Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Jak lekarze zalecili się zachowywać panience?.. — zapytała odźwierna, z najżywszą czułością w głosie.
— Nakazali mi się wzmacniać... — odpowiedziała Klara.
— W jaki sposób?...
— Jadać tylko mięso po angielsku i pić wino Bordeaux.
Odźwierna parsknęła śmiechem i wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Głupie osły!... — zawołała następnie. — Oburza mnie jak słyszę coś podobnego!... Wszyscy oni jednacy i wszyscy dyabła warci!... Doskonali sobie doprawdy!.. Przepyszne polecenie!... Kotlety... Bewsztyki!... wino Bordeaux!... I powinno być potem dobrze!... Wydaj, kiedyś taki mądry, trzy franki na śniadanie i drugie tyle na obiad, gdy na cały Boży dzień, jesteś w stanie pięćdziesiąt sous zarobić!... Ale co im to szkodzi, przecie to ich nie nie kosztuje!...
— To prawda...
— Powiadam ci, że to wierutne osły!... Zamiast cię odsyłać do domu, byliby poczciwiej zrobili, gdyby cię byli wysłali do przytułku dla rekonwalescentów i tam pozostawili do czasu powrotu sił, to jest przynajmniej do wiosny.
— Potrzeba mi było wyjść dziś bezwarunkowo...
— Dla czegóź to?...
— Przyniesiono mi do szpitala list, który tu pierwotnie przysłano...
— Aha.. onegdaj... Pod opaską była jakaś kartka zadrukowana... Podobno od notaryusza wezwanie...
— Tak.. Wzywał mnie, abym się dziś rano stawiła w jego kancelaryi.
— Czy przypadkiem nie dostał ci się jaki spadek?...
— Tak właśnie.
— Bogu niech będzie za to chwała. No, w takim razie, to będziesz się mogła stosować do rozkazów tych niedołęgów lekarzy!...
— O! moje dziedzictwo wcale mi nie starczy na to... zapis, który otrzymałam, składa się ze zwyczajnego biletu..
— Z biletu tysiąc frankowego?...
— Z biletu loteryjnego.
— Czy panienka mówi na seryo?...
— Nie mam wcale usposobienia do żartów!...
— A zatem, to farsa jakaś prawdziwa!... Figiel jakiś nieosobliwy... Czym ja też nie znała tego, kto z panią tak postąpił?...
— To jeden z lokatorów waszych.
— Za pozwoleniem!... Czy niebędzie to przypadkiem, nieboszczyk pan Estival?...
— Tak...
— No, to się nie dziwię wcale... Uważałam go zawsze za manjaka, za starego śledziennika... Miał pieniądze, lubił panienkę ogromnie, bo wiem o tem doskonale i zamiast ci dać jaki fundusik, zapisał bilet na loteryę... Obrzydły potwór!... Było to głupie za życia i głupiem po śmierci pozostało!... Czy też moja stokrotko — jadłaś przynajmniej śniadanie?... rzuciła nagle dzielna kobiecina, zawieszając na chwilę wymyślania zmarłemu lokatorowi.
— Nie jeszcze, kochana pani... Chcę zajść zrobić jaki ład w mojem mieszkanku, które bardzo tego z pewnością potrzebuje... a potem pójdę po szklankę bulionu do owocarki...
— Jeżeli panience potrzeba czego, proszę pamiętać, że ja tu jestem... Nie potrzeba się wcale żenować...
— Dziękuję... wiem jak pani jesteś dobra...
— Czy też gospodyni panienki była ją odwiedzić w szpitalu?...
Klara westchnęła.
— Nikt się mną nie interesował, odpowiedziała po chwili smutnie.
— Mogła przynajmniej na tyle się zdobyć aby posłać się dowiedzieć...
— I tego nie uczyniła... ale nie mogę mieć żadnej oto urazy, bo mi nic nie winna przecie...
— Czy ją masz zamiar odwiedzić?...
— Naturalnie... muszę poprosić o zajęcie, bo bym nie miała za co...
