Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

— Wszystko składa się doskonałe... rzekła sobie radośnie Lucyna skoro pozostała sama. Wygrałam kusz co się nazywa wspaniały.
Dość mi pójść podnieść pieniądze.
Dokończyła śniadania, ubrała się, wyszła i skierowała na ulicę Geoffry-Marié.
W chwili gdy pani Thouret wychodziła z magazynu, Klara znajdowała się w stanie najwyższego rozdrażnienia nerwowego, po którem nastąpiło bardzo wielkie osłabienie.
Panna Irma, zmuszoną była zawezwać służącą i przy jej pomocy ułożyć sierotę na kanapie, jaka się znajdowała w pracowni.
Biedne dziewczątko, pozostawało przez pół godziny przeszło w stanie omdlenia — a bez żadnej zgoła pomocy.
Pracownice odwracały się od niej niechęcią.
Zwolna nieszczęśliwa dziecina zaczęła przychodzić do siebie.
Otworzyła oczy... obejrzała się do koła i spostrzegła, że się jej przypatrywano z ciekawością i odrazą.
Przypomniała sobie co ją dotknęło i serce się jej ścisnęło.
Zerwała się z kanapy i skierowała ku magazynowi, przyciskając oburącz pałające skronie i powtarzając głosem
— Złodziejka!... ja... złodziejka!.. O! Boże... Boże... Boże...
Podążała ku wieszadłu na którem miała kapelusz swój i okrycie...
— Co panna zrobić zamierzasz?... — zapytała jej pierwsza szorstko. |
— Co zamierzam?... zawołała sierota spoglądając z jakąś dzikością w oczach... Czy to tak trudno domyśleć się tego?.. Traktują mnie tutaj jak złodziejkę... jak nędznicę jaką!... Obchodzą się zemną jak z jakiemś upodlonem stworzeniem... Czy mogę, czy powinnam pozostać tutaj choćby na chwilę jednę?... Odjeżdżam...
— Nie wyjdziesz panna dopóki pani Thouret nie powróci...
— Jakiem prawem chcesz mnie pani zatrzymywać?
— Z mocy rozkazu, jaki otrzymałam od przełożonej mojej.
— A gdyby mi pomimo tego wyjść się podobało?...
— Te panny wszystkie, dopomogą; mi, aby cię zatrzymać... złodziejko...
W tej chwili otworzyły się drzwi magazynu i weszła pani Thouret z dwoma panami, po za którymi ukazali się także dwaj strażnicy policyjni.
Sierota zrozumiała co to znaczy.
Krew ścięła się w jej żyłach i zaledwie była w stanie utrzymać się na nogach.
— Panie komisarzu — odezwała się magazynierka, zwracając się do jednego z dwóch przybyłych — oto jest Klara Gervais... ta właśnie, którą oskarżam...
— Oskarżają mnie... oskarżają... jąkała Klara złamana. A ja nic złego nie zrobiłam... przysięgam na to uroczyście!.. Do żadnej się winy nie poczuwam...
— Zaprzeczenia gołosłowne nic nie znaczą... — zauważył oschle komisarz policyjny — jeżeli pani Thouret posądza panią, musi mieć ku temu bardzo poważne przyczyny... Zabrałaś panienka dwa rulony koronek.
— Nie, nie zabrałam, proszę pana!... przysięgam, że nic nie zabrałam.
— Wczoraj były wszak jeszcze te koronki. Widziałaś je panna sama!... Dziś nie ma ich jednakże... Oto fakt niezaprzeczony. Magazyn nie był odbity po oddaleniu się pani, a pani Thouret sama siebie okradać nie potrzebowała...
— Nie wiem, co i jak się stało, proszę pana, nie rozumiem nic tego wszystkiego... nic objaśnić nie potrafię... ja wiem to tylko jedno, żem jest niewinną... żem nie zdolną do kradzieży. Przyszła tu pani jakaś wczoraj, gdy byłam sama jedna w magazynie. Pokazywałam jej te koronki i kto to wie czy nie ona właśnie...
— A zatem, — przerwała pani Thouret — oskarżasz tę osobę, która tu przychodziła za kupnem kapelusza?...
— Nie, nie, proszę pani... ja nikogo nie oskarżam... ja się chcę obronić tylko sama...
— Kto to była ta pani?.. — zapytał komisarz.
— Nie znam jej wcale.
— Młoda czy stara?...
— Młoda... jak mi się zdaje...
— Jakto: jak mi się zdaję?.. Co ma znaczyć ta wątpliwość?.. Nie wiesz pani zatem na pewno co sądzić o latach owej pani?....
