Wielki los (de Montépin, 1889)/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Wielki los
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888–1889
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

— Podły! podły! — wołał Adryan rozsierdzony, — Powinienem był zabić go jak psa na miejscu!.. To przeznaczenie tak chciało, abym przybył pani z pomocą, tak.. tak... to przeznaczenie, to nie prosty traf tylko!... bo właśnie w chwili kiedy posłyszałem głos pani, myślałem o tobie.
— O mnie?... szepnęła zarumieniona Klara — wysuwając rękę z rąk swojego wybawcy.
— Nie przypomina sobie pani tego, co jej kiedyś mówiłem?..,
— O! panie... panie, po co powtarzać takie rzeczy?
— Uznała pani sama przed chwilą, że jej się bardzo przydałem...
— Prawda.
— To daje mi pewne prawa... wysłuchaj że mnie pani... pozwól że mi powiedzieć...
— Po co?
— Po to, żebyś pani wiedziała wszystko co przecierpiałem, od dnia, kiedyś uciekła, przedemną. Szedłem za panią, bo miałem nadzieję dowiedzieć się chociaż, gdzie mieszkasz... Trzeba, abyś pani wiedziała, jak mi żyć bez ciebie trudno... co ja się naprzeklinałem sam siebie — co ja się napłakałem!...
— Płakałeś pan?... Pan... mężczyzna? szepnęła młoda dziewczyna podnosząc na Adryana swoje wielkie wilgotne oczy, w których odbiło się silne wzruszenie.
— Tak... płakałem... przyznaję... płakałem jak dziecko... Pozwól mi otworzyć ci moję duszę... O! nie obawiaj się niczego... Nie wyjdzie z ust moich ani jedno takie słowo, któreby cię zmusiło do spuszczenia oczu... Ja kocham panią.. kocham do szaleństwa, ale miłością uczciwego człowieka, który pragnie z istoty ukochanej uczynić towarzyszkę życia. W pani cała nadzieja moja... Jestem tak samo jak ty dziecięciem ludu... pracuję jak ty pracujesz, żadna przeszkoda nie istnieje pomiędzy nami.. nic nas ze sobą nie rozdziela... Czy pani ma rodzinę?..
— Niestety! nie... sierotą jestem...
— Jeszcze zatem jeden powód więcej, bo i ja także sam jeden na świecie!... Pozwól więc pani, abym cię kochał, abym ci to powiedział i zrób nadzieję, że kiedyś jak mnie poznasz lepiej, jak się przekonasz żem jest chłopak uczciwy i pracowity, zgodzisz się przyjąć moje nazwisko... Skromne ono, ale bez skazy...
Klara słuchała wzruszona do głębi serca i drżała z nieznanej radości.
Ona także kochała... kochała bez nadziei, nie spodziewając się zobaczyć tego, który sam jeden zajmował wszystkie jej myśli. — I otóż na raz znajduje go na swojej drodze. Ocala on jej więcej niż życie, bo honor jej ocala.
— Pańską żoną?... szepnęła. — Ja?
— To najpiękniejsze moje marzenie...
— Ja jestem taka biedna... zarabiam tak niewiele...
— A co mnie to obchodzić może? — Nie będziesz potrzebowała pracować wcale!... Ja zapracuję na dwoje... Mam w ręku rzemiosło... rzemiosło, które czyni mnie więcej niż robotnikiem, bo prawie artystą.. Maluję dekoracye, a mógłbym malować i obrazy... Czy nam potrzeba bogactwa, do tego, aby się pobrać? Można pracą dorobić się czegoś, a ja będę pracował zapamiętale... O! nie odejmuj mi pani nadziei... nie mów mi, że kochasz innego...
— Ja nie kocham nikogo innego... przerwała żywo młoda dziewczyna.
Adryan odetchnął swobodniej.
— I mogłabyś mnie pani pokochać? — zapytał
— Sprobuję... szepnęła, z cudownym uśmiechem, podając mu rękę, którą pochwycił i okrył gorącemi pocałunkami.
— O! jakże się cieszę serdecznie! — wykrzyknął radośnie — nie myślałem, że mnie może spotkać kiedykolwiek szczęście podobne... I dodał z uśmiechem: bo nie wiem nawet imienia anioła, któremu winien jestem to szczęście.
— Na imię mi Klara.. nazywam się Gervais...
— Klara... prześliczne imię... Ja jestem Adryan Couvreur...
— Adryan... prawdziwie ładne imię!
— Więc panno Klaro, pozwalasz mi pani żywić nadzieję?..
— Pozwalam.
— Pozwalasz mi pani także widywać cię jak najczęściej?...
— Często nie... ale czasami...
— U ciebie?