— O zajęcie?.. Ależ moję dziecię, przecie tak sobie, za kwadrans, sił chyba nie odzyskasz?...
— Mam nadzieję, że w ciągu kilku dni zupełnie wydobrzeję — odpowiedziała Klara powstając. Czy nie byłabyś pani łaskawa pozwolić mi mego klucza?...
— Proszę cię... Czy będziesz miała jednak możność palenia przynajmniej w piecu, podczas tych dni tak mroźnych?...
— Pozostało mi trochę węgli drzewnych...
— Pamiętaj o sobie moje dziecko... Zdrowie to jedyny skarb ubogich...
— Będę o nie dbała jak potrafię najlepiej.
Zabrawszy klucz, sierota, poszła na schody prowadzące do mieszkania.
Gdy się znalazła na piątem piętrze, ostatniem, zmuszoną była zatrzymać się i wypocząć.
Po pewnej chwili otworzyła drzwi i stanęła na progu.
Mieszkanko, bardziej niż skromne, składało się z maleńkiej stancyjki wyobrażającej kuchnię i zaopatrzonej w tym celu w trzon z dwoma otworami oraz z drugiego niewiele większego pokoiku, który stanowił salon, pracownię i sypialnię zarazem.
Umeblowanie tego pokoiku składało się z łóżka żelaznego, komody, stołu okrągłego, czterech krzeseł i maleńkiego stolika-warsztacika, na którym rozłożone były manekiny papierowe, służące do ubierania kapeluszy.
Klara była modystką bardzo zręczną, i pracowała u siebie ale nie na swój rachunek.
Rzuciła okiem po tym kącie wyziębionym, który opuściła przed dwoma miesiącami, dla udania się do szpitala. Kurz pokrywał wszystko.
Serce się jej ścisnęło, padła na krzesełko i zalała się łzami.
— Sama, zawsze sama!... wyszeptała głosem złamanym. Sama jedna na świecie i w dodatku chora!..
— O! jakże by była śmierć dobrze uczyniła, gdyby mnie pierw była zabrała niż matkę!... Bogu wiadomo, że nie pragnęłam życia... A jeżeli nie potrafię wynaleźć sobie roboty, co pocznę nieszczęśliwa?... Jeżeli przyjęto inną na moje miejsce, jak sobie poradzić potrafię?... Potrzeba będzie szukać czegoś... narażać się a odmowy... na upokorzenia!... Za miesiąc trzeba będzie płacić komorne. Właściciel domu jest człowiekiem bezwzględnym — co to jego obchodzić może, żem spędziła dwa miesiące w szpitalu?... Należą mu się pieniądze i basta... Jeżeli się nie uiszczę, wymówi mi lokal i zabierze ruchomości... gdzie się obrócę wtedy?...
Sierota załamała ręce, zwiesiła smutnie głowę na piersi i rzewnie płakała
Po chwili uspokoiła się trochę.
Światełko jakby zabłysło na jej czarnem niebie.
— Nie mam sobie nie do wyrzucenia — szepnęła... Nie podobna jest aby mnie pan Bóg opuścił. Nie będzie niemiłosiernym dla mnie Ten, który daje liliom w polu osłonę i ogrzewa ptactwo nieopierzone!... Nie powinnam tracić odwagi, nie powinnam dać się złamać nieszczęściu. Złe minie i lepsza mi dola zaświeci!...
Powstała z krzesła, otworzyła okno, aby odświeżyć powietrze i podpaliła na kominku.
Gdy to zrobiła, zawołała.
— Trzeba iść kupić sobie co do pożywienia...
Potem ubiorę się w najlepszą moję suknię i pójdę do mojej magazynierki... Ale przedewszystkiem trzeba zająć się moim spadkiem... A jeżeli ten bilet będzie szczęśliwym?... A jeżeli wygram los wielki?...
Podczas gdy te myśli krążyły po głowie biednego dziewczątka, po bladych jej usteczkach przemykał uśmiech rozkoszny. Wydostała z kieszeni bilet loteryjny, jaki jej doręczył pan David i zaczęła mu się uważnie przypatrywać.
