille.
Wysiadłszy na ostatniej stacyi, podążył ulicą Saint-Antonie na ulicę Saint-Paul i ułożywszy podczas drogi plan postępowania wszedł bez wahania do domu znanego już czytelnikom naszym...
— Pani — odezwał się do odźwiernej, która stała w progu — czy to pani jesteś odźwierną tego domu?
— Tak panie...
— A to do pani właśnie udać się zamierzałem... Jestem sekretarzem pewnej bardzo bogatej osoby, która ze swojej fortuny robi najpiękniejsze użytki... Dobroczynność osoby owej znaną jest powszechnie. Ze wszystkich stron Paryża nadsyłają jej prośby o wsparcia, lub adresy osób nieszczęśliwych potrzebujących pomocy. — Osoba o której mówię, wspiera wszystkich, ale chce naturalnie nie dać się wyzyskiwać. Zmuszeni też jesteśmy zasięgać wiadomości, o podpisanych na prośbach, albo też o tych których nam polecają.
— Słuszne to i sprawiedliwe. — Pełno jest nicponiów i próżniaków, którzy zamiast pracować — wolą żebrać i nic nie robić... odpowiedziała odźwierna. — Jeżeli pan potrzebujesz zapytać się o kogo, to pan pytaj, odpowiem ci szczerą prawdę..
— Wszak mieszka tu panna Klara Gervais?...
— A! więc to o tę kochaną małą panu chodzi?... — Tak!... tak... ona tutaj mieszka istotnie...
— Czy biedna...
— Ach! panie i jak jeszcze biedna!... To dziecko prawdziwie zasługuje na opiekę!... — Tylko co wyszła ze szpitala... rekonwalescentka zaledwie... — Modystką jest i pracuje ciężko... w tej chwili naprzykład, zmuszoną jest mordować się szesnaście godzin na dobę, ażeby trzydzieści sous zarobić...
— Czy pracuje u siebie?...
— Trzęsąc się z zimna, przy zaledwie ogrzanym piecu... tak, tak, pracuje w domu.
— Dobrze się prowadzi?...
— Ależ panie to obrazek!... prawdziwy... święty... obrazek.. — Nie wierzę, aby była druga taka, z takiemi zasadami!... — Gdyby tylko chciała pomimo, że ją choroba zmizerowała, jeździłaby karetami!... Ale ani słuchać o tem nie chce...
— O! — odezwał się Florent, niby naiwnie — i nie ma konkurentów?...
— Jest jeden... ale piekielnie uparty... — Z dziewczyną mniej cnotliwą, dawno by już był doszedł do końca...
— Zapewne jaki piękny młodzieniec?...
— Młody, bo młody — ale piękny... to wcale nie... Podobny jest trochę do ptaka, ale jest za to bardzo bogaty, a to warto więcej niż uroda!... — Dla Klary jednak, nic a nic to nie znaczy.
— Nie pozwala dać się zdurzyć?...
— A niech Bóg zachowa i broni... woli raczej z głodu umrzeć...
— To prześlicznie!... — A cóż wobec tego ów zawzięty panicz... Zapewne musi to być członek znakomitej jakiej rodziny!...
— Do arystokracji nie należy, ale ma rodziców bardzo zamożnych.
— Nie wie pani, jak się nazywa?...
— Wiem, bo mi to sam powiedział... — Nazywa się Leopold Joubert...
Florent odskoczył.
Leopold Joubert!... — powtórzył ździwiony.
— Znasz go pan?... — zapytała żywo odźwierna.
Wysłannik Placyda Jouberta przygryzł wargi, bardzo z tego niezadowolony, iż nie potrafił zapanować nad sobą tak, jak tego wymagała sytuacya.
— Znam ojca jego... — odpowiedział.
— Bogaty?...
— Milioner.
— No więc synek wcale nie kłamał...
— Powiadasz pani zatem, że Leopold Joubert, szaleje za panną Klarą?...
— Tak.. tak... mój dobry panie... Zakochany jak nie idzie dalej i ciągle mi mówi o małżeństwie... Tak... tak.. o rzetelnem małżeństwie, w kościele i u notaryusza... — Klarunia nie chce mu wierzyć, więc aby ją przekonać o prawdzie słów swoich, ma zamiar kupić na jej imię dom wiejski prześlicznie umeblowany...
— I ona odmawia?...
— Pewnie, że odmówi... O! znam ja ją doskonale... — Nie powie ona... „tak,” jeżeli nie przed proboszczem i panem burmistrzem. A tu zrobić tego zaraz niepodobna, bo młodzieniec nie jest jeszcze pełnoletnim i nie może się obejść bez zezwolenia papy... — Jeżeli więc tymczasem litościwa osoba, o której pan mówisz, mogłaby zapłacić komorne, z jakiem zaległa biedna Klara i nastręczyć jej lepiej płatną robotę, co by jej pozwoliło choć trochę lepiej się żywić, byłoby to prawdziwie dobrym uczynkiem...
— Dziękuję pani za objaśnienie... — Panna Klara Gervais, po tem co od pani słyszałem, zdaje się być zupełnie godną naszego zainteresowania, to też dam pani niebawem wiedzieć o rezultacie rozmowy mojej z kim należy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.