Wielki los (de Montépin, 1889)/Część pierwsza/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Podczas gdy w kancelaryi notaryusza pana Davida działo się to wszystko cośmy powyżej opowiedzieli, czterej młodzi ludzie, ubrani czysto i starannie, wyszli z domu i podążali ulicą Sekwany, rozmawiając i śmiejąc się wesoło.
Należeli oni, jak się zdawało do klasy rękodzielników czy artystów, prędzej jednak wypadało ich brać za ostatnich niż za pierwszych.
Jeden z nich — wyjątkowo ładny chłopiec, lat dwudziestu pięciu co najwyżej — wydawał się szczególniej ożywionym i rozradowanym.
— Czy nie uważacie, w jakim Adryan pysznym humorze?... — odezwał się któryś z kamratów i zwracając mowę do kolegi, dorzucił:
— Co się z tobą stało od wczoraj?... Czy z jakich kilka ładnych panien nie oświadczyło ci swej miłości?... Czy nie odnalazłeś jakich bogatych krewnych, o istnieniu których nie wiedziałeś?...
— Ani jedno, ani drugie — odparł wesoło młody człowiek, nazywający się Adryan Couvreur; — ale miałem za to sen szczególny...
— Pies mu się śnił!
— Śnił mu się kot!.. — wykrzyknęli jeden za drugim trzej towarzysze.
— Nie... śnił mi się bilet loteryjny...
— Numer, na który padnie główna wygrana?...
— Nie wiem... Znalazłem go niby na trotuarze, a w nagłówku zawierał te tylko dwa wyrazy: „Loterya tunetańska.“ Był tak zniszczony, tak zmiętoszony, tak uwalany w błocie, żem go rzucił ze wstrętem. Ale w tej chwili wydało mi się, jakby głos jakiś z cicha ale najwyraźniej szepnął mi do ucha: — Niedołęgo!... odpychasz od siebie fortunę!.. Ten szept oprzytomnił mnie, podniosłem bilet i schowałem do kieszeni... Od tej chwili jestem jakiś rozmarzony i z tego powodu oto taki zarazem wesoły... Ten sen, to przepowiednia... Nie pozostaje mi jak tylko nabyć los tunetański, a wielka wygrana moja; jestem najpewniejszy, że mi się mój sen sprawdzi.
— No i cóż — i ożenisz się potem?...
— Zostaniesz przemysłowcem?..
— Znowu, ani jedno ani drugie... Mojem marzeniem kupić sobie na brzegu rzeki chałupkę z ogrodem i czółno i zajmować się po całych dniach połowem. Przepadam za rybołówstwem i zapraszam was kiedy na niedzielę na ryby smażone i potrawkę z ryb na sposób okrętowy. Dam wam przytem potrawę z królików, bo będę hodował i króliki.. no i jajek świeżych, bo będę miał i kury także...
— Zgadzamy się chętnie!... — zawołali, śmiejąc się trzej kamraci: Jakób — Klaudyusz Tremy i Karol Vivier.
— Aleś nie kupił jeszcze biletu?... — odezwał się znowu któryś.
— Nie jeszcze.
— Bagatela!... Daję do spółki dziesięć sous. Podzielimy się wygraną. Zgoda?..
— Najchętniej.
— Zróbmy inaczej trochę. Złóżmy się po pięć susów i będziemy grać we czterech...
— Jeżeli padnie sto tysięcy franków, dostaniemy po dwadzieścia pięć tysięcy... to i tak nam wystarczy!... Czy przystajesz?...
— Ależ... Boże drogi... z całego serca... — odpowiedział Adryan Couvreur, nie śmiejący odmówić, aby go nie posądzono o chciwość.
Czterej młodzi ludzie znaleźli się w tej chwili przed dystrybucyą.
W wystawie sklepowej pośród papierosów, cygar, cygarnic i bursztynów, porozkładane były przerozmaite losy loteryjne, których ciągnienie odbywać się miało w mniej lub więcej niedalekiej przyszłości, były tu bilety loteryi artystyczno-przemysłowej, loteryi sztuki dekoracyjnej, loteryi tunetańskiej, loteryi Ancers, Lille, Blois i niezliczona massa innych, bo gorączka loteryjna, dzisiaj przygasła trochę, grasowała wówczas straszliwie.
Zatrzymano się.