— Była zawoalowaną proszę pana.
— Zawoalowaną?.. Ależ nie mogła przecież przymierzać kapelusza bez zdjęcia woalki.
— Kupiła bez przymierzania.
— Czy to zdarza się kiedykolwiek, proszę pani, — rzekł komisarz zwracając się do pani Thouret, która odpowiedziała:
— Nigdy a nigdy, proszę pana.
— Panno Klaro Gervais, historya którąś opowiedziała, jest stanowczo niepodobną do prawdy!..
— Powiedziałam świętą prawdę... przysięgam panu na to.
— Po okazaniu koronek owej nieznajomej... owej damie zawoalowanej... która nabyła kapelusz nie przymierzając go wcale... co pani zrobiłaś z rulonami?..
— Położyłam je na swoje miejsce...
— Zatem schowałaś je pani do pudełka?..
— Tak panie...
— Zatem nieznajoma dama wziąć ich nie mogła.
Klara wstrząsnęła głową i wyszeptała:
— Powtarzam panu, że nie potrafię mu niczego objaśnić.
— Sama pani byłaś w magazynie?
— W pracowni czy też kuchni znajdowała się Rozalia, służąca pani...
Z pokoju sąsiedniego, zkąd się przysłuchiwała pytaniom urzędnika i odpowiedziom Klary, Rozalia wybiegła do magazynu.
— Ho! ho! patrzcie ją!.. — zawołała — może ta łotrzyca chce na mnie rzucić podejrzenie!.. Patrzcie ją!.. a ja powiem wszystko, co wiem.
— Powiecie wszystko?
— I co do krzty prawdę.
— Cóż tedy wiecie?
Jednocześnie urzędnik skinął na swego sekretarza, który przygotowywał notatki, dla spisania protokółu.
Znak ten zalecał baczną uwagę.
— Wiem — odpowiedziała Rozalia — że jakaś pani przyszła i kupiła kapelusz... Słyszałam przezedrzwi dwa głosy... Co do koronek — dodała, rzucając na Klarę spojrzenie, pełne złości — to przecie nie ja je wzięłam, a jeżeli ta panna nie chce powiedzieć, gdzie się podziały, to i tak jest ktoś, co zapewne wie i jego możnaby się zapytać..
Sierota w osłupieniu słuchała, nic nie rozumiejąc.
Chwilami zdało jej się, że śni.
— Któż to taki? — podchwycił komisarz.
— Dyć ten piękny panicz, który czekał na pannę, tam na ulicy...
Klara drgnęła całem ciałem.
— To kłamstwo! — wykrzyknęła — nikt na mnie nie czekał.
Napomknięcie o Adryanie Couvreur ożywiło jej myśli.
— Milcz panna! — zawołał urzędnik rozkazująco.
Poczem, zwracając się do Rozalii, zapytał:
— O jakim to paniczu mówicie?... Jakże go zobaczyliście?...
— Panie komisarzu, oto tak było... Zamiatałam pokój pani na dole pod magazynem... Otworzyłam okno, ażeby kurz wyleciał i spojrzałam na ulicę, rychtyk kiedy wychodziła ta pani, co kupiła kapelusz... Szła ona w stronę bulwaru z kapeluszem w ręce... Wtedy jakiś młody facet, który przechadzał się po chodniku, jakby na kogoś czekał, podszedł do drzwi magazynu.
Rozalia zamilkła.
— I cóż potem? — spytał skwapliwie urzędnik, podrażniony przerwą.
— Potem drzwi się otworzyły i panna zaczęła gadać z facetem...
— A on czy wszedł do magazynu...
— Co do tego, nie umiem powiedzieć...
— Czyś widziała, że Klara Gervais dawała mu jaki pakiet?
— Nie panie... kotlety kładłam na patelnię... poszłam do kuchni, która jest od tyłu... Po chwili słyszałam, jak się drzwi od magazynu zamknęły, wtedy zawołałam na tę pannę, która przyszła po śniadanie... Ale jaką miała minę!.. zaraz wiedziałam, że musi się coś święcić... ale co?.. nie mogłam się domyślić...
— O! mój Boże! mój Boże!... wyjąkała sierota, załamawszy ręce, a spojrzenie miała błędne, — co ja zrobiłam, mój Boże, że mnie coś podobnego spotyka!...
— Rozumiem, — wyrzekł komisarz po chwili milczenia, — kradzieże bardzo często bywają spełniane w ten sposób... Zwykle wspólnik czeka na ulicy... złodziejka otwiera drzwi, podaje mu zabrany przedmiot, a on z nim ucieka... Bardzo to proste i praktyczne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.