Siedm milionów dziwięćset siedmdziesiąt dziewięć tysięcy, dziewięćset dziewiędziesiąt dziewięć!.. Nie, nigdy a nigdy, ten numer nie wyjdzie z koła!...
Odwróciła bilet.
Wspominaliśmy już powyżej, że stary maniak, poprzedni właściciel losu, na odwrotnej stronie tegoż, położył swoje nazwisko.
— Ten biedny pan Estival obawiał się widocznie, aby nie zgubił swego skarbu, lub aby mu go kto nie ukradł — szepnęła Klara. Podpisał się, aby w razie wypadku mógł dochodzić swojej straty... Był to człowiek nadzwyczaj ostrożny... Nie zrobił nic dla mnie poczciwiec, ale myślał o mnie przynajmniej!... Gdyby był atoli przeznaczył mi zwyczajny bilet bankowy, choćby tylko stufrankowy, byłby mi sprawił większą przyjemność, a przedewszystkiem byłby mi daleko bardziej wygodził... Sto franków dla mnie, która nie mam nic a nic, byłoby skarbem prawdziwym.
Klara otworzyła małą szkatułkę orzechową, umieszczoną na komodzie i schowała w nią bilet loteryjny.
Wzięła potem pudełko blaszane i zeszła zwolna ze swego piątego piętra, aby kupić chleba i mleka.
Porzućmy na chwilę tę ponurą scenę życiową i powróćmy na ulicę Kondeusza, do kancelaryi notaryusza pana Davida.
Zatrzymał on jak sobie przypominamy pana Sosthéna Placyda Jouberta generalnego spadkobiercę René-Joachima Estivala, w chwili gdy zabierał się był do wyjścia.
Człowieczek o fizyognomii ptasiej był mocno z tego niezadowolony, ciekawym był atoli dowiedzieć się dla czego notaryusz przerwał czytanie testamentu, którego treść on, Joubert, znał od wczoraj doskonale.
Czyżby zaszła jaka komplikacya nieprzewidziana? Co znaczy ten list i te papiery nadeszłe z Algieru i doręczone panu David przez zarządzającego kancelaryą notaryalną?..
Notarynsz odczytał list i zwrócił się do niewidomej:
— Zakomunikuję pani wiadomość bardzo ją obchodzącą, którą otrzymałem przed chwilą przypadkiem takim dziwnym, że się nieprawdopodobnym wydaje. Chodzi oto, że testament zmarłego Estivala ulega zmianie na wyłączną pani korzyść.
Joubert nadstawił uszy ale pozór obojętny zachował.
Przeciwnie panna de Rhodé nie była w stanie pokonać febrycznego dreszczu jaki nią owładnął.
Notaryusz mówił dalej:
— Dla tego to mianowicie prosiłem pana Jouberta aby zechciał pozostać z nami, bo będziemy, jestem tego pewny, potrzebowali niektórych od niego wyjaśnień.
— Odemnie?.. — zawołał legataryusz główny, niezmiernie niby ździwiony.
— Tak, od pana.
— Ale do czegoż to się odnosi, szanowny panie?.. — odezwała się ociemniała
— Zanim będę mógł pani odpowiedzieć, proszę mi pozwolić uczynić sobie jedno zapytanie...
— Służę panu.
— Czy pani nie ma w tej chwili nikogo zgoła ze swej rodziny?..
— Nie mogę dać co do tego zupełnie pewnego objaśnienia... Miałam kuzyna, ale od szesnastu lat nic nie wiem co się z nim stało...
— Był to wuj pani, nieprawdaż?... Wuj z linii ojczystej?..
Ociemniała zbladła śmiertelnie.
— W istocie, — odpowiedziała, a zaraz następnie z wyraźną goryczą dodała: — Czy chodzi o tego człowieka?... O hrabiego Juljusza de Rhodé, brata mojego ojca?..
— O niego właśnie, proszę pani...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.