— A oto co nam potrzeba — odezwał się jeden z przyjaciół Adryana — trzeba się obrewidować, aby zgromadzić kapitały...
Mówiąc to wydobył pięć sous z kieszeni — trzej koledzy inni uczynili to samo.
— Któż wyciągnie numer?... — zapytał.
— A to rzetelnie głupie zapytanie!... — rozległa się odpowiedź. Do licha! nad tem obradować nie ma potrzeby. Los musi wziąć ten tylko, komu się śniła wygrana, bo on jeden ma tytuł do tego!.. No, Adryan, masz tutaj moje pięć susów...
— I moje...
— I moje...
Młody człowiek wziął siedmdziesiąt pięć centimów, dodał do tego część swoję, co razem złożyło franka i wkroczył do dystrybucyi w towarzystwie przyjaciół.
Za kontuarem wysiadywała jakaś podstarzała, chuda jejmość z nosem spiczastym, z fizyognomią zgorzkniałą.
— Proszę bilet na loteryę tunetańską — rzekł skłoniwszy się uprzejmie Adryan. — Proszę tylko pani, jeżeli ją to za zbyt nie utrudzi, dać mi numer na który wyjdzie główna wygrana...
Zamiast roześmiać się z tego żartu, zwyczajnego ale nie obrażającego, pani kupcowa burknęła:
— Cóż to, kpisz pan sobie czy co?... Gdybym to wiedziała to bym z pewnością zachowała...
— Miałabyś pani najzupełniejsze do tego prawo, szanowna i kochana pani, że jednak nie wiesz pani, zrób mi zatem tę, przyjemność i mnie go ofiaruj!... Czy wolno wybierać z paczki?... — mówił młody człowiek, sięgając ręką do skrzyneczki z biletami tunetańskiemi, ustawionej na kontuarze.
— Wolno...
— A zatem, zamykam oczy.
Adryan nie patrząc, wyciągnął bilet palcami.
— A więc ten?... — burknęła kupcowa, ciągle mocno rozsierdzona.
— Tak, ten i oto proszę franka. Dziękuję drogiej, kochanej pani. Do przyjemnego nie zobaczenia się nigdy więcej... Szanuj pani swoje czcigodne nerwy... bo są w takim niedobrym stanie, że mogą panią na nieprzyjemność narazić!...
I parskając śmiechem czterej przyjaciele wyszli ze sklepu.
— Który numer?... — zapytał jeden z nich.
Adryan przeczytał na głos:
Dwa miliony pięćset czterdzieści dziewięć tysięcy sześćset siedmdziesiąt pieć. I pomyśleć tu — dodał — że za ten numer będziemy mogli nabyć coś sobie, naprzykład pałac na Polach Elizejskich, umeblowany w garnitury kryte materyą indyjską, że będziemy mogli trzymać powozy i konie w stajni... To moje chłopcy rozczulające prawdziwie. Wyobrażam sobie, jakiego będziecie zadawać szyku...
— Kto będzie miał los w zachowaniu?... — odezwał się znowu głos jakiś.
— Naturalnie, że Adryan, bo on go wyciągnął.
— A zatem, uprzedzam was, że czas już na nas wielki i że potrzeba się dobrze ruszać, bo i tak przyjdziemy trochę zapóźno...
Czterej przyjaciele przyśpieszyli kroku i podążali ulicą Sekwany, aby się dostać do pracowni malarskiej położonej przy Montparnasse, gdzie się znajdowały magazyny dekoracyjne owego biednego teatrzyku opery komicznej, dziś nieistniejącego, chwilowo zresztą, bo Opera komiczna na placu Châtelet nie jest bynajmniej operą komiczną.
Zaledwie uszli ze dwadzieścia kroków, gdy Adryan Couvreur, postępujący na czele grupy, zatrzymał się i cofnął do muru, aby zrobić przejście młodej kobiecie, która postępowała z trudnością i której sympatyczny buziak miał wygląd bardzo cierpiący.
Ta młoda kobieta trzymała w ręku bilet loteryjny.
— Niesie pani wielką wygraną... — odezwał się Adryan z uśmiechem.
Klara Gervais, którą nasi czytelnicy poznali odrazu bezwątpienia, zwróciła na tego, który do niej przemówił, swoje niebieskie oczy, wielkie a smutne.