— Nie... to niepodobna...
— Dla czego?
— Bo skoro chcesz, żebym została twoją żoną, potrzeba, aby przed naszym ślubem nikt nie mógł nic na mnie powiedzieć złego, ani źle pomyśleć nawet...
— Więc jakże się będziemy widywać?...
— Wychodzę z magazynu o dziewiątej, przyjdź czasami odprowadzić mnie do domu, pod warunkiem jednak znowu, że czekać będziesz o jakie sto kroków nie bliżej — to sobie porozmawiamy.
— A gdzie pracujesz?...
— Ulica Caumartin Nr. 60... Oj, żeby tylko nikt nie zauważył, że ja ci schadzkę naznaczam... Dobre imię, to cały mój majątek... I dla ciebie i dla mnie, nie chcę żeby cień choćby podejrzenia zaciężył na niem...
— Będę ci we wszystkiem posłusznym ukochana Klaro...
— Zacznij od tego, że mnie opuść w tej chwili... Muszę jechać... muszę powracać do Paryża...
— Czy nie chcesz abym ci towarzyszył w drodze?
— Nie... Tutaj nie mam się potrzeby obawiać... Zaraz dojdę na stacyę... Adieu... albo raczej do widzenia...
— I niezadługiego nieprawdaż?...
— Niezadługiego... jeżeli tak sobie życzysz... odpowiedziała z uśmiechem Klara. Nie będę się wcale gniewać o to...
— Jutro?...
— Nie... Jutro sobota, będę musiała prawdopodobnie pozostać dłużej w magazynie... Ale w niedzielę jestem wolną, pomiędzy pierwszą a drugą...
— Gdybyśmy tak razem wybrali się za miasto?...
— Przyjdź... to zobaczymy...
— O! dziękuję ci... dziękuję ci Klaro!...
Młoda dziewczyna podała mu rękę, rzuciła czułe spojrzenie i lekkim Krokiem pobiegła drogą do Créteil.
Adryan z sercem przepełnionem niewymowną błogością, śledził długo za nią oczami.
— Klaro! — szepnął posyłając jej całusa, kiedy obejrzała się raz jeszcze, aby go zobaczyć... Klaro, jak ja cię kocham!...
Kiwnęła mu główką i znikła na zakręcie drogi.
— Znalazłem ją przecie... mówił sobie Adryan — odnalazłem ją i wyrwałem z rąk tego nędznika... Kto może być ten człowiek?... Zapewne mieszka w tym domu... Sprowadził biedną dzieweczkę w zastawione nań sidła... Nie wiem kto on i jak się nazywa, ale twarz jego nie zatrze się nigdy w mojej pamięci.. Poznam go wszędzie, a jeżeli kiedy jeszcze przyszłaby mu chętka zaczepić moję ukochaną, pożałuje tego na pewno!
Jakieś krzyki i wołania, wyrwały młodego malarza z zadumy.
Nie daleko od niego, debrze znane mu głosy rozlegały się dokoła.
— Hej! Adryan!... Adryan!...
Najgłośniej wołał Vivier...
— Jestem... jestem... odpowiedział.
I skierował się ku brzegowi, zkąd dochodziły głosy.
Po paru minutach, spostrzegł czółno: w którem siedzieli Fremy i Vivier.—
A spiesz że się... a chodź prędzej!... wołał ten ostatni... Czy myślisz zdejmować studya z natury!...
— Daję wam słowo, że nie... odrzekł ze śmiechem Adryan... Poprzestałem na przyglądaniu się wypuszczającym listkom...
— No, to my, przez czas jak się zajmowałeś włóczęgą od pączka do pączka, wyratowaliśmy tonącego.
— Wyratowaliście tonącego?... powtórzył Convreur.
— Bez żadnych żartów mój bracie. — Ułowiliśmy jakiegoś szyk młodzieńca, który się dobrze napił wody... Był już na pół na tamtym świecie...
— E!
— Poczciwy parafianin, musiał być porządnie zerżnięty!... Wracał zapewne z arystokratycznej części wyspy, nogi wymówiły posłuszeństwa mu i znurzał łepek w limoniadzie!...
— Zkądżeście go wyciągnęli?
— Niedaleko...
Dowiedźcież się tedy moje dzieci, odrzekł Adryan skacząc do czółna — że to ja temu chłopaczkowi urządziłem tego nurka...
— Ty! a to z jakiego powodu?
— Pijany był i zaczął ze mną, a nawet usiłował rzucić się na mnie... Aby się odczepić popchnąłem go silnie... nic jednak nie wiedziałem, że się stoczył do wody... Wyciągnęliście go, to i dobrze... Niechciałbym mieć czyjejkolwiek śmierci na sumieniu...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.