Spojrzenia ich skrzyżowały się ze sobą; sierota odwróciła głowę i słaby uśmiech przemknął po jej wargach, potem zaraz opuściła znowu oczy i poszła dalej, nie odpowiedziawszy ani słowa.
Czterej malarze odwrócili się, aby popatrzyć na nią.
— Szampańska blondyneczka!... — odezwał się któryś — trochę za wątła, trochę przyblada może, ale pomimo to wszystko, osobliwość...
— Zdaje mi się, że cierpiące biedactwo... — wtrącił Adryan Couvreur. — Jeszcze zatem jedno stworzenie, które się zamordowywa, które praca wyczerpuje, które upada pod brzemieniem i bardzo się obawiam, czy po zapłaceniu za bilet, starczy jej na kupno gruszki dla zaspokojenia żołądka.
Adryan i koledzy jego ruszyli w drogę.
Uwaga, jaką wygłosił młody człowiek była wielce zbliżoną do prawdy.
Klara nie była wprawdzie bez szeląga przy duszy, ale miała bardzo niewiele.
Sześć franków, jakie jej dano, gdy wychodziła ze szpitala, stanowiły cały jej majątek i zapytywała sama siebie strwożona co to będzie, jak sobie da radę na świecie, gdy po dwu miesięcznej nieobecności znajdzie swoje miejsce zajęte i gdy jej sił i odwagi zabraknie.
Opuszczając kancelaryę pana Davida, młode dziewczę szło przed siebie, na chybił trafił, rozmyślając nad oryginalną spuścizną, jaka jej przypadła w udziale, przypatrując się biletowi loteryjnemu, który kosztował dwadzieścia sous, a który nieboszczyk przeznaczył dla niej, jak najbardziej przekonany, że jej daje w rękę majątek i szczęście.
Czy potrzebujemy nadmieniać, że wcale tej ułudy nie podzielała?...
Od chwili, gdy się urodziła i wzrosła, najmniejszego szczęścia nie miała
Zkąd i dla czego miałby się jej los teraz uśmiechnąć?...
— Łudzić się nieziszczonemi nadziejami, byłoby wierutnem głupstwem!... — mówiła sobie — bo kto zresztą wygrywa na loteryi?.. Jeden wybrany na sto tysięcy powołanych... co najwyżej... a przytem... Jeżeli pan Bóg zachowa mi życie, mogę liczyć wyłącznie na moję pracę, na nic więcej tylko na pracę...
W chwilę potem, po spotkaniu czterech młodych ludzi, wsunęła bilet do kieszeni sukni i przyśpieszyła kroku, o ile przy osłabieniu mogła się zdobyć na to.
Chłód poranny, dobrze dojmujący, dawał się coraz mocniej uczuwać.
Klara przybywszy nad brzeg, rzuciła wzrokiem do koła, aby się pomiarkować.
— Zapędziłam się zadaleko — szepnęła — powinnam była iść prosto bulwarem Saint-Germain... Aleć dojdę jako tako... zmęczę się tylko więcej trochę.
Szła z trudnością, jak wiemy o tem i w pół godziny zaledwie, biedne dziewczę, dotarło na ulicę Św. Pawła, w stanie zupełnego wyczerpania.
Zamiast udać się do bardziej niż skromnego mieszkanka, jakie zajmowała, udała się do odźwiernej.
Poczciwa ta kobieta, lat pięćdziesięciu ośmiu do sześćdziesięciu, wydała okrzyk ździwienia, skoro ujrzała sierotę.
— Ah! czyż to nasza kochana Klarunia... — przemówiła nareszcie. — Czyż by mi się w oczach mieniło?...
— Tak... to ja jestem... dobra pani... — odpowiedziała sierota — alem tak strasznie osłabiona, iż zaledwo utrzymuję się na nogach.
I osunęła się bezwładnie na krzesło.
— Biedna stokrotka moja!... Zbliż no się do piecyka trochę... piekielnie zimno na dworze!... A niech ich licho porwie... otóż wybrali dzień odpowiedni... jak oni sumienie mieli pozwolić ci wyjść dziś ze szpitala?...
— Nie mogłam pozostać dłużej, bo już jestem wyleczona...
— Wyleczona!.. Bodaj ich z ich opieką... Widać to przecie jak jesteś wyleczona... bledziuteńka i jak cień jaki...
— Siły powrócą... To już tylko kwestya czasu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.